Co się dzieje w amerykańskich wyborach?

W ostatnich dniach się wydarzyły dwie istotne rzeczy w amerykańskich wyborach prezydenckich.

Pierwszą był oczywiście zamach na Donalda Trumpa, a chronologicznie drugim, acz ważniejszym, odmowa przyjęcia nominacji, czyli rezygnacja ze startu w wyborach przez Joe Bidena. Ważniejszym tylko dlatego, że Biden już prezydentem nie będzie, co można by było powiedzieć też o Trumpie, gdyby zamach był udany....

Zacznijmy od zamachu

To jest jakaś smutna część amerykańskiej tradycji politycznej. Bym powiedział, że generalnie mająca związek z zamknięciem amerykańskiego systemu politycznego w dwupartyjnym systemie, do którego wstęp jest obwarowany zgodą dotychczasowych elit na kooptację. czy ujmując to w innych słowach, system jest tak zabetonowany, że często jedynym możliwym głosem protestu jest przemoc. Zdecydowanie wolę bardziej inkluzywną demokrację. I w tym przypadku samo istnienie Trumpa jest oczywiście częścią takiego protestu ze strony wyborców- jeśli tak naprawdę zwykłe oczekiwania obywateli nie mogą zostać spełnione, bo obie główne partie je ignorują, założenie trzeciej jest praktycznie niemożliwe, to przedstawienie się jako człowiek z zewnątrz i zagospodarowanie takiego elektoratu protestu jest jedną z możliwych, opłacalnych strategii politycznych. I to przecież Trump robił, i robi nadal. Motywów zamachowca nie znamy i może ich nigdy nie poznamy, ale wiemy, że był to wyborca Republikanów. Jedynie mogę spekulować, że zaszedł gdzie właśnie taki mechanizm- od wiary w skuteczność kandydata protestu i tego żę Trump jest drogą wyjścia poza skorumpowany system dwupartyjny do rozczarowania, załamania takiej wiary i szukania zemsty za to rozczarowanie. Cóż. To tylko spekulacje.

Znacznie ciekawsze były fakty, a konkretnie karykaturalna wręcz nieudolność Secret Service, czyli amerykańskiej służby federalnej zajmującej sie ochroną najważniejszych osób w państwie (a kandydat głównej partii takim jest, nawet jeśli nie piastuje akurat żadnego urzędu). Nie ma co tu wchodzić w szczegóły taktyczne, kto potrzebuje ten znajdzie bez trudu. Po prostu z prawidłowo działającą ochroną ten zamach w taki sposób nie powinien się wydarzyć. Nie tylko zaraz po, ale i do dziś szefowa Secret Service konsekwentnie odmawia podania się do dymisji. Zapewne już niedługo, bo po rezygnacji z kandydowania przez Joe Bidena, tak czy inaczej będą musiały nastąpić zmiany. I nikogo lepsze do spektakularnej zmiany pod ręką na razie nie będzie. Dla szukających tu spisku- nie, nie ma żadnego. Życie Trumpa uratował drobny ruch głową już w trakcie lotu pocisku, a zresztą przypadkowy podmuch wiatru mógł i tak jego tor lotu zmienić na tyle, że kula byłaby śmiertelna. Takiego strzału się po prostu nie da zrobić jakąś ustawką, przeżycie zamachu było czystym przypadkiem. 

Niekompetencja SS bardzo wiele mówi o ogólnej sytuacji w waszyngtońskich elitach. Jeśli ktoś się stał już ich częścią to jego działania nie podlegają prawie żadnej kontroli ani weryfikacji. I jednocześnie atmosfera kompletnego oderwania od rzeczywistości, prowadzącego do epickiej niekompetencji jest tam wszechobecna. I właściwie nie bardzo wiadomo jak z tego wyjść. Przykładów jest mnóstwo. Od "broni masowego rażenia" w Iraku do aktualnego zarządzania pomocą wojskową dla Ukrainy, kryzysem żeglugi na Morzu Czerwonym i właściwie wszystkim czego się dotknie rząd federalny albo ustabilizowane amerykańskie elity. Jak zarządzanie Boeingiem. 

Sprawa Boeinga też jest kolejnym symptomem tego samego. Zostawiając na chwilę samo zarządzanie firmą, jest też kwestia federalnej odpowiedzi na poziomie politycznym. Otóż Boeing jest nawet nie tyle ekstremalnie ważną, co wręcz kluczową firmą w dla amerykańskiej infrastruktury, przemysłu lotniczego, kosmicznego i zbrojeniowego. W wielu miejscach kluczowych wręcz dla codziennego życia, jak też samego podstawowego funkcjonowania państwa, zwyczajnie nie można ich zastąpić. Przecież bez Boienga przemieszczanie się ludzi pomiędzy różnymi miastami w USA byłoby obecnie niemożliwe. I problemem przecież nie jest konieczność jakiejś ekspansji, nowej inżynierii finansowej czy czegoś takiego. Problemem jest zarządzanie ta firmą jak tanią pizzerią czy sklepem z butami, bez żadnego uwzględniania jej znaczenia dla funkcjonowania państwa. I najwyraźniej udziałowcom się to też podoba. Co oznacza, że rozsądne wyjście jest jedno- nacjonalizacja i natychmiastowe wyrzucenie zarządu, a następnie mianowanie ludzi, którzy będą będą brać pod uwagę znaczenie tej firmy dla funkcjonowania państwa i społeczeństwa. Co jak najbardziej może polegać na demonopolizacji, na ułatwieniu wejścia konkurencji na poszczególne rynki. Ale coś trzeba zrobić. Być może samo wyłączenie tej firmy z antykolejowego lobbing już by coś zmieniło. 

Jednak to są fantazyjne spekulacje. W sposobie widzenia świata przez amerykańskie elity nacjonalizacja w ogóle nie istnieje. Jeśli, może jakaś szalona radykalna lewica by jeszcze coś mówiła o nacjonalizacji jakiś bankrutów, to nacjonalizacja wypłacalnej firmy tylko dlatego, że sposób zarządzania nią prowadzi infrastrukturę w stronę chaosu i ruiny jest poza horyzontem pojmowania.  

I w tej sytuacji, galopującej niekompetencji w całych amerykańskich elitach, z rządem federalnym na czele, jest prezydent, który w oczywisty sposób nie ma jż sił życiowych i energii na kontrolowanie osób dookoła siebie. I ta niekompetentna administracja rządzi się sama. To jest oczywiście przepis na dryf w stronę katastrofy i amerykańscy wyborcy nawet zaczynali przychylnym okiem spoglądać na sponsowanego przez Moskwę faszystę. Do tego byłą już w miarę dobrze przygotowana i rozpędzona machina kompromitacji Bidena, według dość dobrych moskiewskich wzorców. 

I to wszystko Joe Biden popsuł rezygnując z kandydowania. Mamy rok 2024, dziś nikogo właściwie nie obchodzi, że kandydatem jest kobieta i to niezupełnie biała. A nawet jeśli to co najwyżej zapiekłych seksistóœ i rasistów, którzy i tak by głosowali na Trumpa, w przeciętnej elektoratu i wśród niezdecydowanych właściwie ich nie ma. 

Więc jaki mamy efekt? 

Otóż taki, że Demokraci się natychmiast zjednoczyli i zwarli szeregi wokół Kamali Harris, do kampanii wrócił (czy w ogóle pojawił się... ) entuzjazm, a Kacapy razem z Trumpem i amerykańską oligarchią nie mają przygotowanych montaży ani naracji dla zdyskredytowania Harris. I na szybko mogą coś zrobić co najwyżej po seksistowsko- rasistowskich liniach, które dzis niekoniecznie bedą w ogóle działać, a jeśli to słabo. 

Co o potencjalnej prezydenturze Harris?

Tak naprawdę w kategorii "zwykłej" niekompetencji to dużo gorzej od Bidena być nie może, więc pewnie nie będzie. Oczywiście poza zwykłą niekompetencją jest też kwestia czystej współpracy z wrogami ludzkości i cywilizacji i tu mówimy o Trumpie. Więc przy wyborze Trump vs. Biden to był wybór pomiędzy niekompetentnym i pozbawionym energii fizycznej i umysłowej kandydatem, a czystym promoskiewskim zdrajcą, zawodowym oszustem i człowiekiem który wybierał się na wybory po to aby uniknąć więzienia. 

Obecnie mamy wybór pomiędzy relatywnie młodym, jakoś kompetentnym politykiem, ze znacznie większym niż Joe Biden doświadczeniem we władzy wykonawczej (tak!), a tym drugim. Oczywiście wynik będzie wtedy kiedy będzie i taki jaki będzie, ale mój poziom optymizmu drastycznie się zmienił w ostatni weekend.

To wszystko jednak pokazuje jedną rzecz i ona jest naprawdę ponura:

Jesteśmy cały czas na granicy katastrofy. Balansujemy na linie. Prezydentura Trumpa będzie katastrofą nie tylko dla Ukrainy, ale dla każdego miejsca zagrożonego Rosyjską ekspansją. I to byłyby całe 4 lata. Jesteśmy kompletnie na granicy kompletnego chaosu klimatycznego. Rozregulowanie zabezpieczeń i wysiłków dla ochrony klimatu choćby w jednym z dużych państw zepchnie nas z klifu i to szybko.

Tym razem chyba się uda. Ale co będzie następnym?

Drodzy Czytelnicy, właściwie sytuacja jest taka sama jak od lat. Miejmy nadzieję, optymizm na dziś polega na tym, że "jakoś to będzie", ale myślmy o sobie, bo czasem jeden drobny podmuch wiatru dzieli nas od katastrofy. OK, w tym przypadku śmierć Trumpa może by nie była katastrofą. A może by była, bo znaleźliby się naśladowcy męczennika. 


 




Bajki dla biednych Rosjan

Jeśli spojrzymy na rządy Putina w Rosji z punktu widzenia uprzywilejowania poszczególnych warstw społeczny to dojdziemy do kilku bardzo ciekawych spostrzeżeń i jednego niezwykle niepokojącego przewidywania na przyszłość.
Otóż w chaotycznych i pełnych przemocy latach 90- tych, jak wiadomo kraj pracował przede wszystkim na wąską elitę, zasadniczo powstałą z fuzji przedstawicieli niektórych części aparatu władzy w ZSRR (przede wszystkim, ale nie tylko Komsomołu) i szefów lokalnych band kryminalnych. Oprócz tej wąskiej elity, reszta tylko walczyła o przetrwanie. Wraz z epoką Putina rozpoczęło się przekształcanie tej względnie niezależnej grupy społecznej w zaplecze dyktatury. Dla takiego przekształcenia trzeba było zmusić ich do rezygnacji z władzy i części dochodów. Oraz najpierw oddać połowę majątków osobiście Putinowi. Ta sytuacja oczywiście wymusiła politycznie podział dochodu narodowego nieco korzystniejszy dla klasy średniej. To się zbiegło w czasie z rozpoczęciem wieloletniego trendu wzrostu cen ropy i efektem były złote lata dla rosyjskiej klasy średniej i tych co na niej się paśli. Jak hotelarze na Cyprze i w Egipcie czy producenci samochodów. Do rozpoczęcia wojny w 2014 wyglądało jakby była stała i stabilna poprawa, ale wtedy się ona zakończyła i rozpoczął się powolny spadek poziomu życia. Ten spadek oczywiście spowodował pewną frustrację, jednak tak naprawdę żadnego zagrożenia dla władzy. Wręcz przeciwnie, wszyscy wspominali kraj rosnących szans, a teraz "rozumieją", że sytuacja się zmieniła, bonanza się skończyła, ale nadal mogą jakoś żyć. I tak właściwie jest, dobrych czasów już nie ma, ale mobilizacja ani wojna specjalnie nie dotykają nieco zamożniejszych mieszkańców wielkich miast, z Moskwą na czele.

No dobra, teraz powoli zaczyna dotykać, ale nawet w Moskwie się szuka nadal biedoty i imigrantów.

Jednak tym co jest najistotniejsze, to absolutnie największe w historii Rosji (i wszystkich innych państw moskiewskich) transfery pieniężne i udział w produkcie krajowym klasy niższej aka plebsu. 

Jest to rzecz na którą nikt szczególnie nie zwraca uwagi, a będzie miała konsekwencje nie tylko teraz, nie na lata, a co najmniej wiele dziesięcioleci, a raczej trzycyfrową liczbę lat. Serio.

Jaki miałby niby być tego mechanizm?

Otóż obecny mechanizm mobilizacji w Rosji opiera się na oferowaniu astronomicznie wysokich pensji i benefitów dla żołnierzy i stosowaniu umiarkowanej ilości przemocy we względnie nieskorumpowanym systemie. To wszystko oczywiście w ramach rosyjskich standardów, każdemu przyzwyczajonemu do choćby ochłapów zachodniej cywilizacji nadal się zjeży włos na głowie.  
Ale rosyjska prowincja zachodniej cywilizacji nie zna. Co najwyżej w filmach i u lokalnych bonzów widziała sedesy i pralki, więc wierzy, że jak też będą mieć to staną się Europejczkami. I wojna im to umożliwia. Jak oczywiście wiadomo, część znalazła pralki i sedesy bezpośrednio na Ukrainie, ale to było w początkowej, manewrowej fazie wojny i olbrzymia większość z tych rosyjskich żołnierzy już dawno nie żyje. 

Ci, którzy żyją to w olbrzymiej części są ochotnicy, ściągnięci wysokim bonusem przy zapisywaniu się, absolutnie astronomiczną, jak na rosyjską prowincję pensją (w przeliczeniu ok 8 tys zł miesięcznie) i wysłani pod presją rodziny dla odszkodowań za śmierć i inwalidztwo.
Do tego są cały czas poszukiwani pracownicy w przemyśle zbrojeniowym, gdzie może płace nie są tak wysokie, ale nadal praca jest dla absolutnie każdego kto chce i też są to pieniądze często nieznane wcześniej dla pracującej biedoty w Rosji.

Dlaczego tak to dokładnie opisuję?

Ponieważ razem to tworzy obraz gigantycznego transferu środków na rosyjską prowincję, a zwłaszcza do najbardziej odizolowanych regionów, gdzie łowiectwo i zbieractwo stawało się w ostatnich latach dominującym stylem życia. I oczywiście całkiem sporej prosperity w tych regionach. Nieznanej właściwie nigdy wcześniej. A nawet w czasach relatywnej zamożności materialnej, znaczy względnego funkcjonowania ZSRR lat 60-tych i 70-tych, to był tylko "dobrobyt" materialny, władza nadal, czy wręcz jeszcze bardziej była w rękach lokalnych przedstawicieli państwa- dyrektorów kołchozów, etc.. Dziś, na rosyjskiej wsi czy małym miasteczku, rodzina z frontową pensją może cieszyć się jednocześnie zamożnością i wolnością. To się nigdy wcześniej nie zdarzyło. Nie tylko nikt nie pamięta takich czasów, ich po prostu nie było. Oczywiście, to nadal jest rosyjska armia. Żołnierze są szybko wysyłani na pewną śmierć i za długo tych pensji nie mogą wysyłać. Nie napiszę tu bezsensowną, bo z punktu widzenia obrońcy zachodniej cywilizacji oni po prostu muszą zginąć, jakkolwiek by to okrutnie nie zabrzmiało.
Oprócz tego, to nadal jest rosyjska armia, więc są gwałceni, okradani przez oficerów i bandytów w swoich oddziałach, a ostatnio też dość licznie umierają na cholerę i tyfus. To nieco zmniejsza atrakcyjność tego zatrudnienia, ale nadal są zainteresowani. W ilościach wystarczających czy nie, na razie trudno ocenić.
Dla zilustrowania skali zmian- w Rosji drastycznie wzrosła sprzedaż alkoholu. Znaczy prawdziwa konsumpcja zapewne pozostała bez zmian, jedynie ludzie się przerzucili z bimbru na legalną wódę, co w tych realiach jest całkiem dobrym wskaźnikiem prowincjonalnego dobrobytu. Tu link do artykułu (za paywallem, ale i tak nie warto).
Do tego w całej zbrojeniówce potrzeba każdych ilości rąk do pracy, jak też dla zastąpienia tych, co jednak do armii się wybrali. 

Ok, to jest obraz sytuacji, ale jakie będą konsekwencje?

Otóż ta bonanza się oczywiście kiedyś skończy i to drastycznie. Nawet jeśli Rosja by wygrała tą wojnę, czyli doprowadziła do zawieszenia broni na obecnej linii frontu, to i tak potem nastąpi zjazd gospodarczy i rachunek za wysiłek wojenny, nie tylko bez większych zysków z podbojów, ale też z trwającymi kosztami sankcji gospodarczych. W skrócie- niezależnie od wyniku, koniec wojny będzie końcem obecnej sytuacji gospodarczej, niezwykle korzystnej dla biednych. 
Bardzo możliwe, że będzie to również koniec Putina, jak też i Rosji w obecnym kształcie. Każda z tych sytuacji, nawet najbardziej zwycięska dla Kremla będzie i tak oznaczać koniec wspaniałych czasów dla rosyjskich mas. 
A co pozostaje po dobrych czasach?
Wspomnienia. Opowieści. Legendy. A częścią tych opowieści będą oczywiście przyczyny końca takiej bonanzy. I oczywiście wyjaśnienie że było to tylko od początku złe, imperialistyczne ludobójstwo nie wchodzi w grę. Skoro było dobrze, to i przyczyna musiała być dobra, a koniec musiał być spowodowany jakąś zewnętrzną siłą. Może w takich opowieściach to będzie "spisek NATO", może "źli dworzanie", może "szatan LGBT przeciw Świętej Rosji", a może jakaś inna, nowa narracja. Albo wszystkie naraz wymieszane w jakieś niewiadomoco. 

Myślę, że już większość z was wie, co będzie dalej. Kult. Może "byłej Rosji", może "wielkiego Cara Putina", ale kult. Powszechny wśród biedoty i stanowiący doskonałą bazę dla wszelkich faszyzujących polityków. I będzie on trwał przynajmniej dopóki będą w większych ilościach jeszcze żyć beneficjenci obecnej sytuacji. Albo jeśli powstanie w Rosji sstem ekonomiczny dający szerokim masom większa stabilność i dobrobyt, jak to się stało w RFN i Japonii po 2 wś. Ale takiego mechanizmu i zdarzenia nawet nie potrafię sobie wyobrazić. Rozpad/wojna domowa/ pełne zamknięcie i zamordyzm w stalinowskim stylu wszystkie wyglądają rozsądnie i racjonalnie. Stabilny dobrobyt w Rosji? Nie bardzo.

To oznacza co najmniej 30 lat wściekłego rewanżyzmu jako dominującego nastroju w rosyjskim społeczeństwie i polityce. 30 lat, jeśli teraz Rosja zostanie pokonana tak jak Serbia w latach 90-tych. I zauważmy, że mniej- więcej teraz w serbskim społeczeństwie zaczyna wygasać rewanżyzm i dominować poszukiwanie sposobu na spokojne współistnienie z sąsiadami. Choć też nie do końca. A polityka nadal szuka prowojennej narracji. A jeśli obecna wojna skończy się czymkolwiek innym niż wyraźną i oczywistą przegraną Rosji, to cóż... Zegar do wygaśnięcia rewanżyzmu nawet nie ruszy. Cały kraj nadal będzie pracował nad koncepcją powrotu nad Łabę. Albo chociaż do Wisły. 
Tak czy inaczej pomysły jakiś ugód, remisów czy czegokolwiek innego w tym stylu są nie tylko głupie, ale też sadystycznie złe. 
Jedyny sposób na trwały pokój we wschodniej części Europy to po prostu rozwiązanie Rosji i utrzymywanie w stanie bezbronności rewanżystowskich resztek po imperium przez co najmniej 30 lat. 
I to niestety też jest perspektywa czasowa, gdzie we wszystkich miejscach, którym się kremlowskie porządki ludziom nie podobają, pieniądze muszą się znaleźć najpierw na armaty, a potem na masło.


Jeszcze o El Nino

 Ukazała się kolejna prognoza dotycząca oscylacji pacyficznej (El Nino, znaczy) . Aktualna faza El Nino może się zakończyć już zaraz, w kwietniu, a po czasie tranzycji nowa faza La Nina może być już nawet w lipcu. 10 lat temu to by nie była żadna specjalna wiadomość, ale już jesteśmy w sytuacji, że każdy drobiazg nawet niewiele zmieniający sytuację, może być tą kroplą przelewającą dzban. 

Właściwie co to znaczy?

Znaczy to tyle, że po 3 letniej, dość mocnej La Nina, zaledwie kilkumiesięczna faza El Nino nie zdążyła rozładować całego zapasu energii zachomikowanego w środkowym Pacyfiku. I jeśli teraz będzie zbierane jeszcze więcej tego ciepła, to kolejna faza rozładowywania może być naprawdę potężna. W skrócie: wszystko, wszędzie i w jednym momencie. 

Problem nie polega oczywiście na tym, że gdzieś tam będzie padać, a gdzieś indziej nie. Problem polega na tym, że przez chaos klimatyczny nastąpi chaos w produkcji żywności i wzrost jej kosztów, czyli wzrost kosztów życia dookoła świata. Czyli problemy z dostępnością żywności w biedniejszych krajach i częściach społeczeństw, a kryzys kosztów życia dla klasy średniej większości świata. Co oznacza w dalszej konsekwencji spadek konsumpcji wyrobów przemysłowych i mieszkań, problemy płatnicze, w tym z obsługą pożyczek, etc. Taki normalny zestaw, którego próbkę przerabialiśmy rok-dwa lata temu i pełni konsekwencji jeszcze nie widać. A zbliża się druga runda...

Choć oczywiście możemy wierzyć, że od teraz fazy oscylacji pacyficznej będą po prostu krótkie, maksymalnie do roku i pomimo gwałtownego ocieplania klimatu, infrastruktura i produkcja żywności będzie to wytrzymywać i dostaniemy w prezencie czas na dostosowanie się. 

Bym jednak powiedział, że wiara w cuda to dość słaby sposób na planowanie działań. A konkretnie to jest znacznie gorzej, bo ja sam zakładałem że długości i moc poszczególnych faz będą mniej-więcej stabilne, a wychodzi na to, że jednak nie. Że długość i siła stają się jeszcze bardziej nieprzewidywalne, więc możemy i powinniśmy się spodziewać nie tylko normalnego zestawu, ale właśnie znacznie mocniejszych niż dotychczas efektów tej oscylacji, sięgających dalej i jeszcze bardziej destrukcyjnie wpływających na wszystko.

W takim razie ile mamy czasu? 

Odpowiedź jest prosta- nie wiadomo. Ale taki rozwój wydarzeń właściwie tylko umacnia moje przewidywanie, że następne El Nino będzie naprawdę olbrzymim testem dla spójności cywilizacji. I obecna prognoza oznacza, że mamy co najmniej rok mniej czasu niż mi się to wydawało miesiąc temu...

Na co można liczyć?

Na nic. Bez sprawnego światowego przywództwa nic się nie da zrobić. A tymczasem w USA prezydentem zostanie albo Joe Biden albo Donald Trump. Chyba że obaj nie dożyją wyborów...

Żaden z nich nie ma ani umiejętności ani chyba nawet zamiaru objąć tego światowego przywództwa i zrobić czegoś rzeczywistego dla próby ratowanie tego co się da. A przecież USA to jest 25% światowych emisji i właściwie należy do nich też doliczyć chiński przemysł produkujący szajs dla amerykańskich konsumentów. Amerykańska energetyka zmienia się szybko, ale jeśli chcemy mieć jakąkolwiek szansę, to szybkość spadku emisji musi być większa niż w ogóle cokolwiek kiedykolwiek planowano. I oczywiście nie będzie. 

Czyli jaką mamy sytuację?

Zupełnie prostą- moim zdaniem zglobalizowana gospodarka przemysłowa stoi na ostatnich nogach i jest nie do uratowania. Co nie oznacza, że nagle ludzkość zapomni jak się robi samochody czy korzysta z prądu. Ale oznacza, że obszary faktycznie odcięte od współczesnej infrastruktur i technologii będą stawać się coraz większe i jeśli w ogóle będzie można mówić o zaawansowanym świecie, to pozostanie on w postaci wysp, współpracujących ze sobą w znacznie mniejszym stopniu niż dotychczas. 

Więc te wyspy będą musiały się w znacznie większym stopniu opierać na lokalnych zasobach. I tu dochodzimy do prawdziwego sedna problemu- te zasoby muszą być. Nie jako "dostęp do rynków finansowych" czy "produkcja mięsa z pasz z innego kontynentu", tylko z rzeczy które realnie na miejscu występują. 

Ja osobiście to zadanie odrobiłem kilkanaście lat temu i podjąłem stosowne działania. Jeden powód do stresu mniej, bo miejszam w miejscu, gdzie może zabraknąć iPhonów, ale nie zabraknie niczego co jest naprawdę niezbędne dla utrzymania życia, ekosystemu, a nawet działającego państwa i gospodarki. W najczarniejszym scenariuszu chaosu klimatycznego to już jest naprawdę bardzo dużo. 

I wiecie co? Ja przez długi czas uznawałem za właściwą prognozę zmian klimatycznych najczarniejszą granicę konsensusu naukowego. Znaczy jak widełki były "od 0,5 C do 1,5 C w roku X", to po prostu uznawałem, że będzie 1,5 C, postępowałem stosownie do tego i jestem z tym bardzo OK. Tylko sytuacja zaczyna wyglądać tak, że dalsze trzymanie się tego algorytmu wygląda na nieodpowiedzialny optymizm. 


El Nino a sprawa światowej ekonomii

DISCLAIMER: Drogi Czytelniku. Jeśli masz problemy ze stanami lękowymi, depresją i podobnymi to NIE CZYTAJ DALEJ. Serio. Poszukaj pomocy, wśród przyjaciół, rodziny i profesjonalistów i dopiero potem wróć. Tekst jest ważny i prawdziwy, ale dla rozumienia i wyciągnięcia prawidłowych wniosków należy mieć odpowiedni poziom odporności psychicznej.

Jeszcze o atakach Houti na żeglugę

 Ataki Houtis na żeglugę to jest sytuacja, której rozwój może zdefiniować nasz świat na najbliższe dziesięciolecia. Nie dlatego, że Houtis są tak ważni lub potężni. Bo nie są. To jest tylko jakaś pustynna banda, która dostała trochę broni od religijnych fanatyków od dziesięcioleci rabujących Iran. 

Ale udało im się już teraz podważyć jeden z filarów amerykańskiego porządku świata, zaprowadzonego po 2 wojnie światowej. Czyli wolność żeglugi dla wszystkich.

Teraz czeka nas wszystkich, cały świata, czas próby- czy ta wolność żeglugi zostanie utrzymana i świat wróci do zwykłego funkcjonowania, czy też wracamy do normy. Bo niestety trzeba powiedzieć jedno- sytuacja, w której mocarstwo zapewnia bezpieczeństwo mórz wszystkim, bez wyjątków, a nie tylko sobie i sojusznikom jest całkowicie bez precedensu w historii. I możliwe, że właśnie teraz, na naszych oczach do tejże historii odchodzi.

Oczywiście istnieje zupełnie realna możliwość, że władze USA teraz zdecydują, że naruszanie wolności żeglugi to granica, której nikomu nie wolno przekraczać, uczestnicy tego zostaną przerobieni na kupki popiołu, a polityczni wichrzyciele za tym stojący skutecznie pozbawieni pochowanych majątków. Czy coś w tym stylu. Tak czy inaczej- wszyscy potraktowani w sposób, który zostanie zapamiętany przez ich potencjalnych naśladowców na dwa pokolenia.

USA oczywiście mają ku temu fizyczne i organizacyjne możliwości. I oczywiście nie mają ani woli politycznej, ani też wizji, że w ogóle muszą to zrobić. Wola polityczna się oczywiście może zmienić co 4 lata, brak wizji to głębszy problem, związany z edukacją i horyzontami waszyngtońskich elit. Ale ani jedno ani drugie nie jest jeszcze największym problemem. 

Największym problemem jest to, że obywatele mają tam jednak coś do powiedzenia. Zasadniczo to dobrze. Ale ci obywatele nie wiedza po co mają płacić za bezpieczeństwo transportu między Zatoką Perską a Europą. Czy nawet bardziej- między Rosją a Chinami? Za to wiedzą, że ich pieniądze właśnie na to idą, w postaci ekstremalnie wielkich kosztów utrzymania rozdętych sił zbrojnych i kompleksu zbrojeniowego. I to się akurat tak łatwo nie zmieni. I naprawdę przypuszczam, że niezależnie od aktualnego lokatora Białego Domu, amerykańska polityka będzie dryfować w stronę ignorowania tej obietnicy. Czyli inaczej mówiąc- tolerowania terroryzmu na morzu, piractwa i ataków na żeglugę ze strony różnych dziwnych kacyków i kraików. O ignorowaniu poważnych bandyckich państw nawet nie mówiąc.

Czyli, choć teoretycznie jest to możliwe do utrzymania, przynajmniej jeszcze przez jakiś czas, to myślę, że raczej właśnie zaczynamy być świadkami nieodwracalnego rozpadu tego systemu.

I jakie to będzie mieć skutki?

Po pierwsze, bezpieczne szlaki handlowe, to będą te, gdzie ktoś to bezpieczeństwo zapewni. Dla siebie i ewentualnie sojuszników. Co wcale nie musi oznaczać zwiększenia kosztów transportu, ale prawdopodobnie tak będzie. Ale na pewno będzie oznaczać ograniczenie możliwości transportu do tych tras i towarów, które są zgodne z interesami handlowymi mi politycznymi tych krajów, które to bezpieczeństwo potrafią zapewnić. 

To są bardzo proste mechanizmy, ale które faktycznie zmienią nasz świat nie do poznania. Albo inaczej- w taki, jaki znamy z podręczników historii. Kierunek jest ogólnie łatwy do przewidzenia, dokładny scenariusz i tempo już niekoniecznie. 

W największym uproszczeniu można powiedzieć, że będzie to odwrotność globalizacji. Generalnie zanik podzlecania jakiś etapów produkcji na drugim końcu świata, a co za tym idzie olbrzymi cios dla gospodarek na takim podwykonawstwie opartych- jak np. Bangladesz. Powrót przynajmniej części łańcuchów przemysłowych do tych krajów, które będą potrafiły utrzymać dalekomorską marynarkę wojenną. I gigantyczne dylematy tych państw, które będą potrzebować transportu jednocześnie nie mając zasobów na utrzymanie własnych marynarek. Bo będą uzależnione od interesów tych, co mogą. 

A lista państw mających lub w ogóle mogących mieć marynarkę o światowej projekcji siły jest dość krótka. Ledwo się mogą na niej zmieścić Niemcy czy Brazylia, a taka Rosja już zupełnie nie bardzo (nawet jeśli przetrwa obecną wojnę). 

Happy New Fear!

Pod koniec 2 wś i wkrótce po, elity polityczne USA podjęły decyzję co do kształtu nowego porządku międzynarodowego. 

Koncepcja ta obejmowała demontaż dotychczasowego systemu europejskich imperiów i stworzenie nowego opartego na dominacji USA w zachodnim świecie i współistnieniu z ZSRR, dominującym w "swoim" bloku. 

Ale aby do tego doprowadzić, trzeba było rozwiązać kilka "problemików". Między innymi tego jak namówić państwa europejskie do rezygnacji ze swoich kolonii/bloków handlowych, jak zablokować możliwość powrotu militarystycznego rewanżyzmu Niemiec i Japonii i wreszcie jak przekonać do tego wszystkiego elity i społeczeństwa. Oraz jak utrzymać Moskwę w ryzach.

I to wszystko w świecie, który był całkowicie zrujnowany, zdemoralizowany i wyczerpany wojną, trwającą z przerwami od 1914 do 1945 roku. I gdzie USA były jedynym krajem, który miał dużą, nowoczesną bazę przemysłową i jednocześnie nie tylko całkowitą wypłacalność z pokryciem w złocie, ale też walutę traktowaną jako rezerwową na całym świecie.

Z Wielką Brytanią poradzili sobie prosto- nie pożyczali i nie żyrowali dalej wojennego zadłużenia i Brytyjczycy musieli to jakoś sami rozwiązać. Więc z braku innych możliwości po prostu oddali władzę w Indiach Hindusom, razem z długami oraz oddali rządom państw Ameryki Łacińskiej udziały w brytyjskich firmach jako spłatę tamtejszych długów. A na koniec i tak musieli jeszcze przeprowadzić dekolonizację. To oczywiście spowodowało drastyczne zmniejszenie światowego znaczenia brytyjskiej floty handlowej, stopniowy upadek przemysłu stoczniowego i za tym wielu innych gałęzi przemysłu ciężkiego. I Wielką Brytanię jaką znamy dziś.

Z Francja poszło pozornie łatwiej, ale francuskie elity zawsze były sprytniejsze- grzecznie przeprowadzili pozorną dekolonizację, ale zostawili sobie większość władzy ekonomicznej w byłych koloniach. I jeszcze na deser wietnamski pasztet dla USA. 

Dla Niemiec i Japonii była inna oferta- nowe elity polityczne mogły odbudować kraj jako przemysłowy dzięki wolnemu dostępowi do rynku USA i możliwości eksportu. Bez ograniczeń. Za to miały być całkowicie lojalne i mieć swój potencjał militarny dostępny dla USA do użycia przeciw ZSRR. Jako że były to niewyobrażalnie fantastyczne warunki dla tak pokonanych krajów, to zostały zaakceptowane z entuzjazmem. 

Jak w sumie łatwo zauważyć, to wszystko opierało się na dostępie do rynków, potencjału przemysłowego i finansowego USA. Więc musiały też istnieć bezpieczne szlaki żeglugowe. Ale tu USA poszło jeszcze dalej i zagwarantowano wszystkim wolność i bezpieczeństwo żeglugi. I za słowami poszły tu czyny, szybko zlikwidowano resztki piractwa po 2 wś, a w latach 80-tych samodzielnie zorganizowali system konwojów dla eksportu irackiej i kuwejckiej ropy w Zatoce Perskiej. I na ataki na te konwoje i ich eskortę przez Iran reagowali w sposób, który zrozumiałby nie tylko Putin. ale nawet Medwiediew. Więc nikt nie miał wątpliwości co do tego jak wyglądają zasady wolności żeglugi i co grozi za ich złamanie. 

Jednak w 1991 roku straszak ZSRR się skończył i Waszyngtonowi było z tego powodu bardzo przykro, bo dotychczasowy świat stracił sens. Oczywiście zalety wolnego handlu, bezpiecznej żeglugi i ograniczenia wydatków na zbrojenia były widoczne dla wszystkich, i mnóstwo osób na tym skorzystało. Ale jednocześnie znikła odpowiedź na pytanie- jaka jest międzynarodowa rola USA? Czy nadal ma być dobrym wujkiem dla Niemiec, Japonii i każdego kto chce cokolwiek wozić statkami? Czy może jednak lepiej się zamknąć na swoim kontynencie, a reszta niech się sama bawi?

Wyborcy w USA stopniowo udzielają na to pytanie odpowiedzi, od 30 lat za każdym razem wybierając tego kandydata na prezydenta, który obiecuje mniej zaangażowania międzynarodowego. Ale jednocześnie sam rząd ciągle zapewnia o jakości i ważności swoich gwarancji i obowiązywaniu doktryny wolnego handlu. 

I to sprawia, że dziś, w roku 2024, bardziej niż kiedykolwiek, jesteśmy w czarnej dupie. 

W 1994 roku USA zobowiązały się bronić nienaruszalności granic Ukrainy. W roku 2004 Senator Barack Obama promował i przepchnął ustawę nakazującą Ukrainie zniszczenie lub oddanie Rosji broni strategicznej. W roku 2014 prezydent Barack Obama te gwarancje zignorował. W roku 2022 ówczesny wiceprezydent, a obecny prezydent Biden rzucał żałosne ochłapy amunicji i broni wystarczające dla powstrzymania załamania Ukrainy, ale w żadnym przypadku nie stanowiące honorowania własnych gwarancji. A w roku 2024, którego w tej chwili jeszcze tydzień nie minął, w odpowiedzi na rosyjskie żądania korytarza tranzytowego do Kaliningradu, amerykański departament stanu mówi, że dostawy broni i amunicji na Ukrainę zostaną drastycznie zmniejszone. 

W międzyczasie operacja konwojowa, gdzie przeciwnikiem nie był bezpośrednio kilkudziesięciomilionowy kraj z dostępem do zachodniego uzbrojenia, a banda pastuchów kóz w sandałach, po 3 dnia skończyła się całkowitym fiaskiem. A konkretnie to chyba już wszyscy sojusznicy zwyczajnie olali amerykańskie dowództwo a Maersk (czyli właściwie ten, który miał być najbardziej chroniony) oświadczył, że już tam nie będzie pływać. 

Tak, potężne Stany Zjednoczone przegrały bitwę w obronie fundamentu swojego porządku międzynarodowego. W 3 dni. Z pasterzami kóz. 

To wszystko się nie stało oczywiście z braku siły. Kilkaset Bradleyów, potrzebnym i fantastycznie się sprawujących na Ukrainie, jest właśnie teraz cięta palnikami w USA. Za chwilę to czeka być może nawet ponad 2 tys rakiet ATACAMS. O sprzęcie, który po prostu leży w magazynach nawet nie mówiąc.

To jest po prostu obraz pełnego i całkowitego braku przywództwa intelektualnego i wizji międzynarodowej roli USA. A może tylko nieuctwa i oderwania od rzeczywistości ludzi zaangażowanych w tę politykę (o Obamie na pewno to można było powiedzieć). 

Tak czy inaczej- po 70 latach jesteśmy znów w temacie korytarza do Prus Wschodnich. Miejmy tylko nadzieję, że historia tym razem powtórzy się jako farsa. Choć czystki etniczne na okupowanych terenach Ukrainy farsą z całą pewnością nie są, a raczej dość dobrym przypomnieniem wydarzeń sprzed 80 lat.....

Happy New Fear!