Alternatywna historia Polski

Nauka historii w Polsce zawsze kulała, nic dziwnego, bo prawie nigdy nie było możliwości prowadzenia przyzwoitych badań historycznych, koniecznej w nauce otwartej wymiany myśli i odkryć, która dopiero z czasem prowadzi do sensownego poziomu wiedzy, który pozwala na jakąkolwiek syntezę. Bez tego nauczanie historii to jest właściwie bajkopisarstwo i tak, niestety, należy traktować wszystkie uogólnienia i syntezy historii Polski.

Ale znacznie więcej można osiągnąć, jeśli spojrzy się z innego punktu, takiego w którym nie było tych problemów, badania zostały przeprowadzone, wnioski wyciągnięte i można było dokonać syntez. 
Tak na przykład można zupełnie dobrze ocenić niektóre aspekty ekonomiczne Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Wiadomo, co jest napisane w podręcznikach. Które własnie powinny być kompletną syntezą i to jeszcze podaną w sposób możliwy do nauczenia. A tymczasem jest coś w stylu "Państwo rozwijało się świetnie, ale w połowie 17 napadli wrogowie i potem się nie podniosło, aż warcholstwo je rozniosło.". I do tego podana opowieść o "spichlerzu Europy", czasem z pewnymi wątpliwościami typu "że w Europie uprawiano głównie własne zboże i to z Gdańska było pewnie tańsze."
A na deser dyskusja o tym czy przyczyną załamania państwa po 1648 roku była polityka wewnętrzna czy straszni wrogowie.
Otóż to wszystko, na poziomie syntezy jest kupą bredni. Prawda jest taka, że o polityce i możliwościach militarnych decyduje ekonomia. A o ekonomii w 16-17 wieku decydował eksport zboża. Które trafiało w istocie tylko na jeden rynek -- Holandii. 

I dokładnie to powinno być robione. Historia Polski z punktu widzenia Polski jest jak opowiadanie historii o ogonie psa bez wspominania psa. Nic się łączy w spójna całość, bo i nie może. 
Za jeśli opowiemy historię psa, to i historia ogona będzie dość łatwa do zrekonstruowania. 
Dlatego w ogóle opowiadanie o historii RP w czasie demokracji szlacheckiej bez wprowadzenia najpierw historii Holandii po prostu nie ma sensu. I tak też jest traktowane nauczanie historii w Polsce- jako coś bez sensu, tylko prawie nikt nie za bardzo wie dlaczego.

W takim razie, czas rozpocząć nadrabianie tej zaległości


Otóż jeszcze w średniowieczu presja populacji z jednej strony oraz wystarczająco rozwinięta technologia powodowały zagospodarowywanie kolejnych terenów wydzieranych morzu. W 16 wieku przybrało to formę rutynowego, zorganizowanego na kapitalistycznych zasadach biznesu (BTW: jeden z niewielu mi znanych przypadków pozytywnej działalności wielkiego kapitału). Z racji położenia Niderlandów na peryferiach imperium Habsburgów faktyczny zakres autonomii był dość duży, a główne wymagania dotyczyły oczywiście podatków. Dla których płacenia rozwinęła się dość zaawansowana bankowość. Była ona na tyle wiarygodna, ze kwity prowincji a zwłaszcza późniejszego Bank of Amsterdam były warte więcej niż złote monety których wartość wyrażały. Co w największym skrócie oznaczało prawdziwy, wiarygodny bank centralny, który może kreować pieniądz dla gospodarki. Albo zamiast wysyłać do Hiszpanii złoto ściągnięte z rynku mógł wysyłać kwity. Całkiem imponująca sprawa, której królowie i szlachta Hiszpanii kompletnie nie rozumieli i uganiali się za jakimś El Dorado po dżunglach Amazonii, a tym czasem to było w jakimś biurze w Amsterdamie. Nie zrozumieli nawet kiedy Holendrom nie kończyły się pieniądze na kolejne armie najemników i największe ówczesne imperium przegrało wojnę z kilkoma nieistotnie małymi prowincjami. 
Tu już prawie wszystko co miało znaczenie. Prawie, bo jeszcze odpowiednia ilość pieniędzy w gospodarce sprawiała, że o pieniądz było łatwo i nakłaniała do inwestycji . Jak w wyżej wspomniane poldery, ale nie tylko. Poldery potrzebowały pomp, a te były napędzane wiatrem. Populacja potrzebowała żywności, czyli też ryb, do tego były potrzebne statki. A do ich budowy deski, które produkowano w tartakach napędzanych wiatrem. Tą sama ilość drewna którą tradycyjnymi metodami przerabiała brygada w tydzień, w wiatrowym tartaku przerabiała jednoosobowa obsługa w jeden dzień. Oprócz tego były tłocznie oleju, fabryki papieru, prochu, fabryki drutu i właściwie wszystkie ówcześnie znane zakłady wykorzystujące energię mechaniczną, wszystkie zasilane wiatrem. Każda z tych fabryczek/wiatraków była położona nad rzeką lub kanałem, dla taniego transportu. Za to energia cieplna, zarówno dla przemysłu, jak też gospodarstw domowych pochodziła ze spalania torfu. Nie tak bardzo odnawialne, więc kiedy złoża zaczynały być coraz trudniej dostępne, prymat w świecie handlu morskiego stopniowo przeszedł w ręce Anglii, która miała warunki podobne, ale w wielu miejscach lepsze i do tego łatwo dostępny węgiel. I holenderską wiedzę technologiczną, która przyszła wraz z inwazją w 1688. Ale tu wyskakujemy zbytnio do przodu. W tym roku Rzeczypospolitej już faktycznie nie było na ekonomicznej mapie Europy i nie to nas interesuje, a jak do tego doszło.
Otóż Holandia była faktycznie pierwszym krajem uprzemysłowionym w historii. Wskaźnik urbanizacji pod koniec 16 w. przekroczył 50% i takim pozostał do 18 w. Przemysł, bankowość, handel powodowały rozwój i ściągały imigrantów. Którzy dostarczali kolejną wiedzę i kontakty. W połowie 17 wieku ponad połowa mieszkańców Amsterdamu była imigrantami. Nie wiem czy Krzemowa dolina w którymkolwiek momencie osiągnęła aż taki wskaźnik.
Ci wszyscy ludzi potrzebowali żywności, która była uprawiana na polderach, skąd dostarczały ją tanie barki. Tyle, że na polderach znakomicie rosły warzywa, bardzo łatwa była hodowla krów, ale zupełnie nie dało się uprawiać zbóż. Świetnie za to rosły na przykład tulipany, co w połączeniu z emisją pieniądza bankowego doprowadziło do zabawnych efektów.  Ale nie one maja znaczenie. Znaczenie ma to, że jakieś węglowodany są potrzebne w diecie człowieka, a w zimniejszych i wymagających cięższej pracy fizycznej czasach więcej niż dziś. Co wówczas oznaczało, że Holandia potrzebowała importować zboża. Właściwie całość potrzebną na wyżywienie własnej populacji, czyli całkiem sporo. 
W tym miejscu trzeba wrócić do mentalności i świadomości polskiej szlachty. Która o powyższym nie miała zielonego pojęcia, a spora część polskich historyków do dziś nie ma.  Więc wszyscy sobie wyobrażali, że Europa Zachodnia umiera z głodu i tylko wiślańskie zboże je ratuje od śmierci. Co było kompletną bzdurą. Druga wersja, współczesna, brzmi "wiślańskie zboże było tańsze i uprawa ziemi na zachodzie się nie opłacała. Co też jest bzdurą. Ówczesne koszty transportu były na tyle wysokie, że gdyby w Holandii można było uprawiać jakikolwiek substytut zboża, to by uprawiano. A tymczasem kraj był otoczony przez posiadłości Habsburgów i jedyny sposób zapewnienia węglowodanów dla populacji to był morski import zbóż. Z definicji kosztowny, ale nie było alternatywy. Więc robiono to w najtańszy możliwy sposób, z pierwszego większego portu, który nie był pod kontrola Habsburgów (pytanie pomocnicze- dlaczego żaden z Habsburgów nigdy nie wygrał elekcji w RON i czyje pieniądze o tym decydowały?)
Ale czasy się zmieniały. Wojna o niepodległość Niderlandów trwała 80 lat, z czego ostatnie 30 pokrywało się z ogólna wojną w Europie Zachodniej. Bank of Amsterdam radośnie drukował kwity, cała Europa radośnie wyrzynała się w imię religii, a zawodowa spekuła była święcie przekonana, że popyt na zboże jest właściwie nieskończony, bo potrzebują go zarówno armie, jak też zrujnowani cywile. Przez Gdańsk płynął strumień pieniędzy, który nie wzbudził dokładnie żadnych refleksji, oprócz produkcji teorii o "sarmackiej wyższości" i "spichlerzu Europy". 
Aż nadszedł rok 1648. Sienkiewicz nie bez powodu rozpoczął swoje opowieści wtedy. To był początek prawdziwej epopei. Epopei zaniku handlu, kredytu i bazy podatkowej. Akurat o tym Sienkiewicz nie pisał, ale to miało znaczenie.
Co się wtedy stało? Kilka rzeczy, wzajemnie powiązanych. Po pierwsze pokój westfalski, kończący wojnę trzydziestoletnią. Czyli koniec wojskowego popytu na żywność i powrót do normalnej, pokojowej produkcji zrujnowanych terenów niemieckich. Po drugie, część tego pokoju, czyli traktat z Muenster, kończący wojnę osiemdziesięcioletnią. W którym Hiszpania Uznała niepodległość Niderlandów. Co oznaczało koniec blokady lądowej i możliwość importu zbóż z okolicznych terenów, a zwłaszcza dorzecza Renu. Po trzecie, pęknięcie bańki spekulacyjnej na zbożu, co spowodowało kompletne załamanie cen i bankructwo kilku poważnych kupców w Holandii i okolicach, a także poważne zachwianie Bank of Amsterdam. Czyli kontrakcję kredytową i recesję. Oczywiście, jak wie to każdy kto przeżył 2009 rok, kiedy w centrali zaczyna się problem z pieniędzmi, to na peryferiach znikają one kompletnie. I jak pewnie w Gdańsku jeszcze coś tam się mogło dziać, to w dorzeczu Wisły pieniędzy już nie było, a dalej od spławnych rzek tym bardziej. Więc kiedy szlachta na Ukrainie usiłowała wycisnąć pieniądze od chłopów to musiała się rozpocząć fala buntów. Następnie oszczędności i brak dochodów podatkowych, problemy z utrzymaniem armii i ogólna zapaść państwa. Drobiazgi, zupełnie jasne i oczywiste po opisaniu sytuacji.
Ale pozostaje pytanie dlaczego właściwie sytuacja nie wróciła po jakimś czasie do normalności. Albo choć nie ustabilizowała się na jakimś niższym poziomie. Przecież populacja Niderlandów nie zniknęła. Nadal potrzebowała tej samej ilości żywności. Dlaczego, nawet jeśli po 1648 nastąpiło załamanie, to nie było ono chwilowe?
Odpowiedź zawiera się w jednym słowie:

Ziemniak


W odróżnieniu od zbóż, ziemniaki na polderach rosną znakomicie. I są ich świetnym substytutem. Co więcej, przy urodzajnej ziemi dostarczają znacznie więcej kalorii z powierzchni niż zboża. Stopniowe włączanie ich do upraw jak zawsze umknęło uwadze spekulantów, tym razem zbożowych, i pod koniec wojny zostali z nadwyżka towaru. A potem się okazało, że towar już nie ma charakteru monopolistycznego, a jest po prostu jednym z substytutów.  Przy relatywnie wysokich kosztach transportu z Gdańska polskiej szlachcie pozostało walczyć o obniżkę kosztów produkcji. Czyli o zwiększenie pańszczyzny. Co i tak do niczego nie prowadziło, bo wkrótce Holandia utraciła pozycję hegemona w handlu morskim i zaszła tam częściowa deindustrializacja i deurbanizacja. Co oznaczało wzrost upraw ziemniaków, czyli dalszy spadek popytu na importowane zboże. Za to Anglia potrzebowała żelaza i smoły. Czyli produktów z dobrych rud żelaza, które były (i są) w Szwecji i Rosji, oraz produktów lasów, które były (i są) w Szwecji i Rosji. Następnie i w Anglii opracowano metody produkcji żelaza bez węgla drzewnego, czyli wyrób koksu, co zmusiło kraje bałtyckie do wyboru pomiędzy upadkiem tego przemysłu a państwowym stymulowaniem popytu na wyroby żelazne. Ale to już nie dotyczy Polski. Ostatnia rzecz, która w tym zakresie miała znaczenie, to technologia wykuwania żelaza z żelaza z dymarek. Handel wyglądał tak, że ze Szwecji przywożono żelazo, przekuwano je w Gdańsku i wywożono do Holandii. Już w początkach 17 wieku zorganizowane przez władze szwedzkie szpiegostwo przemysłowe zamknęło ten rynek i Szwecja rozpoczęła bezpośredni eksport po opanowaniu technologii.   
Co też wiadomo z historii Szwecji, bo w Polsce to co najwyżej można obejrzeć kuźnię oliwską bez większego rozumienia kontekstu historycznego. 
A jeśli można na tej podstawie wyciągać jakieś wnioski, to są one proste: kilkudziesięcioletnią prosperity polska klasa polityczna uznała za należący jej się przywilej, nie podlegający jakiejkolwiek dyskusji, a kasa poszła na kokę i Porsche  gdańskie pierniki z egzotycznymi przyprawami i węgrzyna.   

Historia powstania Stanów Zjednoczonych.

Oficjalna wersja tego jak powstało obecnie dominujące światowe mocarstwo brzmi mniej więcej tak:
Koliniści, czyli głównie dzielni farmerzy gospodarujący na ziemi dziczy wyrwanej oburzeni wyzyskiem podatkowym chwycili za broń, a następnie uporem sprytem i samoorganizacją pokonali metropolie a potem w demokratycznej dyskusji zaplanowali równy i egalitarny kraj, co zostało opisane w Konstytucji tak doskonałej że nie ma żadnej potrzeby zmian. Prawda? Tak, ale ta trzecia.

W rzeczywistości:

W 1772 roku w UK wybuchł kryzys bankowy i razem z nim się skończył boom inwestycyjny. Oczywiście nowy kredyt wysechł do zera, konsumpcja drastycznie spadła, nowe inwestycje znikły, a kto mógł ściągał pieniądze do centrali. Każdy kto w zawodowym życiu przeżył 2009 rok wie o czym mowa. Wielu aż za dobrze.
Oczywistym efektem tego było wręcz zniknięcie pieniądza z obrotu na peryferiach. Czyli na przykład w koloniach północnoamerykańskich. Gdzie jeszcze były produkowane jakieś towary eksportowe, to przeważnie się dawało obsługiwać kredyty i liczyć na dotrwania do lepszych czasów. Zwłaszcza jeśli popyt na te towary się nie załamał.  Rynek pozostał w praktyce na towary z południowych plantacji (bawełna, tytoń, indygo), a towary północnych kolonii stały się niesprzedawalne (bo stanowiły tylko dodatkową produkcję rzeczy dostępnych na Wyspach, czy z regionu Bałtyku). Ta sytuacja do dziś ma bardzo, bardzo poważne konsekwencje.

Tymczasem londyński rząd miał spory problem. Kompania Wschodnioindyjska, jedna z największych i najważniejszych korporacji była na skraju bankructwa. Nie pomagała w tym to, że główny produkt Kompanii, herbata, jako dobro raczej luksusowe też była w czołówce listy produktów do odstawienia w razie kryzysu. W związku z czym w tradycyjnym brytyjskim stylu (przecież ktoś musi zapłacić nasze rachunki!) w Londynie wymyślono, że Kompanii zostanie przyznany monopol na sprzedaż herbaty w koloniach północnoamerykańskich. Nie może budzić zdziwienia w tej sytuacji, ze kiedy statek Kompanii pojawił się w Bostonie (czyli północnej części), to lokalni mieszkańcy pozwolili sobie zwandalizować ładunek, w ten sposób informując rząd co myślą o bailoucie za ich pieniądze. I tak kompletnie wirtualne, w przeciwieństwie do więzień dla dłużników, które były zupełnie realne. Więc w razie czego jakaś grzywna za wandalizm i tak im nie robiła wielkiej różnicy.
Mądre głowy w Londynie wymyśliły, że skoro nie lubią dawać pieniędzy Kompanii Wschodnioindyjskiej, to przynajmniej króla mają obowiązek lubić, kochać i mu płacić, więc nałożyli nowe podatki. Co oczywiście nie rozwiązało podstawowego problemu, czyli braku pieniędzy w obrocie, a konkretnie to go solidnie pogorszyło. 
Oczywiście populacja ludzi z widmem licytacji i więzienia dla dłużników szybko i sprawnie się powiększała. Co w pewnym momencie doprowadziło do sytuacji, w której wśród lokalnych elit znalazło się wystarczająco wielu ludzi, którzy doszli do wniosku, że w sumie jak mają być pozbawieni wszystkiego i wsadzeni za kraty faktycznie bez perspektywy rozsądnego życia kiedykolwiek później, to równie dobrze mogą ich powiesić. I podpisali pamflet wyjaśniający dlaczego nie płacą podatków, nie kochają króla i więcej mu nie zapłacą. 
Bez czytania tego pamfletu każdy kto miewał dłużników dobrze wie co tam jest napisane. Ani słowa o tym, że nie mają forsy, tylko klasyczne opluwanie wierzyciela i piękny zbitek aktualnie modnych górnolotnych słów. A że ośweceniowe prądy były na fali, wszyscy pisali jakieś "Declarations", inni mówili o "Independence" i tak dalej, to i nasi bohaterowie nazwali pamflet "Declaration of Independence".
W sumie jak ludzie usłyszeli, że nie trzeba będzie spłacać starych podatków i już nie będzie więzień dla dłużników to nasza grupka stała się dość popularna. Zwłaszcza w północnych stanach.
Co nie zmieniało faktu, że była to nadal mała grupka buntowników, która nie reprezentowała sobą żadnej poważnej siły zbrojnej, potencjału ekonomicznego, ani właściwie nic. Brytyjczycy mogli bez trudu kontrolować wszystkie portowe miasta (czyli zasadniczo wszystkie miasta) i prędzej czy później by spacyfikowali prowincję, która przecież bez miast musiałaby się stoczyć do poziomu gospodarki naturalnej. Co było możliwe na północy, ale nie na plantacyjnym południu. Czyli sytuacja w przybliżeniu jak polskiego Powstania Styczniowego i tak samo by się skończyła. Gdyby nie...

Francja. 

Która uznała, że okazja aby UK straciła kolonie północnoamerykańskie jest zbyt dobra aby ją przepuścić. W związku z czym partyzanci zaczęli mieć pieniądze. Co oczywiście podniosło ich atrakcyjność. Pamiętajmy, że zbuntowane kolonie całą swoją zachodnią granicę miały właśnie z Francją. Która szybko się przekonała, że sprawy nie da się zamknąć wysłaniem paru worków złota. Bo dzielni buntownicy jeszcze potrzebowali broni. I całej reszty wojskowego wyposażenia. Potem się okazało, że nawet uzbrojeni i tak nie mają pojęcia o wojskowości, więc Paryż musiał przysłać instruktorów, a potem i tak swoich wykształconych oficerów.
To juz robiło solidną dziurę w budżecie Francji, a okazało się, że nadal nie wystarcza. Buntownicy, którzy zgodnie z zamiłowaniem do bombastycznej terminologii nazwali się w międzyczasie Armią Kontynentalną byli już w stanie organizować napady i zasadzki na małe oddziały i oddalone garnizony. Co dało jakieś faktyczne zwierzchnictwo terytorialne. Aczkolwiek nic co by mogło przypominać samodzielną państwowość. Do tego potrzeba było kontroli na portami. Przynajmniej jednym, albo jakimś kawałkiem wybrzeża. Cóż, dzielna armia amerykańska była tym czym była, nawet z francuską bronią i doradcami, więc Francja musiała po prostu przysłać prawdziwe wojsko, czyli swoje własne.

Markiz de La Fayette zdecydował o oblężeniu ufortyfikowanego obozu na półwyspie Yorktown, który kontrolował wejście do zatoki Chesapeake. Wojska na półwyspie były oczywiście zaopatrywane z morza i tak też mogły być ewakuowane w razie potrzeby, więc oblężenie samymi siłami lądowymi nie miało większego znaczenia. Ale tak się złożyło, że w Indiach Zachodnich (czyli Karaibach) stacjonowała wystarczająco silna francuska eskadra. Która przypłynęła, pokonała flotę brytyjską i przejęła kontrolę nad akwenem na kilka miesięcy. Co wystarczyło do zagłodzenia garnizonu brytyjskiego. Którego kapitulację przyjął Jerzy Waszyngton, w końcu on wygrał tę bitwę, n'se pas?

To zasadniczo zakończyło wojnę, traktat pokojowy podpisano u zwycięzców, czyli w Paryżu a potem rozpoczęła się bardzo ciekawa dyskusja o tym co dalej. Gdzie problem polegał na tym, że wojsko można było rekrutować na północy, a gospodarka eksportowa na południu. Południowcy nie byli specjalnie zainteresowani niepodległością, a ani jedni, ani drudzy nie byliby w stanie jej samodzielnie utrzymać. A z drugiej strony mieszkańcy Północy stanowili większość (znaczy białych, inni nie byli ludźmi) i wobec ogólnej atmosfery ideologicznej trzeba było wykazać przywiązanie do głosu większości.
Taki układ sił w dość oczywisty sposób spowodował kompromis, który zadowalał w miarę wszystkie strony. A zwłaszcza Francję, która teraz potrzebowała pieniędzy na spłatę długów z amerykańskiej wojny i liczyła na to, że stabilny i w miarę silny rząd centralny w końcu uporządkuje budżet i coś z tym zrobi. Nie pomylili się, ale francuski budżet, a za nim ustrój się zawalił zanim to nastąpiło.

W takim razie na czym polegał ten kompromis konstytucyjny?
To oczywiste: powstaje silniejsza unia, ze wspólnym budżetem, mieszkańcy Północy otrzymują jakieś prawa wyborcze, a południowa oligarchia uzyskuje faktyczną władzę polityczną w nowym państwie. 
Dokładnie to i nic innego jest zapisane w amerykańskiej konstytucji. Pierwsze rzeczy są oczywiste i same się tłumaczą, ale ostatnia, czyli władza dla południowej oligarchii może się wydawać kontrowersyjna.
Jeśli ktoś nie czytał Konstytucji USA to polecam. W oryginalnej wersji głównym organem władzy jest Senat. W dużej części tak nadal pozostało, pomimo znacznie większej dziś roli Prezydenta. 
A kto wybiera skład Senatu? Bynajmniej nie mieszkańcy. Skład Senatu wybierały lokalne legislatury stanów. A kto wybierał legislatury stanowe? Ludzie, którzy byli obywatelami stanu (to stan decydował kto był, a kto nie) i mieli prawo głosu. Zasadniczo ograniczone cenzusami. Zwłaszcza w plantacyjno- niewolniczych stanach była to naprawdę niewielka grupka zamożniejszych plantatorów. A że plantacyjno-niewolniczych stanów była większość, cały czas, to oznaczało w praktyce, że to własnie ta nieliczna grupa właścicieli niewolników faktycznie kontrolowała politykę USA i w sporej części także administrację. To nie był przypadek, to był projekt. Który działał tak długo, aż nie powstał sensowny rynek wewnętrzny i przemysł na Północy, co wraz z relatywnym spadkiem wartości eksportu z Południa zmienił ekonomiczny układ sił. Jako, że większość nowych obszarów pasowała raczej do północnego modelu gospodarki, to i pojawiła się presja na przyjęcie większej ilości stanów nie-niewolniczych, co by pozbawiło kontroli nad państwem plantatorów. 

Dalszą część historii można pominąć, aż do etapu tworzenia się nowoczesnej wersji partii politycznych. Jedna z nich na Południu, pod nazwą Partii demokratycznej, najpierw przejęła władzę w dawnych niewolniczych stanach (konkretnie dokładnie ci sami ludzie co poprzednio), a następnie faktycznie przywróciła niewolnictwo. Tyle, że tym razem to nie wystarczało do dominacji w polityce kraju. Ale prawie wystarczało. Wystarczyło tylko zawszeć koalicję z jakimiś grupami z innych regionów, czasem zawierać kompromisy i wszystko mogło zostać po staremu. W ten sposób od ostatnich dziesięcioleci 19 w. Senat jest przeważnie kontrolowany przez tę partię, która akurat reprezentuje interesy południowej oligarchii. Partie się zmieniały, ale ta grupa zawsze trzymała władzę. Wobec czego, pomimo chwilowych wahnięć, rasizm jest istotnym składnikiem faktycznej polityki USA. Nawet w federalnych przepisach dotyczących płacy minimalnej zostały z nieznanych powodów zamieszczone wyjątki, dzięki którym czarni mogli dostawać kilkukrotnie niższe wynagrodzenia. Pomimo gigantycznych wpływów politycznych ta agenda miała poczucie, że zaczyna być osamotniona i w defensywie. Aż do upokorzenia jakim był wybór czarnego prezydenta. 
Ale i tak przez większość czasu kontrolowali Senat. A kto kontroluje Senat, kontroluje też skład Sądu Najwyższego i sporej części administracji. Kto kontroluje Sąd Najwyższy, ten faktycznie kontroluje ustrój konstytucyjny. Może nawet zdefiniować co jest, a co nie jest niewolnictwem.
A tymczasem obecny prezydent oprócz poważnych działań wykonuje też istotne gesty, jak zmiany przepisów o napiwkach, co pozwoli przynajmniej zabrać pieniądze zbyt dużo zarabiającym kelnerom.  

Najnowszym, choć pewnie nie ostatnim, aktem tego procesu jest aktualna nominacja sędziego Kavanaugha. Jest to postać absolutnie obrzydliwa w każdym swoim calu, a do tego na przesłuchaniu w sprawie nominacji wypadł tak, że trudno sobie wyobrazić zatrudnienie go przez kogokolwiek na jakimkolwiek stanowisku. Ale jest niewątpliwym seksistą, niewątpliwym zwolennikiem "prawa stanów", oraz należy do ostentacyjnie rasistowskiego klubu golfowego. W skrócie- kandydat idealny. 

Ale znów pojawia się proces bardzo podobny do tego z poł. 19. w.  Relatywna siła ekonomii i gospodarek gdzie istnieje poważna rasistowska agenda maleje w porównaniu do reszty. Ogólny brak inwestycji bardziej szkodzi miejscom z permanentnym deficytem, migracje tez robią swoje, zmiany demografii np. w Teksasie (stanie na obrzeżu tego systemu) też są poważne.  


A tymczasem za miesiąc wybory. Czuć, że rasiści to już nie jest część miłej, akceptowalnej koalicji społecznej, a po prostu banda pachołków najbardziej obrzydliwych oligarchów jakich w ogóle można znaleźć. Co prawda z układu miejsc i głosowań Republikanie są prawie skazani na utrzymanie stanu posiadania w Senacie, ale dziś już nic nie jest wykluczone. Tak- zauważmy. Partia, która jest po prostu niepopularna, być może przegra wybory solidną większością głosów, faktycznie utrzyma się przy władzy. I na pewno będzie kontrolować Sąd Najwyższy jeszcze przez długi czas. 

Ktoś może tu twierdzić, że na południu też są czarni i też mają prawo głosu, przecież nie zawsze wybory musi wygrywać rasistowska biała elita. Cóż, czarni są, ale informacje o prawie do głosowania są raczej przesadzone. Przypomnę, że to stan decyduje o sposobie przeprowadzenia głosowania, sposobie dokumentowania prawa głosu, lokalizacji punków wyborczych i ich obsadzie. Zupełnie nie wiadomo czemu, w dawnych niewolniczych stanach czarni nie lubią chodzić na wybory ani się nawet rejestrować.