Co dalej z Trumpem?

Drobna wzmianka o sytuacji politycznej w USA. 
Bardzo szkoda, że Trump tak szybko zbliża się do wylotu z urzędu. Ja go w tej chwili lubię na stołku. Nie dlatego, że coś szczególnego się zmieniło. Otóż dlatego, że w tej chwili bez jednej dorosłej i odpowiedzialnej osoby w rządzie i wkrótce z Izbą reprezentantów patrzącą mu na ręce, a zaraz potem raportem Muellera. będzie co prawda nadal szkodnikiem ale bez realnych możliwości oddziaływania. A Prezydent Pence ruszy z czystą kartą. I zdąży zrobić naprawdę dodatkowe sporo złego.

Na razie Trump ma na koncie tylko popsucie relacji z sojusznikami, ale tu skazanie go naprawi sprawę, wojnę handlową i wkrótce recesję, ale to jest do przeżycia i odkręcenia, oraz zdradę kurdyjskich sojuszników i oddanie Rosji solidnej części wpływów na bliskim wschodzie. To jest problem, potężnie wzmocnił Rosję, osłabił USA i to w zakresie, który jest nie do naprawienia. 
Ale jeszcze kilka dni i już nie zrobi żadnego takiego numeru, bo w każdej chwili będzie nad nim wisieć proces i potencjalnie więzienie. Nad Pencem nie, a jest dokładnie z tej samej bajki, może oprócz wieloletniego brania forsy z Kremla.
Tak czy inaczej teraz jest czas aby rozejrzeć się wokół, przypomnieć sobie kto go wychwalał i bronił, a jeszcze zabawniejsze będzie obserwowanie zmiany frontu w najbliższych tygodniach. 
Tak czy inaczej ja teraz trzymam kciuki za trumpa, aby jak najdłużej nie pękł i nie rezygnował ze stołka.
Ale warto wiedzieć jakie są opcje na talerzu.
Najbardziej prawdopodobny jest Nixon- bis. Czyli trzymanie się stołka tak długo tylko można i dopiero zapowiedź Republikanów o głosowaniu za impeachmentem spowoduje rezygnację. To by potrwało, i to sporo. Całkiem dużą cześć procedury, przesłuchanie w Izbie Reprezentantów, pisanie aktu oskarżenia, itp. Jak dla mnie rewelacyjne wyjście. Gdyby to potrwało do wyborów to jestem zadowolony.

Szybsza rezygnację. Co by mogło być częścią ugody sądowej za zmniejszenie wyroku. Bardziej prawdopodobne, jeśli najpierw za kratami wyląduje reszta rodzinki, znaczy synkowie, córka i zięć. Kwity są na każdego. Tu prezydent Pence mógłby wszystkich szybko ułaskawić, ale Uberprzygłup chyba nie jest zdolny do takiej kombinacji. A raczej dotrze do niego, ale jak będzie dużo za późno.

Brak ścigania i dokończenie kadencji. To na dziś jest nieprawdopodobne. Kilka dni temu wypłynął list intencyjny w sprawie budowy kolejnej Trump Tower. W Moskwie. Podpisany osobiście przez Donalda J Trumpa w czasie kampanii wyborczej.  

Teoretycznie możliwe jest jeszcze zabawniejsze wyjście. Czyli ściganie w zwykłej procedurze karnej. Granice gdzie impeachment jest obowiązkowy są dość mętne. I można za część lub wszystko ścigać zwyczajnie, jak każdego. To raczej by tez oznaczało ugodę z rezygnacja, ale równie dobrze mógłby odbyć się kompletny proces i wsadzenie za kraty urzędującego prezydenta. W takim przypadku impeachment byłby już formalnością i odbyłby sie w przyspieszonym tempie, ale to zawsze inna, zabawniejsza opcja.

To co mogłoby naprawdę zmienić obraz sytuacji to zdjęcia zarówno Trumpa jak też Penca. Obowiązki prezydenta przejmuje wtedy Nancy Pelosi. Oczywiście Republikanie w Senacie do tego nie dopuszczą, i nawet jeśli by to tak miało wyglądać, to zrobią odstęp choć jednego dnia na mianowanie nowego wiceprezydenta. 

Na koniec jest jeszcze tryb 25 poprawki, czyli z grubsza rzecz biorąc zdjęcie prezydenta przez jego własny gabinet. W sumie coraz bardziej możliwe. Bo o ile Nixon po prostu zaczął pić na umór i na kilka miesięcy stracił kontakt ze światem, więc nie był dla nikogo zagrożeniem (po tym jak Kissinger zabrał mu walizkę atomową), to Trump generalnie nie pije od czasu kiedy jego brat zachlał się na śmierć. To oznacza, że będzie aktywny, ale coraz bardziej funkcjonujący w świecie swoich fantazji i i alternatywnej rzeczywistości. To już dziś jest niebezpieczny poziom, jeszcze trochę i go po prostu trzeba będzie zdjąć. Miejmy nadzieję, że w razie czego nawet takie typy jak obecny gabinet będą w stanie to zrobić. 

Tak czy inaczej, jak napisałem na początku, ja trzymam kciuki za dotrwanie przez niego do końca kadencji albo w okolice. Rezygnacja czy zdjęcie z urzędu w czasie zaawansowanej kampanii wyborczej nie będzie złe. Kiedy to nastąpi jak już będzie wybranym kandydatem GOP do reelekcji to w sumie OK. 
Zmiana teraz by jeszcze dała czas na odcięcie się i pokazanie Trumpa jako drobnego wypaczenia dobrej partii. 

O wyborach w Urugwaju. I w sumie wszędzie indziej też.

Drodzy czytelnicy!

Wszędzie zawsze się zbliżają jakieś wybory, w Urugwaju w sumie też. Choć akurat tutaj sytuacja jest o tyle zabawna, że nie wiadomo, czy będą, czy już były. 

O tyle nie wiadomo, że formalnie to dopiero będą, ale faktycznie nikt sobie nie wyobraża co by się musiało stać, aby kandydat Frente Amplio ich nie wygrał. To znaczy w miarę wiadomo, musiałby być to polityk pokroju obecnego ministra finansów, Daniela Astori, którego popularność jest raczej jednocyfrowa, ale to do momentu aż powie coś konkretnego publicznie, bo wtedy spada do ujemnej.
Ale był święcie przekonany, że jako jednemu z trzech najstarszych i najważniejszych polityków FA prezydentura mu się po prostu należy. Bo dwóch pozostałych, Jose Mujica i Tabare Vazquez już to stanowisko piastowało. 

Moim zdaniem był jedynym politykiem FA, który w ogóle mógł przegrać wybory prezydenckie. Ale kandydatem nie będzie. Czaił się, podchodził, ale w końcu Mujica go podpuścił, żeby publicznie się zadeklarował. Powiedział parę rzeczy, które można było zrozumieć jako poparcie, a następnie zapowiedział, ze spotka się z nim jak oficjalnie ogłosi swoją kandydaturę. Astori to zrobił, opowiedział mediom, że teraz wybiera się do Pepe prosić o poparcie i poszedł. Spotkanie się odbyło, a po nim Mujica powiedział publicznie, że Astori się nie nadaje. I to tyle na temat tej kandydatury. Jeśli najpopularniejsza publicznie postać w twoim bloku politycznym mówi, ze się nie nadajesz, to możesz iść na emeryturę. 
To była pierwsza runda. 

Ale najpierw dygresja, konieczna dla zrozumienia sytuacji. Frente Amplio najbliżej do czegoś co byśmy nazwali koalicją wyborczą, ale nieco bardziej sformalizowaną. Otóż powstała w 1971 roku i, z przerwą na trepokrację, istnieje do dziś. Pierwotnymi założycielami była Partia Socjalistyczna, Partia Komunistyczna i Partia Chrześcijańskich Demokratów, do tego doszło przez lata sporo mniejszych ugrupowań, Chrześcijańscy Demokraci zmienali nazwy z częstotliwością w miarę identyczną jak kolejne partie z udziałem Leszka Balcerowicza i obecnie nazywają się Frente Liber Seregni. Główna postacią FLS jest już wspomniany Astori i tu podobieństwo do Balcerowicza staje się jeszcze bardziej uderzające, bo polityka obu jako ministrów finansów była bardzo zbliżona, a wpływ na osobistą popularność właściwie identyczny. Ale Astori już zakończył karierę polityczną. Ministrem jeszcze jest, ale po tym jak go urządził Mujica, politykiem już nie.
W 1989 po kilku latach debat, do Frente Amplio przyjęto ugrupowanie Mujicy, Movimento de Participacion Popular (Ruch Powszechnej Partycypacji?, nie wiem jak to w miarę dobrze przetłumaczyć). W czasach nam bliższych jeszcze powstała frakcja Casa Grande, która programem jest praktycznie tożsama z MPP, ale jest ofertą dla ludzi, którzy nie chcą popierać faceta, który torturował przysłanych przez CIA specjalistów od tortur, z okazji wizyty prezesa GM spalił budynek przedstawicielstwa, obrabował całkiem sporo nomenklaturowych firm i pralni pieniędzy, a także uczestniczył w niezliczonych strzelaninach z policją, tudzież paramilitarnymi bojówkami (gdzie w tych realiach ślad praktycznie zawsze prowadził do Waszyngtonu. Lub Langley) oraz jego kolegów.

Po przyjęciu MPP Frente Amplio po raz pierwszy wygrało poważniejsze wybory (na burmistrza Montevideo), a w 2005 wybory prezydenckie i parlamentarne. To była inna epoka w dziejach świata, przed 2009 rokiem i wtedy kompromis komunistów, lewicowych partyzantów, centrowych socjalistów i zwykłych neoliberałów miał rację bytu, bo można było wypracować plan inkluzji społecznej opartej o wzrost gospodarczy na zasadach liberalizmu. Dzięki polityce socjalnej rynek rósł, konsumpcja rosła, wszystko ładnie wyglądało i ściągało inwestycje, a polityka fiskalna była taka jak inwestorzy lubili.
Impreza na całym świecie się skończyła w 2009, inwestycji przemysłowych na zasadach liberalizmu już po prostu nie ma. Czasem można ściągnąć coś, co jest ze względu na poziom zagrożenia dla ludzi i środowiska wyrzucane nie tylko z Europy, ale i z Chin. Ale i tu konkurencja do takich inwestycji jest ostra. Więc model stracił sens.
Ale wtedy (znaczy od 2010) prezydentem był Mujica.  W ramach polityki pokryzysowej po prostu państowe przedsiębiorstwa (państwowe monopole: UTE- energetyczny, ANTEL - telefoniczny i ANCAP - paliwowy)  rozpoczęły inwestycje na gigantyczną skalę. Czego długotrwałym (znaczy dzisiejszym) efektem jest sieć internetowa i energetyczna na poziomie światowej czołówki, czyli z zupełnie innej ligi możliwości finansowych i organizacyjnych. ANCAP dla odmiany rozpoczął program produkcji alkoholu z trzciny cukrowej. Niebyt liczne, ale w północno- wschodnim regionie kraju są obszary nadające się pod tę uprawę. Od lat pogrążone w nędzy, jak właściwie większość obszarów typowo cukrowych dookoła świata. Wraz z nowymi cukrowniami-gorzelniami wróciła praca i pieniądze (żałosne, ale i tak zmieniające wiele).
Po wyborach w 2015 roku powrócił prezydent Vazquez (konstytucja zakazuje kolejnych kadencji), który razem z ministrem Astori usiłują przywrócić wzrost na zsadach liberalizmu. Tylko ze tak to nie działa. Inwestorów w konkretne rzeczy już nie ma. Tonący brzytwy się chwyta i zawarli porozumienie z firmą UPM, producentem papieru, ze zbuduje kolejną (trzecią w Urugwaju) fabryke celulozy. Porozumienie wygląda tak, że Urugwaj ma zbudować (tak naprawdę odbudować) prawie 300 km linii kolejowej w europejskim standardzie, zagwarantować określony przepływ wody w rzecze, zbudować terminal do przeładunku w porcie Montevideo, ustanowić strefę wolnocłową ze zwolnieniem z wszystkich podatków i jeszcze parę innych takich, a UPM zobowiązało się do podjęcia decyzji czy zainwestuje w budowę papierni. Serio. I jest taka sytuacja, że podejmą decyzję do marca 2020, kiedy to wszystko, co ma zbudować rząd Urugwaju ma już być gotowe. A i jeszcze rząd ma zorganizować szkołę dla kadr technicznych, oni przyślą program. Żeby było śmieszniej są tam takie kwiatki jak to, że w obu równie obowiązujących tekstach (hiszpańskim i angielskim) stawka za przewozy kolejowe różni się 10-krotnie.
Ale pomińmy drobiazgi. W tym obrazie chyba nikogo nie zaskoczy, że aktualna polityka finansowa polega na maksymalnym dojeniu państwowych firm i wstrzymywaniu inwestycji. zgodnie z liberalną mantrą: inwestycje mają być prywatne, a budżet zrównoważony. Tylko nie ma ani jednego ani drugiego. Są państwowe inwestycje na rzecz jednej prywatnej firmy, za obietnicę rozważenia przez tę prywatną firmę czy w ogóle będzie inwestować.
A deficyt i tak jest praktycznie taki sam jak za Mujicy.

W takim klimacie gospodarczym i politycznym trwa kampania przed prawyborami. Znaczy mają one wyłonić wspólnego kandydata na prezydenta z ramienia Frente Amplio. Przegrany będzie wiceprezydentem. Z racji układu sił główni kandydaci są wystawiani przez Partię Socjalistyczną i MPP, pomiędzy nimi odbędzie się starcie. Partia Komunistyczna też tradycyjnie wystawiła swojego kandydata, który tradycyjnie zajmie trzecie miejsce.
Ze strony Partii Socjalistycznej kandydatem jest Daniel Martinez, obecny burmistrz Montevideo. Postać która całkiem lubię i nie mam żadnego problemu z tym że byłby to nowy prezydent. Miasto jest o niebo lepiej zarządzane niż poprzednio i sprawy zaczęły się zmieniać w rozsądnym kierunku, rozumie jak działa współczesny świat i kraj też by mógł być zmieniony. Problem polega na tym, ze jego wsparcie i zaplecze polityczne stanowi właśnie PS i co jeszcze gorsze, Frente Liber Seregni. Więc za bardzo nie może podskoczyć i w starciu zagraniczni truciciele vs krajowy rozwój przeważnie musza wygrać ci drudzy. Aczkolwiek jest to zawodowy polityk z solidnym doświadczeniem i potrafi sobie poradzić. 
Kandydatem MPP jest Carolina Cosse, obecnie minister przemysłu, wcześniej prezes Antela. Znacznie mniej znana i doświadczona. Właściwie można powiedzieć, że nie jest zawodowym politykiem, ale potrafi się znaleźć. Za to reprezentuje sobą MPP i Casa Grande oraz bardzo, bardzo solidne kompetencje inżynierskie, w tym po prostu rozumienie świata. O Martinezie zresztą można powiedzieć to samo.
Więc wybór jest pomiędzy dwoma naprawdę dobrymi kandydatami, z czego kwestia zaplecza, programu i podejścia do ekonomii sprawia, że kibicuję Cosse. 
Wiadomo, że jedno z nich będzie kandydatem na prezydenta, a drugie na wiceprezydenta. I wiadomo, że wykluczając nagłą nadaktywność Facebooka promującego rosyjskiego oligarchę, to kandydat Frente Amplio wygra wybory. BTW: tak, właśnie ruski oligarcha, wprost powiązany z Kremlem jest startuje w prawyborach w Partido Nacional, czyli najpoważniejszej opozycji wobec Frente Amplio. Znaczy urodzony w Urugwaju i wżeniony w KGB czy inny Gazprom, ale fakt jest faktem. I to dopiero prawybory.
Zakładając jednak, że wszystko potoczy się normalnie, to całemu światu można życzyć takiego problemu wyborczego. 

Więc będą prawybory, ale na razie była konwencja programowa Frente Amplio

Z której relację przedstawi nasz specjalny korespondent, który jest wykwalifikowanym dziennikarzem (w pewnym sensie):

"Kongres niespodziewanie postanowił, że zamiast prawyborów tym razem odbędzie się walka bokserska.
W prawym narożników stanął Daniel Martinez, zawodnik wagi ciężkiej, który po godzinach pracy jako prezes Ancapu własnoręcznie przerzucał szuflą tysiące ton ropy. W lewym narożniku Karolina Cosse, która potrafi w lot przeprowadzać operacje matematyczne których nazw nigdy nie słyszeliście oraz w niewyjaśniony do dziś sposób spowodowała, że mały kraik na końcu świata ma szybszy dostęp do serwerów Google niż miasteczko w którym te serwery stoją.
Zadzwonił gong i oczywiście waga ma znaczenie. Prowadzi, tak wyraźnie widać, ze prowadzi. To nie był gong. To Jose Mujica prowadzi czołg, który właśnie z chrzęstem gąsienic rozjeżdża ekipę Socjalistów i FLS. Już tylko słychać trzask łamanych kości i znikł... Czołg znikł. Martinez też. Nikt nie wie, czy żyje. 
Z ostatniej chwili. Po trzech dniach przerzucania zwłok byłych polityków odnaleziono burmistrza. Jest cały i zdrowy, ale powiedział, że przez te całe prawybory musiał zjeść kilku swoich kolegów i nie chciałby tego powtarzać.
Cosse została ogłoszona zwycięzcą przez walkowera."

To koniec relacji
Wydaje mi się wiarygodna, nieprawdaż?

Niestety pozostałe media podały tylko, że na kongresie podejmowano uchwały programowe. I były one bardzo ciekawe. Otóż zdecydowano o podwyższeniu podatków, zwłaszcza od większych firm i paru innych drobiazgach, które są bardzo dokładnie sprzeczne z polityką obecnego rządu i bardzo zbieżne z poglądami Mujicy. Co w skrócie oznacza, że PS i FLS byli tam w izolacji i wyraźnej mniejszości. I to jest bardzo mocna prognoza na wynik prawyborów. Jeśli tak, to mi się naprawdę wszystko podoba.

A przy okazji po kongresie nagle się zdarzyły cuda. Otóż minister przemysłu, czyli Carolina Cosse zapowiedziało, że nie będą rozpoczęte żadne wywłaszczenia dopóki nie zostanie przeprowadzony pełen audyt skutków podwyższenia poziomu wody w zaporze Rincon de Bonete. Oficjalnym wyjaśnieniem tego podwyższenia jest produkcja elektryczności, ale faktycznie to jest kwestia wody dla papierni.
A w samym Montevideo ma być przebudowana główna ulica. Projekt przygotował Jan Gehl we własnej osobie, ale potem lobby samochodowe go kompletnie wykastrowało. Ostateczna wersja miała polegać na tym, że poszerzą chodnik, na ulicy będzie rozdzielony pas dla autobusów i samochodowo - rowery. Czyli faktyczne poszerzenie chodnika i namalowanie buspasu.  Kpina. Ale kiedy już Martinez się odnalazł po kongresie to w projekcie magicznym sposobem pojawił się zakaz ruchu samochodów od Starego Miasta (czyli w kierunku popołudniowego szczytu) od 16 do 19 w dni powszednie. Czyli faktyczny powrót do projektu Gehla, bez formalnej zmiany. Cóż, lobby samochodowe, jak najbardziej powiązane z obecna władzą wyraźnie przegrało i rozpoczął się konkurs plucia im do zupy. Choć Martinez zrobił w tym zakresie dużo mniej niż zapowiadał. Czy spotkał się z oporem dużo większym niż spodziewany, a teraz się nie musi nim przejmować.  

Ktoś się mnie pytał o jakiś dokładniejszy opis poglądów politycznych. Właściwie tu odpowiedziałem. Ale w skrócie uważam, że państwa nie powinny służyć do tego, aby bogaciła się garstka, a do tego, aby jak najwięcej ludzi mogło wspólnie żyć, nie przeszkadzać innym ani sobie nawzajem, nie niszczyć sobie zdrowia, ani środowiska. Obecnie na skalę światową mamy problem koncentracji kapitału i to w coraz głupszych rękach, niszczenia środowiska i klimaty na skalę zagrażającą cywilizacji, a zaraz może i życiu na planecie. Więc po prostu trzeba prowadzić politykę, która uruchomi wiedzę i kapitał i rozpocznie inwestowanie w zmianę gospodarki na rozsądniejsza. To jest polityka jaką prowadził rząd Mujicy, to jest dokładnie polityka którą proponuje w USA Bernie Sanders, a na skalę UE Yanis Varoufakis. Krajowe partie to są Zieloni w Niemczech i Razem w Polsce. Ta propozycja polityki teraz ma swoją nazwę jest to "Green New Deal" i jak najbardziej spodziewam się dalszego jej wdrażania od 2020 w Urugwaju. 
I jak ktoś sie mniej zapyta o poglądy, to nie zawsze się we wszystkim zgadam z wymienionym towarzystwem, ale że oni wszyscy mówią mniej-więcej to samo, to można założyć, że jeśli dowolne dwie z tych osób czy partii mają tożsame stanowisko w danej sprawie, to i ja je podzielam. 

Po zwycięstwie Bolsonaro

Jair Bolsonaro, jeśli ktoś nie wie, to obecny prezydent-elekt Brazylii.

Brazylia jest federalną republiką prezydencką, w istocie ustrój jest dość podobny do znanego ze Stanów Zjednoczonych. Co oznacza, że prezydent ma naprawdę sporą władzę. Niekoniecznie w zakresie legislacji i czasem go zatrzymuje Sąd Najwyższy, czasem musi się dzielić władzą ze stanami, ale generalnie dość samodzielnie kształtuje politykę kraju. Zwłaszcza jak może liczyć na przychylność parlamentu federalnego, a Bolsonaro prawdopodobnie będzie mógł. 

Alternatywna historia Polski

Nauka historii w Polsce zawsze kulała, nic dziwnego, bo prawie nigdy nie było możliwości prowadzenia przyzwoitych badań historycznych, koniecznej w nauce otwartej wymiany myśli i odkryć, która dopiero z czasem prowadzi do sensownego poziomu wiedzy, który pozwala na jakąkolwiek syntezę. Bez tego nauczanie historii to jest właściwie bajkopisarstwo i tak, niestety, należy traktować wszystkie uogólnienia i syntezy historii Polski.

Ale znacznie więcej można osiągnąć, jeśli spojrzy się z innego punktu, takiego w którym nie było tych problemów, badania zostały przeprowadzone, wnioski wyciągnięte i można było dokonać syntez. 
Tak na przykład można zupełnie dobrze ocenić niektóre aspekty ekonomiczne Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Wiadomo, co jest napisane w podręcznikach. Które własnie powinny być kompletną syntezą i to jeszcze podaną w sposób możliwy do nauczenia. A tymczasem jest coś w stylu "Państwo rozwijało się świetnie, ale w połowie 17 napadli wrogowie i potem się nie podniosło, aż warcholstwo je rozniosło.". I do tego podana opowieść o "spichlerzu Europy", czasem z pewnymi wątpliwościami typu "że w Europie uprawiano głównie własne zboże i to z Gdańska było pewnie tańsze."
A na deser dyskusja o tym czy przyczyną załamania państwa po 1648 roku była polityka wewnętrzna czy straszni wrogowie.
Otóż to wszystko, na poziomie syntezy jest kupą bredni. Prawda jest taka, że o polityce i możliwościach militarnych decyduje ekonomia. A o ekonomii w 16-17 wieku decydował eksport zboża. Które trafiało w istocie tylko na jeden rynek -- Holandii. 

I dokładnie to powinno być robione. Historia Polski z punktu widzenia Polski jest jak opowiadanie historii o ogonie psa bez wspominania psa. Nic się łączy w spójna całość, bo i nie może. 
Za jeśli opowiemy historię psa, to i historia ogona będzie dość łatwa do zrekonstruowania. 
Dlatego w ogóle opowiadanie o historii RP w czasie demokracji szlacheckiej bez wprowadzenia najpierw historii Holandii po prostu nie ma sensu. I tak też jest traktowane nauczanie historii w Polsce- jako coś bez sensu, tylko prawie nikt nie za bardzo wie dlaczego.

W takim razie, czas rozpocząć nadrabianie tej zaległości


Otóż jeszcze w średniowieczu presja populacji z jednej strony oraz wystarczająco rozwinięta technologia powodowały zagospodarowywanie kolejnych terenów wydzieranych morzu. W 16 wieku przybrało to formę rutynowego, zorganizowanego na kapitalistycznych zasadach biznesu (BTW: jeden z niewielu mi znanych przypadków pozytywnej działalności wielkiego kapitału). Z racji położenia Niderlandów na peryferiach imperium Habsburgów faktyczny zakres autonomii był dość duży, a główne wymagania dotyczyły oczywiście podatków. Dla których płacenia rozwinęła się dość zaawansowana bankowość. Była ona na tyle wiarygodna, ze kwity prowincji a zwłaszcza późniejszego Bank of Amsterdam były warte więcej niż złote monety których wartość wyrażały. Co w największym skrócie oznaczało prawdziwy, wiarygodny bank centralny, który może kreować pieniądz dla gospodarki. Albo zamiast wysyłać do Hiszpanii złoto ściągnięte z rynku mógł wysyłać kwity. Całkiem imponująca sprawa, której królowie i szlachta Hiszpanii kompletnie nie rozumieli i uganiali się za jakimś El Dorado po dżunglach Amazonii, a tym czasem to było w jakimś biurze w Amsterdamie. Nie zrozumieli nawet kiedy Holendrom nie kończyły się pieniądze na kolejne armie najemników i największe ówczesne imperium przegrało wojnę z kilkoma nieistotnie małymi prowincjami. 
Tu już prawie wszystko co miało znaczenie. Prawie, bo jeszcze odpowiednia ilość pieniędzy w gospodarce sprawiała, że o pieniądz było łatwo i nakłaniała do inwestycji . Jak w wyżej wspomniane poldery, ale nie tylko. Poldery potrzebowały pomp, a te były napędzane wiatrem. Populacja potrzebowała żywności, czyli też ryb, do tego były potrzebne statki. A do ich budowy deski, które produkowano w tartakach napędzanych wiatrem. Tą sama ilość drewna którą tradycyjnymi metodami przerabiała brygada w tydzień, w wiatrowym tartaku przerabiała jednoosobowa obsługa w jeden dzień. Oprócz tego były tłocznie oleju, fabryki papieru, prochu, fabryki drutu i właściwie wszystkie ówcześnie znane zakłady wykorzystujące energię mechaniczną, wszystkie zasilane wiatrem. Każda z tych fabryczek/wiatraków była położona nad rzeką lub kanałem, dla taniego transportu. Za to energia cieplna, zarówno dla przemysłu, jak też gospodarstw domowych pochodziła ze spalania torfu. Nie tak bardzo odnawialne, więc kiedy złoża zaczynały być coraz trudniej dostępne, prymat w świecie handlu morskiego stopniowo przeszedł w ręce Anglii, która miała warunki podobne, ale w wielu miejscach lepsze i do tego łatwo dostępny węgiel. I holenderską wiedzę technologiczną, która przyszła wraz z inwazją w 1688. Ale tu wyskakujemy zbytnio do przodu. W tym roku Rzeczypospolitej już faktycznie nie było na ekonomicznej mapie Europy i nie to nas interesuje, a jak do tego doszło.
Otóż Holandia była faktycznie pierwszym krajem uprzemysłowionym w historii. Wskaźnik urbanizacji pod koniec 16 w. przekroczył 50% i takim pozostał do 18 w. Przemysł, bankowość, handel powodowały rozwój i ściągały imigrantów. Którzy dostarczali kolejną wiedzę i kontakty. W połowie 17 wieku ponad połowa mieszkańców Amsterdamu była imigrantami. Nie wiem czy Krzemowa dolina w którymkolwiek momencie osiągnęła aż taki wskaźnik.
Ci wszyscy ludzi potrzebowali żywności, która była uprawiana na polderach, skąd dostarczały ją tanie barki. Tyle, że na polderach znakomicie rosły warzywa, bardzo łatwa była hodowla krów, ale zupełnie nie dało się uprawiać zbóż. Świetnie za to rosły na przykład tulipany, co w połączeniu z emisją pieniądza bankowego doprowadziło do zabawnych efektów.  Ale nie one maja znaczenie. Znaczenie ma to, że jakieś węglowodany są potrzebne w diecie człowieka, a w zimniejszych i wymagających cięższej pracy fizycznej czasach więcej niż dziś. Co wówczas oznaczało, że Holandia potrzebowała importować zboża. Właściwie całość potrzebną na wyżywienie własnej populacji, czyli całkiem sporo. 
W tym miejscu trzeba wrócić do mentalności i świadomości polskiej szlachty. Która o powyższym nie miała zielonego pojęcia, a spora część polskich historyków do dziś nie ma.  Więc wszyscy sobie wyobrażali, że Europa Zachodnia umiera z głodu i tylko wiślańskie zboże je ratuje od śmierci. Co było kompletną bzdurą. Druga wersja, współczesna, brzmi "wiślańskie zboże było tańsze i uprawa ziemi na zachodzie się nie opłacała. Co też jest bzdurą. Ówczesne koszty transportu były na tyle wysokie, że gdyby w Holandii można było uprawiać jakikolwiek substytut zboża, to by uprawiano. A tymczasem kraj był otoczony przez posiadłości Habsburgów i jedyny sposób zapewnienia węglowodanów dla populacji to był morski import zbóż. Z definicji kosztowny, ale nie było alternatywy. Więc robiono to w najtańszy możliwy sposób, z pierwszego większego portu, który nie był pod kontrola Habsburgów (pytanie pomocnicze- dlaczego żaden z Habsburgów nigdy nie wygrał elekcji w RON i czyje pieniądze o tym decydowały?)
Ale czasy się zmieniały. Wojna o niepodległość Niderlandów trwała 80 lat, z czego ostatnie 30 pokrywało się z ogólna wojną w Europie Zachodniej. Bank of Amsterdam radośnie drukował kwity, cała Europa radośnie wyrzynała się w imię religii, a zawodowa spekuła była święcie przekonana, że popyt na zboże jest właściwie nieskończony, bo potrzebują go zarówno armie, jak też zrujnowani cywile. Przez Gdańsk płynął strumień pieniędzy, który nie wzbudził dokładnie żadnych refleksji, oprócz produkcji teorii o "sarmackiej wyższości" i "spichlerzu Europy". 
Aż nadszedł rok 1648. Sienkiewicz nie bez powodu rozpoczął swoje opowieści wtedy. To był początek prawdziwej epopei. Epopei zaniku handlu, kredytu i bazy podatkowej. Akurat o tym Sienkiewicz nie pisał, ale to miało znaczenie.
Co się wtedy stało? Kilka rzeczy, wzajemnie powiązanych. Po pierwsze pokój westfalski, kończący wojnę trzydziestoletnią. Czyli koniec wojskowego popytu na żywność i powrót do normalnej, pokojowej produkcji zrujnowanych terenów niemieckich. Po drugie, część tego pokoju, czyli traktat z Muenster, kończący wojnę osiemdziesięcioletnią. W którym Hiszpania Uznała niepodległość Niderlandów. Co oznaczało koniec blokady lądowej i możliwość importu zbóż z okolicznych terenów, a zwłaszcza dorzecza Renu. Po trzecie, pęknięcie bańki spekulacyjnej na zbożu, co spowodowało kompletne załamanie cen i bankructwo kilku poważnych kupców w Holandii i okolicach, a także poważne zachwianie Bank of Amsterdam. Czyli kontrakcję kredytową i recesję. Oczywiście, jak wie to każdy kto przeżył 2009 rok, kiedy w centrali zaczyna się problem z pieniędzmi, to na peryferiach znikają one kompletnie. I jak pewnie w Gdańsku jeszcze coś tam się mogło dziać, to w dorzeczu Wisły pieniędzy już nie było, a dalej od spławnych rzek tym bardziej. Więc kiedy szlachta na Ukrainie usiłowała wycisnąć pieniądze od chłopów to musiała się rozpocząć fala buntów. Następnie oszczędności i brak dochodów podatkowych, problemy z utrzymaniem armii i ogólna zapaść państwa. Drobiazgi, zupełnie jasne i oczywiste po opisaniu sytuacji.
Ale pozostaje pytanie dlaczego właściwie sytuacja nie wróciła po jakimś czasie do normalności. Albo choć nie ustabilizowała się na jakimś niższym poziomie. Przecież populacja Niderlandów nie zniknęła. Nadal potrzebowała tej samej ilości żywności. Dlaczego, nawet jeśli po 1648 nastąpiło załamanie, to nie było ono chwilowe?
Odpowiedź zawiera się w jednym słowie:

Ziemniak


W odróżnieniu od zbóż, ziemniaki na polderach rosną znakomicie. I są ich świetnym substytutem. Co więcej, przy urodzajnej ziemi dostarczają znacznie więcej kalorii z powierzchni niż zboża. Stopniowe włączanie ich do upraw jak zawsze umknęło uwadze spekulantów, tym razem zbożowych, i pod koniec wojny zostali z nadwyżka towaru. A potem się okazało, że towar już nie ma charakteru monopolistycznego, a jest po prostu jednym z substytutów.  Przy relatywnie wysokich kosztach transportu z Gdańska polskiej szlachcie pozostało walczyć o obniżkę kosztów produkcji. Czyli o zwiększenie pańszczyzny. Co i tak do niczego nie prowadziło, bo wkrótce Holandia utraciła pozycję hegemona w handlu morskim i zaszła tam częściowa deindustrializacja i deurbanizacja. Co oznaczało wzrost upraw ziemniaków, czyli dalszy spadek popytu na importowane zboże. Za to Anglia potrzebowała żelaza i smoły. Czyli produktów z dobrych rud żelaza, które były (i są) w Szwecji i Rosji, oraz produktów lasów, które były (i są) w Szwecji i Rosji. Następnie i w Anglii opracowano metody produkcji żelaza bez węgla drzewnego, czyli wyrób koksu, co zmusiło kraje bałtyckie do wyboru pomiędzy upadkiem tego przemysłu a państwowym stymulowaniem popytu na wyroby żelazne. Ale to już nie dotyczy Polski. Ostatnia rzecz, która w tym zakresie miała znaczenie, to technologia wykuwania żelaza z żelaza z dymarek. Handel wyglądał tak, że ze Szwecji przywożono żelazo, przekuwano je w Gdańsku i wywożono do Holandii. Już w początkach 17 wieku zorganizowane przez władze szwedzkie szpiegostwo przemysłowe zamknęło ten rynek i Szwecja rozpoczęła bezpośredni eksport po opanowaniu technologii.   
Co też wiadomo z historii Szwecji, bo w Polsce to co najwyżej można obejrzeć kuźnię oliwską bez większego rozumienia kontekstu historycznego. 
A jeśli można na tej podstawie wyciągać jakieś wnioski, to są one proste: kilkudziesięcioletnią prosperity polska klasa polityczna uznała za należący jej się przywilej, nie podlegający jakiejkolwiek dyskusji, a kasa poszła na kokę i Porsche  gdańskie pierniki z egzotycznymi przyprawami i węgrzyna.   

Historia powstania Stanów Zjednoczonych.

Oficjalna wersja tego jak powstało obecnie dominujące światowe mocarstwo brzmi mniej więcej tak:
Koliniści, czyli głównie dzielni farmerzy gospodarujący na ziemi dziczy wyrwanej oburzeni wyzyskiem podatkowym chwycili za broń, a następnie uporem sprytem i samoorganizacją pokonali metropolie a potem w demokratycznej dyskusji zaplanowali równy i egalitarny kraj, co zostało opisane w Konstytucji tak doskonałej że nie ma żadnej potrzeby zmian. Prawda? Tak, ale ta trzecia.

W rzeczywistości:

W 1772 roku w UK wybuchł kryzys bankowy i razem z nim się skończył boom inwestycyjny. Oczywiście nowy kredyt wysechł do zera, konsumpcja drastycznie spadła, nowe inwestycje znikły, a kto mógł ściągał pieniądze do centrali. Każdy kto w zawodowym życiu przeżył 2009 rok wie o czym mowa. Wielu aż za dobrze.
Oczywistym efektem tego było wręcz zniknięcie pieniądza z obrotu na peryferiach. Czyli na przykład w koloniach północnoamerykańskich. Gdzie jeszcze były produkowane jakieś towary eksportowe, to przeważnie się dawało obsługiwać kredyty i liczyć na dotrwania do lepszych czasów. Zwłaszcza jeśli popyt na te towary się nie załamał.  Rynek pozostał w praktyce na towary z południowych plantacji (bawełna, tytoń, indygo), a towary północnych kolonii stały się niesprzedawalne (bo stanowiły tylko dodatkową produkcję rzeczy dostępnych na Wyspach, czy z regionu Bałtyku). Ta sytuacja do dziś ma bardzo, bardzo poważne konsekwencje.

Tymczasem londyński rząd miał spory problem. Kompania Wschodnioindyjska, jedna z największych i najważniejszych korporacji była na skraju bankructwa. Nie pomagała w tym to, że główny produkt Kompanii, herbata, jako dobro raczej luksusowe też była w czołówce listy produktów do odstawienia w razie kryzysu. W związku z czym w tradycyjnym brytyjskim stylu (przecież ktoś musi zapłacić nasze rachunki!) w Londynie wymyślono, że Kompanii zostanie przyznany monopol na sprzedaż herbaty w koloniach północnoamerykańskich. Nie może budzić zdziwienia w tej sytuacji, ze kiedy statek Kompanii pojawił się w Bostonie (czyli północnej części), to lokalni mieszkańcy pozwolili sobie zwandalizować ładunek, w ten sposób informując rząd co myślą o bailoucie za ich pieniądze. I tak kompletnie wirtualne, w przeciwieństwie do więzień dla dłużników, które były zupełnie realne. Więc w razie czego jakaś grzywna za wandalizm i tak im nie robiła wielkiej różnicy.
Mądre głowy w Londynie wymyśliły, że skoro nie lubią dawać pieniędzy Kompanii Wschodnioindyjskiej, to przynajmniej króla mają obowiązek lubić, kochać i mu płacić, więc nałożyli nowe podatki. Co oczywiście nie rozwiązało podstawowego problemu, czyli braku pieniędzy w obrocie, a konkretnie to go solidnie pogorszyło. 
Oczywiście populacja ludzi z widmem licytacji i więzienia dla dłużników szybko i sprawnie się powiększała. Co w pewnym momencie doprowadziło do sytuacji, w której wśród lokalnych elit znalazło się wystarczająco wielu ludzi, którzy doszli do wniosku, że w sumie jak mają być pozbawieni wszystkiego i wsadzeni za kraty faktycznie bez perspektywy rozsądnego życia kiedykolwiek później, to równie dobrze mogą ich powiesić. I podpisali pamflet wyjaśniający dlaczego nie płacą podatków, nie kochają króla i więcej mu nie zapłacą. 
Bez czytania tego pamfletu każdy kto miewał dłużników dobrze wie co tam jest napisane. Ani słowa o tym, że nie mają forsy, tylko klasyczne opluwanie wierzyciela i piękny zbitek aktualnie modnych górnolotnych słów. A że ośweceniowe prądy były na fali, wszyscy pisali jakieś "Declarations", inni mówili o "Independence" i tak dalej, to i nasi bohaterowie nazwali pamflet "Declaration of Independence".
W sumie jak ludzie usłyszeli, że nie trzeba będzie spłacać starych podatków i już nie będzie więzień dla dłużników to nasza grupka stała się dość popularna. Zwłaszcza w północnych stanach.
Co nie zmieniało faktu, że była to nadal mała grupka buntowników, która nie reprezentowała sobą żadnej poważnej siły zbrojnej, potencjału ekonomicznego, ani właściwie nic. Brytyjczycy mogli bez trudu kontrolować wszystkie portowe miasta (czyli zasadniczo wszystkie miasta) i prędzej czy później by spacyfikowali prowincję, która przecież bez miast musiałaby się stoczyć do poziomu gospodarki naturalnej. Co było możliwe na północy, ale nie na plantacyjnym południu. Czyli sytuacja w przybliżeniu jak polskiego Powstania Styczniowego i tak samo by się skończyła. Gdyby nie...

Francja. 

Która uznała, że okazja aby UK straciła kolonie północnoamerykańskie jest zbyt dobra aby ją przepuścić. W związku z czym partyzanci zaczęli mieć pieniądze. Co oczywiście podniosło ich atrakcyjność. Pamiętajmy, że zbuntowane kolonie całą swoją zachodnią granicę miały właśnie z Francją. Która szybko się przekonała, że sprawy nie da się zamknąć wysłaniem paru worków złota. Bo dzielni buntownicy jeszcze potrzebowali broni. I całej reszty wojskowego wyposażenia. Potem się okazało, że nawet uzbrojeni i tak nie mają pojęcia o wojskowości, więc Paryż musiał przysłać instruktorów, a potem i tak swoich wykształconych oficerów.
To juz robiło solidną dziurę w budżecie Francji, a okazało się, że nadal nie wystarcza. Buntownicy, którzy zgodnie z zamiłowaniem do bombastycznej terminologii nazwali się w międzyczasie Armią Kontynentalną byli już w stanie organizować napady i zasadzki na małe oddziały i oddalone garnizony. Co dało jakieś faktyczne zwierzchnictwo terytorialne. Aczkolwiek nic co by mogło przypominać samodzielną państwowość. Do tego potrzeba było kontroli na portami. Przynajmniej jednym, albo jakimś kawałkiem wybrzeża. Cóż, dzielna armia amerykańska była tym czym była, nawet z francuską bronią i doradcami, więc Francja musiała po prostu przysłać prawdziwe wojsko, czyli swoje własne.

Markiz de La Fayette zdecydował o oblężeniu ufortyfikowanego obozu na półwyspie Yorktown, który kontrolował wejście do zatoki Chesapeake. Wojska na półwyspie były oczywiście zaopatrywane z morza i tak też mogły być ewakuowane w razie potrzeby, więc oblężenie samymi siłami lądowymi nie miało większego znaczenia. Ale tak się złożyło, że w Indiach Zachodnich (czyli Karaibach) stacjonowała wystarczająco silna francuska eskadra. Która przypłynęła, pokonała flotę brytyjską i przejęła kontrolę nad akwenem na kilka miesięcy. Co wystarczyło do zagłodzenia garnizonu brytyjskiego. Którego kapitulację przyjął Jerzy Waszyngton, w końcu on wygrał tę bitwę, n'se pas?

To zasadniczo zakończyło wojnę, traktat pokojowy podpisano u zwycięzców, czyli w Paryżu a potem rozpoczęła się bardzo ciekawa dyskusja o tym co dalej. Gdzie problem polegał na tym, że wojsko można było rekrutować na północy, a gospodarka eksportowa na południu. Południowcy nie byli specjalnie zainteresowani niepodległością, a ani jedni, ani drudzy nie byliby w stanie jej samodzielnie utrzymać. A z drugiej strony mieszkańcy Północy stanowili większość (znaczy białych, inni nie byli ludźmi) i wobec ogólnej atmosfery ideologicznej trzeba było wykazać przywiązanie do głosu większości.
Taki układ sił w dość oczywisty sposób spowodował kompromis, który zadowalał w miarę wszystkie strony. A zwłaszcza Francję, która teraz potrzebowała pieniędzy na spłatę długów z amerykańskiej wojny i liczyła na to, że stabilny i w miarę silny rząd centralny w końcu uporządkuje budżet i coś z tym zrobi. Nie pomylili się, ale francuski budżet, a za nim ustrój się zawalił zanim to nastąpiło.

W takim razie na czym polegał ten kompromis konstytucyjny?
To oczywiste: powstaje silniejsza unia, ze wspólnym budżetem, mieszkańcy Północy otrzymują jakieś prawa wyborcze, a południowa oligarchia uzyskuje faktyczną władzę polityczną w nowym państwie. 
Dokładnie to i nic innego jest zapisane w amerykańskiej konstytucji. Pierwsze rzeczy są oczywiste i same się tłumaczą, ale ostatnia, czyli władza dla południowej oligarchii może się wydawać kontrowersyjna.
Jeśli ktoś nie czytał Konstytucji USA to polecam. W oryginalnej wersji głównym organem władzy jest Senat. W dużej części tak nadal pozostało, pomimo znacznie większej dziś roli Prezydenta. 
A kto wybiera skład Senatu? Bynajmniej nie mieszkańcy. Skład Senatu wybierały lokalne legislatury stanów. A kto wybierał legislatury stanowe? Ludzie, którzy byli obywatelami stanu (to stan decydował kto był, a kto nie) i mieli prawo głosu. Zasadniczo ograniczone cenzusami. Zwłaszcza w plantacyjno- niewolniczych stanach była to naprawdę niewielka grupka zamożniejszych plantatorów. A że plantacyjno-niewolniczych stanów była większość, cały czas, to oznaczało w praktyce, że to własnie ta nieliczna grupa właścicieli niewolników faktycznie kontrolowała politykę USA i w sporej części także administrację. To nie był przypadek, to był projekt. Który działał tak długo, aż nie powstał sensowny rynek wewnętrzny i przemysł na Północy, co wraz z relatywnym spadkiem wartości eksportu z Południa zmienił ekonomiczny układ sił. Jako, że większość nowych obszarów pasowała raczej do północnego modelu gospodarki, to i pojawiła się presja na przyjęcie większej ilości stanów nie-niewolniczych, co by pozbawiło kontroli nad państwem plantatorów. 

Dalszą część historii można pominąć, aż do etapu tworzenia się nowoczesnej wersji partii politycznych. Jedna z nich na Południu, pod nazwą Partii demokratycznej, najpierw przejęła władzę w dawnych niewolniczych stanach (konkretnie dokładnie ci sami ludzie co poprzednio), a następnie faktycznie przywróciła niewolnictwo. Tyle, że tym razem to nie wystarczało do dominacji w polityce kraju. Ale prawie wystarczało. Wystarczyło tylko zawszeć koalicję z jakimiś grupami z innych regionów, czasem zawierać kompromisy i wszystko mogło zostać po staremu. W ten sposób od ostatnich dziesięcioleci 19 w. Senat jest przeważnie kontrolowany przez tę partię, która akurat reprezentuje interesy południowej oligarchii. Partie się zmieniały, ale ta grupa zawsze trzymała władzę. Wobec czego, pomimo chwilowych wahnięć, rasizm jest istotnym składnikiem faktycznej polityki USA. Nawet w federalnych przepisach dotyczących płacy minimalnej zostały z nieznanych powodów zamieszczone wyjątki, dzięki którym czarni mogli dostawać kilkukrotnie niższe wynagrodzenia. Pomimo gigantycznych wpływów politycznych ta agenda miała poczucie, że zaczyna być osamotniona i w defensywie. Aż do upokorzenia jakim był wybór czarnego prezydenta. 
Ale i tak przez większość czasu kontrolowali Senat. A kto kontroluje Senat, kontroluje też skład Sądu Najwyższego i sporej części administracji. Kto kontroluje Sąd Najwyższy, ten faktycznie kontroluje ustrój konstytucyjny. Może nawet zdefiniować co jest, a co nie jest niewolnictwem.
A tymczasem obecny prezydent oprócz poważnych działań wykonuje też istotne gesty, jak zmiany przepisów o napiwkach, co pozwoli przynajmniej zabrać pieniądze zbyt dużo zarabiającym kelnerom.  

Najnowszym, choć pewnie nie ostatnim, aktem tego procesu jest aktualna nominacja sędziego Kavanaugha. Jest to postać absolutnie obrzydliwa w każdym swoim calu, a do tego na przesłuchaniu w sprawie nominacji wypadł tak, że trudno sobie wyobrazić zatrudnienie go przez kogokolwiek na jakimkolwiek stanowisku. Ale jest niewątpliwym seksistą, niewątpliwym zwolennikiem "prawa stanów", oraz należy do ostentacyjnie rasistowskiego klubu golfowego. W skrócie- kandydat idealny. 

Ale znów pojawia się proces bardzo podobny do tego z poł. 19. w.  Relatywna siła ekonomii i gospodarek gdzie istnieje poważna rasistowska agenda maleje w porównaniu do reszty. Ogólny brak inwestycji bardziej szkodzi miejscom z permanentnym deficytem, migracje tez robią swoje, zmiany demografii np. w Teksasie (stanie na obrzeżu tego systemu) też są poważne.  


A tymczasem za miesiąc wybory. Czuć, że rasiści to już nie jest część miłej, akceptowalnej koalicji społecznej, a po prostu banda pachołków najbardziej obrzydliwych oligarchów jakich w ogóle można znaleźć. Co prawda z układu miejsc i głosowań Republikanie są prawie skazani na utrzymanie stanu posiadania w Senacie, ale dziś już nic nie jest wykluczone. Tak- zauważmy. Partia, która jest po prostu niepopularna, być może przegra wybory solidną większością głosów, faktycznie utrzyma się przy władzy. I na pewno będzie kontrolować Sąd Najwyższy jeszcze przez długi czas. 

Ktoś może tu twierdzić, że na południu też są czarni i też mają prawo głosu, przecież nie zawsze wybory musi wygrywać rasistowska biała elita. Cóż, czarni są, ale informacje o prawie do głosowania są raczej przesadzone. Przypomnę, że to stan decyduje o sposobie przeprowadzenia głosowania, sposobie dokumentowania prawa głosu, lokalizacji punków wyborczych i ich obsadzie. Zupełnie nie wiadomo czemu, w dawnych niewolniczych stanach czarni nie lubią chodzić na wybory ani się nawet rejestrować. 

Jeszcze o alternatywach dla kampanii Wrześniowej

Z okazji kolejnej rocznicy tragedii Września,jak zwykle rozpoczęły się rozmowy czy można było tego uniknąć. 

Tu się przytacza bajki o paktach Ribbentrop- Beck i innych nierealnych historiach. Dlaczego nierealnych? Oczywiście dlatego, że praktycznie cała ekipa sanacyjna to była oderwana od rzeczywistości zgraja fantastów, ale to nie jest dziś nasz główny punkt. 
Ale dla zrozumienia prawdziwych przyczyn trzeba sięgnąć nieco wstecz. Do wiosny, ale nie 1939 roku, kiedy polskie elity zaczęły rozumieć, ze wojna jest nieunikniona, a dwadzieścia lat wcześniej, do wiosny 1919 roku, kiedy niemieckie elity stwierdziły, że wojna jest nieunikniona i czas zacząć się przygotowywać. Przez lata 20-te armia odrabiała zadania domowe i przygotowywała się intelektualnie, wraz z doktryną i planami nowych broni, a dzięki oszczędnościom na wielkości sił zbrojnych, narzuconym przez Traktat Wersalski, pieniądze były intensywnie inwestowane w infrastrukturę zmniejszająca zależność od importu surowców.  Najsłynniejsze są zakłady produkcji benzyny syntetycznej, ale podobnych rzeczy było mnóstwo. Bateryjne zestawy trakcyjne (znakomite i działające przez dziesięciolecia, przy okazji utrzymujące moce produkcyjne dla baterii do U-botów), wiejska elektryfikacja, nowe modele parowozów i sporo innych, podobnych rzeczy, z czego jedna nas interesuje szczególnie, ale o tym później. Skala inwestycji była dość duża i męcząca dla ludności, bo ograniczała wzrost poziomu życia, dość oczekiwanego po biedzie wojennej i powojennej.
Między innymi dlatego nastąpiła drastyczna zmiana władzy w 1933 roku i zarzucenie tego programu inwestycyjnego oraz częściowe zwiększenie konsumpcji. Częściowe bo potencjał inwestycyjny został przeznaczony na militaryzację i rozbudowę sił zbrojnych. W jeszcze większej skali, mocno przekraczającej realne możliwości kraju. Oczywiście każde dziecko rozumiało, że ta militaryzacja była robiona co najmniej w celu przywrócenia granic sprzed 1914 roku. Co po pierwszym spojrzeniu na mapę prowadzi do konkluzji, że pierwszymi ofiarami będzie Polska i Francja. Tyle powinno rozumieć dziecko. Ale, jak wiadomo, był to poziom orientacji w świecie powyżej możliwości ekipy sanacyjnej, zarówno za życia Piłsudskiego, jak i później. Na ich usprawiedliwienie można jedynie podać, że "narodowa" opozycja była w tej kategorii jeszcze gorsza, bo aktywnie zachwycona Hitlerem. Cóż, w sytuacjach, że władza jest bezdennie głupia, ale opozycja jeszcze gorsza wiele krajów ma spore doświadczenia, w różnych czasach.

W każdym razie sytuacja międzynarodowa Polski była taka, że od momentu uzyskania niepodległości należało myśleć o następnej wojnie. To oczywiste. To nie było robione i stopnień zaniedbania zarówno sił zbrojnych, jak też gospodarki jest zupełnie nieprawdopodobny. Wystarczy powiedzieć, że do swojej śmierci Piłsudski blokował jakąkolwiek możliwość opracowania planów wojennych. Jakichkolwiek. Dopiero po jego śmierci najpierw powstał plan na wojnę z ZSRR i zaczęto prace nad planem wojny z Niemcami. Nie zdążono. Dopiero na podstawie planów wojennych mogła powstać spójna doktryna, a na jej podstawie plan wyposażenia armii i jej modernizacji. Z tego nie zostało zrobione nic. Wojsko Polskie było uzbrojone w zlepek dość przypadkowego sprzętu nie pasującego do żadnej doktryny, bo jej po prostu nie było. To był stan na Wrzesień 1939 roku. 
Na usprawiedliwienie można powiedzieć, że naprawdę mnóstwo zostało zrobione w latach 1936-39, na każdym polu i nie miało oraz nei mogło mieć to znaczenia. Niemcy zbroiły się szybciej niż byłoby to możliwe dla Polski w każdym scenariuszy. Po prostu dużo większa gospodarka i tak zbrojąca się ponad stan musiała wygrać. Nawet w najdzikszych optymistycznych scenariuszach, kiedy na nieudany zamach majowy lub śmierć Piłsudskiego max w 1931 nakłada się nieprawdopodobne szczęście w kampanii wrześniowej musi się ona skończyć zimą, przed realnymi możliwościami francuskiej ofensywy. Nie ma, nie istnieje scenariusz, żadnej minimalnie realnej alternatywnej historii w której Polska może nie przegrać kampanii wrześniowej. Sama przewaga liczebna przy podobnym wyposażeniu i doktrynie by załatwiła sprawę. A w tych rzeczach przewaga także była gigantyczna, bo jeden z najbardziej uprzemysłowionych krajów świata pracował nad tym przez 20 lat pokoju. 

W takim razie pozostaje inne pytanie:
Czy wojny można było uniknąć. Zasadnicza odpowiedź też jest negatywna. Po prostu, niezależnie od tego czy rządziłby Hitler czy konserwatywni rewizjoniści, i tak kwestia Gdańska i Korytarza zawsze musiałby wypłynąć. Zapewne nawet Socjaldemokracja prędzej czy później by doszła do tego tematu. 

W takim razie zejdźmy do najniższego wspólnego mianownika. Czy można było doprowadzić do takiej sytuacji, w której wojna byłaby zupełnie nieopłacalna dla Niemiec? Próbą takiej polityki była akceptacja brytyjskich gwarancji, działanie zupełnie rozsądne w sytuacji obudzenia się wiosną 1939 roku.  I zupełnie skazane na klęskę jak pokazała historia. 

Skoro maksymalna możliwa groźba dyplomatyczna i polityczna nie zadziałała to czy coś wogóle mogło zadziałać? Wydaje się, ze nie. Ale spójrzmy na to samo co zawsze.
Niemcy nawet w pierwszej wojnie światowej miały potężne problemy z ropą. I nawet wtedy miała ona już poważne znaczenie. I śmiało możemy powiedzieć, że od 1930 roku, roku nowych stawek celnych USA, cała światowa polityka toczyła się wokół dostępu do paliw płynnych. Każdy minimalnie rozgarnięty człowiek zaglądał do powszechnie dostępnych danych statystycznych i zauważał, że w Niemczech ropy praktycznie się nie wydobywa, za to jest jej pewna ilość w Austrii. Następnym krajem z jakimikolwiek złożami ropy jest Polska. Tu jest o tyle ciekawa sprawa, że praktycznie całość wydobycia znajduje się na terenach do których ma roszczenia ZSRR. 
Z powyższego wynika dość jasna polityka. Po pierwsze Polska musi mieć siły zbrojne wystarczające na skuteczną, w miarę samodzielną, lub z pomocą Japonii i Rumunii (siłą rzeczy niezbyt istotną) obronę przed ZSRR. Po drugie Polska musi mieć siły wystarczające aby powstrzymać impet pierwszego uderzenia niemieckiego i następnie utrzymać front do czasu zwycięstwa sojuszników, czyli Francji. I wreszcie musi istnieć plan na wypadek porozumienia Niemiec i ZSRR. Oczywiście już te dwie pierwsze rzeczy były mało realne, choć gdyby przygotowania rozpoczęły się w 1930 roku i jedynym przeciwnikiem byłby Niemcy? Plus mnóstwo szczęścia.
Ale czy była jakakolwiek szansa w rzeczywistej historycznej sytuacji porozumienia Niemiec i ZSRR?
W historycznym 1939 już nie. I raczej nikt o zdrowych zmysłach sobie by tego nie potrafił wyobrazić. Ale zaczynając wystarczająco wcześnie?

Tylko od czego. Oczywiście można było zacząć od zbudowania państwa, które by popierało rozwój i prowadziło świadomą politykę, ale z politykami pokroju Witosa, Piłsudskiego i jeszcze gorszych postaci jak Dmowski i okolice to było niemożliwe. 

Skoro to było niemożliwe, to pozostało zastanowić się co było możliwe i miało sens. Spełnianie żądań Hitlera w ich oficjalniej postaci żadnego sensu nie miało. Nie dlatego, że były jakieś szczególnie ekstremalne. Włączenie Gdańska do Niemiec i tak by nastąpiło. Ale eksterytorialne połączenie przez Korytarz było i to zupełnie rozsądnie poza jakąkolwiek granicą ustępstw. To by oznaczało potężne wzmocnienie militarne Niemiec i potężne osłabienie strategiczne Polski, niezależnie od dokładnego kształtu takiego porozumienia. I następną eskalację żądań w jeszcze gorszej proporcji sił. 

W takim razie- dlaczego Korytarz miał aż takie znaczenie? Ponieważ obecny tranzyt organizowany przez polskie władze, a właściwie PKP po pierwsze pozostawał pod nadzorem Polski i nie pozwalał na specjalnie dużą militaryzację Prus Wschodnich, a po drugie był płatny. I to drogo. I to w walutach wymienialnych. Eksterytorialne połączenie by pozwoliło na przerzucenie do Prus Wschodnich dowolnych ilości sprzętu i żołnierzy w krótkim czasie, jednocześnie jeszcze bardziej ograniczając możliwości finansowe Polski. W takim układzie hipotetyczna kampania polsko-niemiecka w 1940 trwała by tydzień, a nie miesiąc.

Ale skoro już pojawił się temat walut wymienialnych, to czas go pociągnąć. Ponieważ była to najważniejsza rzecz, która kształtowała politykę lat 30-tych. Tak, najważniejsza.
W tym czasie właściwie cały postęp był związany z motoryzacją. Zwiększenie wydajności transportu, rolnictwa, wojska, koncentracji przemysłu, przyspieszenie budowy nowych fabryk i możliwość używania autobusów dla komunikacji do nich, etc. Wszystko, w tym również dość nieliczne inwestycje w sieć kolejową i żeglugę śródlądową często były związane z używaniem paliw płynnych. 

Co oznacza, że w ogóle jakąkolwiek szansę na rozwój, modernizację i wreszcie poprawę jakości sił zbrojnych miał tylko ten, kto miał dostęp do paliw płynnych. I to najlepiej tanich. 
I teraz najzabawniejsze. Dwóch największych producentów ropy to był kolejno USA i ZSRR. Następne na liście był państwa inne państwa obu Ameryk, całkowicie powiązane gospodarczo i walutowo z USA. Gdzieś całkiem wysoko była Holandia i jeszcze w okolicach 10 miejsca Rumunia. Eksportowych ilości ropy nie miał już prawie nikt. 
Co w bardzo dużym uproszeniu oznaczało, że albo kraj miał dolary albo umowę handlową z ZSRR. Albo rzucał się na jakieś rozwiązania, które mogły zapewnić jakąś alternatywę. Ale zwykle wymagały kapitałów w ekstremalnej skali, jak masowy program elektryfikacji kolei do każdej wioski w Szwajcarii.
Co nas sprowadza do pytania co można było sprzedać do USA? W opłacalny sposób- praktycznie nic. Od 1930 roku obowiązywały tam cła w średniej wysokości 65% i nie istniała możliwość opłacalnego importu czegokolwiek co mogło być produkowane w USA. Więc wchodziły w grę produkty luksusowe, zaawansowana technologia i kauczuk. Koniec listy. Jeśli ktoś desperacko potrzebował dolarów to mógł jeszcze się bawić dumping i było to dość powszechne. Producentami kauczuku była głównie Wielka Brytania i Holandia, więc te kraje jeszcze miały zupełnie przyzwoitą możliwość zaopatrzenia w ropę. 
Niemcy praktycznie nie miały ropy, ani żadnych towarów pozwalających ją nabyć. Więc się dusiły. Co więcej zobowiązana z tytułu Traktatu Wersalskiego były płatne w walutach wymienialnych, czyli w dolarach. W tym zobowiązania wobec Polski z tytułu tranzytu. 
Oczywiście można spojrzeć na jakieś głupoty wypisywane w książkach i zobaczyć, że frank francuski był wymienialny przez kilka lat, funt brytyjski przez chwilę. Złotówka przez prawie cały czas, itd. Ale jedynym skutkiem takiej wymienialności, było to, że posiadacze tych walut mogli bez zezwoleń wymienić je na jedyną walutę, która miała prawdziwą wartość (bo można był za nią kupić ropę) i szybko wywieźć z kraju, który by to nie był. Więc utrzymywanie wymienialności waluty po 1930 to było tylko i wyłącznie drenowanie własnych rezerw. Co polski rząd robił aż do 1936, kiedy wreszcie udało się zmienić politykę gospodarczą na zupełnie rozsądną.  I zauważmy, że był to pierwszy rok w historii 2 RP, kiedy żaden z panów wymienionych na początku nie miał na nią wpływu...
To powiedziawszy- domaganie się twardej waluty za tranzyt oczywiście powodowało, że wojna z Polską zwyczajnie będzie się opłacać. 

Ze strony Polski rozsądnym, nie wiem czy jedynym, ale na pewno jednym z nielicznych rozsądnych byłoby zrobienie czegoś dokładnie odwrotnego. Przyjmowanie marek w rozliczeniu nie tylko za tranzyt, ale i sprzedawanie ropy naftowej (a najlepiej tylko benzyny) za marki. Brzmi szalenie, bo marki w 1936 roku były równie poważane na międzynarodowym rynku walutowym jak złotówka w 1982. Nie chodzi oczywiście o bezwartościowe świstki, tylko o to, że Niemcy mogli zamiast dolarami czy złotem, których zwyczajnie nie mieli, płacić maszynami, traktorami, ciężarówkami, czy najlepiej całymi fabrykami razem z licencjami. 
Byliby szczęśliwi jak świnie w deszcz. A interes by się Polsce opłacał kilkukrotnie. COP i tak był budowany i i tak powinien być zbudowany. Równie dobrze mogli go zbudować Niemcy, czy dostarczać obrabiarki. Co za różnica? Albo można było rozpocząć uprzemysłowienie na większą skalę. Niemcy po przyzwyczajeniu się do takich transakcji, uwzględnieniu tej benzyny w planach gospodarczych nie byli by w stanie się bez niej obejść. Bo nie byli. I faktycznie staliby się gwarantem polskiej granicy wschodniej, bo tam były złoża ropy. 
Co więcej, potencjał produkcyjny, inżynierski i projektowy zużyty na dostawy do Polski nie mógłby być użyty na  zbrojenia. A historia współpracy Niemiec z ZSRR, a także np. Szwajcarią pokazała, że niechętnie, ale kiedy musieli to sprzedawali nawet najnowsze technologie zbrojeniowe. Szwajcarom sprzedali Me-109 w 1939 roku! Za pomocą których były zestrzeliwane niemieckie samoloty, zresztą.

Oczywiście pozostaje pytanie- a co ze zużyciem benzyny w Polsce. Nic. Benzyna była potrzebna do samochodów osobowych, które usiłowała kupować elita urzędnicza. No to by nie kupowała. Taksówki spokojnie mogły jeździć na holzgazie, na niemieckiej licencji, zresztą naprawdę kupionej w tym czasie. A całość transportu towarowego i rolnictwa spokojnie można było rozwijać w oparciu o silniki żarowe, również niemieckiego projektu. Co w istocie w Polsce zrobiono kilka lat później w postaci ciągnika Ursus -45.

To co tu proponuję to jest w istocie układ benzyna (+ewentualnie inne surowce) za pokój i transfer technologii. Od strony gospodarczej to jest DOKŁADNIE układ zawarty miedzy Niemcami i ZSRR. Który też nie został dotrzymany i to jest poważny znak zapytania nad sensownością takiego postępowania.

Ale innego nie było. Jedyna prawdziwą alternatywą były jedynie rządy, które by rozumiały zasady rozwoju kraju, politykę międzynarodową i ekonomię i to od początku, od 1920 roku. W 2RP rządy mające pojecie o ekonomii były po 1936 roku, rozumiejące politykę międzynarodową i sprawy wojskowe- nigdy.  

A może taki układ by pozwolił dłużej funkcjonować niemieckiej gospodarce i odwlec wybuch wojny o rok lub dwa? Patrząc na to, że od wiosny 1939 r. nawet w polskiej armii zaczynały się pojawiać jaskółki rozsądku, to kto wie, może kampania w 1941 mogła by trwać z trzy miesiące?  A to może by coś zmieniło na Zachodzie?

Te jaskółki rozsądku to Obrona Narodowa, w końcu broń o kalibrze 20 mm, pierwsze niszczyciele czołgów, postępująca roweryzacja, plany umocnień. I oczywiście w ogóle prace nad planami obrony. Wbrew pozorom b. poważne rzeczy. Może by doprowadziły do zaistnienia prawdziwej doktryny wojskowej i jakiś reform w stronę sprawnego wojska. Kto wie? 

Imperium Amerykańskie

Przywództwo imperialne USA, opiera się, jak praktycznie każde stabilne (w sensie trwające pomimo zmian władców i rządów u wszystkich zainteresowanych stron) imperium na trzech filarach:
1. Finansowym, czyli miejsce będące głównym ośrodkiem handlu, wymiany pieniędzy i źródłem kapitałów rozwojowych i inwestycyjnych
2. Dyplomatycznym, czyli dominującym ośrodkiem i dysponentem "soft power", ośrodkiem rozwiązywania sporów i negocjowania porozumień.
3. I dopiero na końcu militarnym. Który nie oznacza samej siły, a to że zawsze będzie się w stanie obronić swoich klientów i sojuszników. Co oznacza w razie potrzeby możliwość i umiejętność zebrania sojuszników.
Kiedy te trzy elementy istnieją możemy mówić o imperium. Kiedy się zawalą, nie możemy. Proste. Z tego wszystkiego potencjał militarny jest najmniej ważny. Mając siłę ekonomiczną i polityczną, przekształcenie jej w militarna nie jest aż tak trudne. Bez tego pierwszego jak najbardziej można zbudować potencjał militarny, a nawet dokonać wielkich podbojów, ale nie ma najmniejszej możliwości utrzymania tych zdobyczy i stabilności imperium.

Mniej więcej w takiej kolejności następowała dekonstrukcja imperium brytyjskiego. Najpierw gigantyczne długi pozostałe po 1 w.ś. drastycznie zmniejszyły ilość dostępnego kapitału inwestycyjnego, co bardzo nieprzyjemnie wpłynęło na gospodarkę pozostałych terenów Imperium, bo nie było kapitału inwestycyjnego, czyli tez poważnego wzrostu gospodarczego. Drastyczne cięcia budżetowe w czasie wielkiego kryzysu jeszcze pogorszyły tę sytuację i postawiły wielki znak zapytania nad kwestią możliwości eksportu kapitału przez UK i utrzymania stabilności funta, a co za tym idzie całego systemu powiązanych walut.

Następnie przyszło Monachium i poważne zachwianie wiary w możliwości i umiejętność arbitrażu politycznego przez Wielką Brytanię (i Francję też). BTW: każdy minimalnie stojący na ziemi człowiek by zaczął podejrzewać, że sytuacja ekonomiczna i militarna UK i Francji są znacznie gorsze niż było to oficjalnie znane i będąc np. w sytuacji Polski rozpocząłby politykę natychmiastowych zbrojeń za wszelką cenę (inflacji, spowolnienia inwestycji, czegokolwiek) i odwlekania wojny w każdy sposób (i dopiero w tym kontekście możemy rozważać ustępstwa wobec III Rzeszy i ZSRR, a nie w bajkach i bredniach "Pakty Ribentropp- Beck, czy innych takich). Ale to dygresja.
A później była wojna. Od upadku Polski, któremu nie potrafili zaradzić, przez serię klęsk na wszystkich frontach, z oczywiście z francuskim na czele, aż do upadku Singapuru. To ostatnie wydarzenie było zamknięciem kwestii Imperium Brytyjskiego. Od tego czasu było tylko Imperium Brytyjskie w likwidacji. Akurat kilak tygodni później zaczął napływać w poważniejszych ilościach amerykański sprzęt, a następnie wojska i UK znalazło się w obozie zwycięzców. Ale świat nie wierzył już ani w brytyjski kapitał, ani w dyplomację, ani w armię czy nawet flotę.  Krok po kroku wszyscy się rozeszli w swoją stronę, a głównie do strefy dolara.

A teraz spójrzmy na imperium amerykańskie
Mamy ogólnoświatową walutę, czyli dolara. Mamy główny ośrodek inwestycyjny i rozliczeniowy, czyli Nowy Jork, gdzie kapitał zawsze się znajdzie. Jeśli odpowiada interesom Imperium.
Mamy w tym samym mieście siedzibę ONZ, a nawet jeśli byśmy nie mieli, to faktycznie każde porozumienie międzynarodowe wejdzie w życie jeśli jest zgoda Waszyngtonu i zwykle nie, jeśli jej nie ma. To samo można powiedzieć o porozumieniach międzynarodowych, a nawet składach rządów w Ameryce Łacińskiej i niektórych innych częściach świata.
To wszystko jest wsparte astronomicznymi wydatkami zbrojeniowymi i opinią o tym, że w wojnie konwencjonalnej USA sobie poradzą z każdym przeciwnikiem, czyli ochronią każdego sojusznika.

A teraz zadajmy sobie pytanie, jak hipotetycznie, mając wpływ na władzę byśmy chcieli zniszczyć ta możliwość projekcji imperialnej i jednocześnie dzisiejszy porządek świata.
Ale po co? A na przykład po to, aby powstał świat wielobiegunowy, bez jednego ośrodka imperialnego, w którym słabsze państwa mogłyby bezkarnie zajmować się projekcją swojej siły. Czyli w sumie tym samym co Niemcy w drugiej połowie lat 30-tych.

W takim razie usiłujmy wirtualnie pozbawić USA pozycji hegemona.
Najpierw musimy załatwić kwestię finansów.
Skoro potęga imperium opiera się na dominacji waluty i wolnym handlu w ramach bloku walutowego (co w przypadku dolara oznacza praktycznie cały świata), to najprościej jest drastycznie ograniczyć wolny handel. Przez wprowadzanie barier handlowych, etc. Zamknąć się w ramach mniejszej gospodarki, ograniczonej do metropolii i części klientów, lub wręcz żadnych. Z czego oczywiście, jeśli naprawdę chcemy zniszczyć imperium, to zaczynamy od najbliższych sojuszników.
To w sumie załatwi kwestie wiarygodności inwestycyjnej.

Następny element to wiarygodność dyplomatyczna. Jeśli chcemy, to w tej działce nie ma problemów. Zawsze można zerwać bez żadnego racjonalnego powodu i uzasadnienia kilka porozumień międzynarodowych, postawić publicznie partnerom absurdalne i bezsensowne do spełnienia żądania i już właściwie załatwione. Można też wszcząć jakąś wojnę wystarczająco kontrowersyjną, aby podzielić własnych sojuszników.

Pozostaje kwestia militarna. Otóż tutaj potrzeba sytuacji, w której wojska mocarstwa spektakularnie sobie nie poradzą i/lub nie ochronią sojusznika. Wcale tego nie potrzeba zrobić militarnie, można także wstrzymać się od działania, gdy jest ono wskazane.

W zakresie soft power jest istotna jeszcze jedna kwestia: wiara sojuszników w stabilność ustrojową. Czyli przewidywalność w dłuższym okresie czasu. W przypadku imperium brytyjskiego był to system parlamentarny. W przypadku USA jest to demokracja traktowana jako absolut. Jeśli sojusznicy i świat zobaczy, że ustrój po prostu nie działa, to będzie to naruszenie kolejnych podstaw do imperialnego wpływu na świat. A spektakularne przypadki naruszania zasad demokracji w ostatniej historii USA są dość obfite. Z czego najważniejszym jest... nie wcale nie kwestia wpływu na kampanię wyborczą w 2016 rosyjskiego wojska. To jest czysta sprawa i zewnętrzna interwencja której ofiarą mogło paść każde państwo. Najważniejszą były wybory prezydenckie w 2000 roku i dokładnie po nich "szerzenie demokracji przez USA" stało się złośliwym, a czasem ponurym memem. Oczywiście nie załatwienie sprawy wyborów 2016 to będzie zupełnie inna sytuacja.

Teraz, zakładając, że chcielibyśmy rozmontować USA do końca, pozbawić je statusu imperium i hipotetycznie zakładając, że mamy ku temu środki polityczne. Na przykład takie, że prezydent nie rozumie co robi i zdalnie sterowany. Otóż aby to osiągnąć po rozpoczęciu wojny handlowej, przekonaniu wszystkich, że przywództwo USA jest niegodne zaufania ani nawet poważnego traktowania oraz naruszenia podstaw potęgi inwestycyjnej potrzebujemy tylko jednej rzeczy:
przekonania wszystkich, że siła militarna USA nie potrafi zapewnić bezpieczeństwa sojusznikom.
To można zrobić na dwa sposoby, oba zresztą przerobione przez Wielką Brytanię w ciągu 2 lat. (nawet w 3 wersjach)
Pierwszym jest dyplomatyczne stanięcie po stronie agresora przeciw napadniętemu państwu. To można zrobić oddając Sudety. Albo uznając aneksję Krymu.
Wersja pośrednia to oficjalne wypowiedzenie wojny, ale brak realnej pomocy dla sojusznika, który przez to spektakularnie przegrywa wojnę. Oczywiście następnie trzeba byłego już sojusznika starannie opluwać propagandowo, aby ukryć własną wcześniejsza nieudolność/wiarołomstwo/słabość. To spotkało Polskę w 1939 i w sumie, gdyby nie Lech Kaczyński spotkałoby również Gruzję w 2005 (pamiętacie prezydenta USA wybranego w sfałszowanych wyborach?- wtedy nadal rządził, choć już po raczej uczciwych)
Trzecia sytuacja miała miejsce wtedy, gdy zaangażowano się z pełną siłą i wszystkimi możliwościami i skończyło się szybkim i sprawnym zarobieniem po pysku. I zostawieniem całego wyposażenia całej armii na plaży. Konkretnie w Dunkierce.
Tego trzeciego USA jeszcze nie doświadczyły i nie ma żadnego realnego powodu aby musiały. Jedynym sposobem na to jest świadome rozpoczęcie wojny, która skończy się żenującą porażką ze słabszym przeciwnikiem. A że co najmniej na papierze każdy potencjalny przeciwnik jest dużo słabszy, to oznacza przegranie po prostu jakiejkolwiek wojny konwencjonalnej. Dzięki działaniom tego samego, byłego prezydenta udało się wpakować w wojnę, która w istocie była kompromitacją dyplomacji, przywództwa i sił zbrojnych USA. Ale Irak nie był jeszcze kompromitacją kompletną. W końcu wojna konwencjonalna została spektakularnie wygrana zanim ktokolwiek zauważył że się rozpoczęła. 
To musi być po prostu przegrana wojna konwencjonalna. Wystarczy kraj, który ma jakąś względną armię (porównywalnej z USA przecież i tak nie ma nikt), jest wystarczająco daleko, aby problemy logistyczne utrudniały działania USA, ma spory obszar i trudny teren i wystarczającą populację dla utrzymania sił zbrojnych na sensownym poziomie. Ja widzę takie trzy kraje: Chiny, Rosję i Iran.
Z czego przegrać z dwoma pierwszymi to nie aż taki wstyd i można się wytłumaczyć. Ze znacznie mniejszym i biedniejszym Iranem już nie bardzo.

Co słychać w lepszej Ameryce?

Otóż dzieje się. Naprawdę sporo. I przyznam, że miałem chwile wątpliwości przed napisaniem słowa "lepszej", ale zaraz przypomniałem sobie, że większą częścią tej drugiej rządzi Donald Trump. Więc tak, nadal lepszej.

Ale dookoła kontynentu dzieje się, i większości są to już dość poważne kryzysy społeczne na tle problemów gospodarczych.
Najprościej jest w Argentynie. Oczywiście, że rządy neoliberalnego prezydenta, który zachowuje się i mówi jak teleportowany z lat 90-tych, doprowadzą do podobnych wyników jak rządy z lat 90-tych. No i doprowadziły. Kryzys walutowy, podwyżka stóp procentowych (do 40%) w celu powstrzymania ucieczki walut, etc. W skrócie- to samo co zawsze. I przyspieszona deindustrializacja wspomagana naraz likwidacją barier handlowych i walutowych oraz drakońskimi podwyżkami cen energii. Żeby nie było- to są rzeczy, które raczej należało zrobić. Ceny energii, zwłaszcza elektryczności i gazu były patologicznie niskie, sposób implementacji barier pozacelnych i restrykcji walutowych świetnie utrudniał zwykły obrót handlowy z zagranicą, etc. Ale to wszystko zostało wprowadzone w celu zamortyzowania szoku 2009 roku i pełzającego kryzysu który mamy dookoła świata (i mieć będziemy). Ale została wprowadzona terapia szokowa, co paskudnym otoczeniu międzynarodowym prowadzi prosto do zgonu pacjenta. Truciznę, w postaci linii kredytowej z MFW już podano.

W Brazylii jest gorzej 
Jak nie wszystkim wiadomo, w zeszłym roku miał tam miejsce zamach stanu. Ale nie wojskowy, tylko według najnowszej mody, parlamentarno- sądowy. Sytuacja wyglądała tak, że Partido de Trabahadores musiała zgodzić się na przedstawiciela oligarchów jako kandydata na wiceprezydenta, następnie po zwycięstwie w wyborach prezydenckich Dilmy Rouseff parlament (zdominowany przez banksterską opozycję) robił wszystko aby przewrócić ekonomicznie kraj i  doprowadzić  do spadku popularności rządu. Sytuacja międzynarodowa i ceny surowców w tym całkiem sporo pomogły, wystarczyło uchwalić budżet bez deficytu w takiej sytuacji i zupełnie dobry kryzys był gotowy.  Kryzys wystąpił w solidnej, ale nie krytycznej postaci, ulica pomimo protestów nie chciała obalac rządu, to zajął się tym parlament. Uznano, że Dilma Rouseff złamała ustawę budżetową i przegłosowano impeachment. Prezydentem został niejaki Temer, który bardzo sprawnie zajął się wprowadzaniem reform, aby wszystko było tak jak kiedyś. Co spowodowało natychmiastowe pogorszenie sytuacji oraz spadek jego notować do poziomów normalnie nie znanych w demokratycznych społeczeństwach. 
Aby zobrazować skalę: w protestach przeciw rządom Rousseff, które doprowadziły do przejęcia władzy przez Temera, gadżetem protestujących były koszulki reprezentacji piłkarskiej. Dziś to się odbija na reprezentacji. 53% brazylijczyków deklaruje brak zainteresowania Mundialem, a gazety piszą o demonstracyjnym kibicowaniu reprezentacji Argentyny przez Brazylijczyków. Muszę przyznać, że to jest trochę niewyobrażalna wiadomość. Choć to argentyńska gazeta, czyli z definicji źródło wybiórczych i niekoniecznie prawdziwych informacji.

Wenezuela
Tam dla odmiany nic się specjalnego nie dzieje. Kraj stał się dyktaturą pod nieudolnymi rządami pseudolewicy opowiadającej o bogactwie z ropy. Tak się zabawnie składa, że Wenezuela w istocie ma olbrzymie złoża ropy, ale jednocześnie jest ona bardzo droga w wydobyciu. Czysto obiektywnie. Wobec czego gospodarka oparta na rozdawaniu pieniędzy z eksportu ropy i faktycznym niszczeniu każdego innego typu aktywności gospodarczej nie może funkcjonować. I nie funkcjonuje, a skutkiem tego jest masowa emigracja. A właściwie nawet nie emigracja, a ucieczka w poszukiwaniu minimalnych warunków dla życia, czy wręcz przeżycia. Z racji ilości uchodźców (bo to już lepsze słowo niż "imigrantów") przygraniczne miasteczka w Brazylii i Kolumbii pękają w szwach, z czego nie chodzi o brak mieszkań do wynajęcia, tylko raczej o brak miejsca w parkach do spania. 

Zostając przy Kolumbii
Tam mamy w najbliższa niedzielę druga turą wyborów prezydenckich. Z czego pierwsza tura była bardzo zabawna, bo zgodnie z sondażami, jak zwykle do drugiej miał przejść liberał i konserwatysta, jak zawsze od dwustu lat. Liberał uzyskał czwarty wynik, a do drugiej tury przeszedł przedstawiciel lewicy, który sprawę "sądowego zamachu stanu" ma już za sobą. Przynajmniej pierwszy raz, bo tak własnie został pozbawiony fotela burmistrza Bogoty. Którą zresztą w ciągu 2 lat niedokończonej kadencji bardzo mocno zmienił w stronę cywilizacji.

W mniejszych i stabilniejszych krajach, jak Urugwaj i Chile sytuacja Wenezueli, Brazylii i Argentyny siłą rzeczy też musi być widoczna. I jest. W Montevideo widać skutki presji popytu na najtańsze lokale mieszkalne (czyli pokoje w pensjonatach). W postaci wyciekających do mediów opisów skandalicznych warunków, a i tak potężnego popytu oraz też widocznie zwiększającej się liczby śpiących na ulicach. W Urugwaju jeszcze Urząd Migracyjny jest zakorkowany sprawami w dość znacznym stopniu. Na samo rozpoczęcie procedury migracyjnej czeka się dobrze ponad 4 miesiące, a a ono jest konieczne do podjęcia legalnego zatrudnienia. Tak samo wszystkie kolejne etapy pokazują przeciążenie instytucji do granicy dysfunkcjonalności. 
Swoje dołożyło też nieprzygotowane wdrożenie nowego Kodeksu Postępowania Karnego. Modernizacja była potrzebna, ale przy okazji wypuszczono z aresztów tymczasowych ludzi, którzy przebywali tam zbyt długo bez wyroków. Sądy były przeciążone, więc i tego towarzystwa było sporo. Tyle, że jak to tymczasowo aresztowani, raczej nie znaleźli się tam za plucie na chodniku. I tez wylądowali w sporej części na ulicach (bo tanie pensjonaty zajęli imigranci) i zajęli się tym w czym już mają doświadczenie. Systematycznie korzystają z nowej procedury do powrotu, ale problem jest i to widoczny.

Jak widać, ciemne chmury są prawie nad całym kontynentem, choć dla tych lepiej rządzonych krajów jedynie wskutek niestabilnego sąsiedztwa. Pożyjemy, zobaczymy, jak na razie słońce nad plazami Montevideo zupełnie dobrze świeci.

Stalingrad

Tytułowe miasto, a zwłaszcza jego okolice (wbrew powszechnej wiedzy, okolice były ważniejsze), było polem bitwy, która według większości zestawień była jedną z najważniejszych bitew w historii ludzkości. Tak, to jest prawda. A nawet niedopowiedzenie. Bitwa stalingradzka była niesamowicie ważna i przeważyła losy 2 w.ś. nie dlatego, że okrążono i zmuszono do poddania całą armię. Nawet nie z powodu przesunięcia frontu o kilkaset kilometrów. To były drobiazgi, tak samo jak sprzęt, etc. Jej zaciekłość też nie brała się z żadnych fobii na tle nazwy miasta, czy uporu Hitlera, żądzy podboju ani żadnych szczególnych instalacji, które były w mieście. 

Bitwa ta bezpośrednio decydowała, które z dwóch państw utrzyma, a które bezpowrotnie utraci możliwość prowadzenia walk ofensywnych i wojny manewrowej. Czyli w skrócie: które będzie mogło wygrać wojnę a które nie. Bitwę, jak wiadomo wygrał ZSRR i dzięki temu mógł wygrać wojnę. Gdyby kontrola nad Stalingradem i jego okolicami pozostała w rękach III Rzeszy kilka miesięcy dłużej, ZSRR w swoim kształcie i granicach nie dotrwałby 44 roku.

Bez kontroli na Stalingradem poczynając od początku 1943 roku III Rzesza była pozbawiona możliwości ofensywnych na większą skalę i skazana na ostateczną klęskę.

Zacznijmy od kwestii znaczenia dla ZSRR, bo jest ona znacznie prostsza. Otóż Wołgograd (ówcześnie zwany Stalingradem), leży nad Wołgą. Która to rzeka po dziś dzień jest osią transportową o olbrzymi znaczeniu, a co ważniejsze najdalej na wschód wysuniętym szlakiem transportowym północ-południe o poważnej przepustowości. Dalej jest tylko czasami spławna (ale raczej nie) rzeka Ural oraz nieliczne i bardzo marne linie kolejowe na środkowoazjatyckich stepach.

Jakie znaczenie miał ten transport?

Łatwo zrozumieć, jeśli dodamy do tego dodatkowe informacje: po pierwsze, i mniej ważne, jedyny korytarz poważnej ilości transportu towarów z zewnętrznego świata do ZSRR wiódł przez Persję i Kaukaz, następnie koleją lub wodą przez Morze Kaspijskie i w górę Wołgi. Oprócz dostaw z UK i awaryjnego zaopatrzenia dostarczanego konwojami arktycznymi (które Niemcy skutecznie niszczyli, jeśli akurat mieli paliwo), całe zaopatrzenie z zewnątrz, czy to w ramach Lend-Lease, czy innych umów, docierało szlakiem przez Persję. Zajęcie Stalingradu uniemożliwiało dostarczenie go do rejonów przemysłowych, większości populacji i prawie całej armii.

Ale to był drobiazg. W każdej książce radzieckiej można przeczytać, że wcale nie potrzebowali amerykańskich ciężarówek, istnienie Shermanów w Armii Radzieckiej jest mitem, a aluminium spadało im z nieba. 

Za to w żadnej książce, nawet radzieckiej, nie znajdzie się, tezy, że Armia Radziecka mogła rozpocząć choć jedną ofensywę bez benzyny i paliwa diesla. A w tym czasie cała, 100%, ropy w ZSRR pochodziła z Kaukazu. Z dwóch niewielkich pól naftowych na północnym skraju tych gór, a olbrzymia większość z okolic Baku. Surowa ropa i paliwa były transportowane koleją lub barkami na północ. Zajęcie Stalingradu lub jakiejkolwiek innej części brzegu dolnej Wołgi po prostu pozwalało na zablokowanie tego transportu w całości. Może parę litrów by dotarło z arktycznymi konwojami, ale pewnie i to nie. W takiej sytuacji nie byłoby mowy o utrzymaniu jakiejkolwiek produkcji, czy przeprowadzeniu żniw i zasiewów. W skrócie- cały kraj by implodował, razem z armią i administracją. 

Wytłumaczenie znaczenia tego terenu dla Niemiec jest nieco bardziej skomplikowane, ale za to w swej istocie tłumaczy całą 2 w.ś. Otóż musimy się cofnąć do listy największych producentów ropy na świecie w latach międzywojennych. Na tej liście, powiedzmy 10 największych producentów , znajdziemy Wenezuelę, Argentynę i jeszcze kilka krajów, które nie mają większego znaczenia dla dalszego przebiegu wydarzeń. Znajdziemy tam także Rumunię z wydobyciem rzędu 6 milionów ton rocznie w 1938, następnie szybko spadającym. Na drugim miejscu listy jest ZSRR, ok. 30 mln ton, a na pierwszym USA, 180 mln ton rocznie. 
Tak jest, lwia część światowej ropy naftowej pochodziła z USA, łącznie około 2/3, następnym krajem, który miał handlowe nadwyżki tego surowca był ZSRR. Zasadniczo nikt inny na świecie nie dysponował jednocześnie możliwością eksportu ropy i wystarczającą ogólną siłą polityczną aby sprzedawać ją komu chce, a także zorganizować jej transport (witamy w realiach lat 30-tych).
Te wymogi skracają nasza listę do faktycznie dwóch krajów: USA i ZSRR. Czyli: aby zapewnić rozwój i utrzymać gospodarkę przemysłową trzeba było mieć dobre relacje handlowe z jednym z tych dwóch krajów. 
Co w przypadku ZSRR oznaczało udział w forsownej industrializacji i dostarczanie produktów wymaganych planem, a w przypadku USA dostarczanie czegokolwiek co się dało sprzedać. Problemik z USA polegał na tym, że w 1930 wprowadzono nowe taryfy celne, ze średnią stawką powyżej 2/3. To dawalo nam bardzo ładny łańcuszek: Chcesz kupić paliwa? Musisz mieć dolary. Dolar nie był jeszcze walutą międzynarodową, zresztą nie było czegoś takiego, był system bloków walutowych. Więc trzeba było coś wyeksportować dokładnie do USA. Wielkiego kraju, uprzemysłowionego i pełnego wszelkich surowców. Samo w sobie to nie było łatwe. A do tego najpierw trzeba było zapłacić cło, które negowało opłacalność jakiegokolwiek importu, poza wąską grupą towarów luksusowych. Co oznaczało, że każdy, kto potrzebował ropy realnie musiał albo zawszeć porozumienie handlowe z USA, albo potężnie dopłacać do jakiegokolwiek eksportu do tego kraju. 

To były realia lat 30-tych. Co bardziej doinformowani Czytelnicy zadadzą teraz pytanie co z importem z Rumunii i programem produkcji paliw syntetycznych w Niemczech. Otóż tak, obie te rzeczy istniały. Tak samo jak istniało wydobycie w ropy w Niemczech (ok 0,5 mln ton rocznie)  nawet jeszcze jakieś inne złoża w Europie zostały zdobyte. Głównie w Galicji w 1941 (polskie złoża to także było ok. 0,5 mln ton rocznie, ale to prawie w całości zostało zajęte przez ZSRR).

Uwaga dla uświadomienia sobie skali: 1 milion ton rocznie to ok 15 000 baryłek dziennie (nie można dokładnie podać, bo jedno jest jednostką wagi, a drugie objętości, a relacja tego w przypadku ropy jest bardzo różna). Dzisiejsze zużycie ropy w Niemczech to ok 2,5 mln baryłek DZIENNIE. Czyli cała ropa dostępna rocznie dla 3 Rzeszy to ok. 90 tys baryłek dziennie, czyli 3,6 % dzisiejszego zużycia Niemiec. Ale w czasie bitwy pod Stalingradem, to terytorium było znacznie większe. I musiało obyć się tę sama ilością. Oprócz Rumunii, która miała swoją ropę i tylko eksportowała nadwyżki, reszta terytorium obejmowała praktycznie całą Europę, od Wołgi po Pireneje i od Nordkapp po Saharę. I na to wszystko było te 90 tys baryłek dziennie. Dziś to terytorium zużywa około 13- 15 milionów baryłek dziennie. Oczywiście w ówczesnej gospodarce duża część transportu była napędzana węglem, ale ułatwienia produkcji, zwiększenia poziomu kooperacji, wykorzystania regionów z gorsza infrastrukturą, itp, paliwa płynne były (prawie) niemożliwe do zastąpienia. I kompletnie, całkowicie niemożliwe do zastąpienia w wojnie manewrowej. 
Oczywiście paliwa płynne można uzyskać inaczej, jeśli ma się odpowiedni poziom technologii. Niemcy mieli, produkowali zarówno paliwa syntetyczne, duże ilości spirytusu, terpentyny ile mogli, etc. To wszystko jednak było nic w porównaniu do tego ile paliw płynnych można uzyskać z rury wbitej w ziemię w Teksasie czy Baku. Zresztą robili to kosztem innych form energii i żywności. A tego też im brakowało.
Wydobycie węgla kamiennego było wystarczające na potrzeby Niemiec, całe wydobycie europejskie nie było wystarczające na potrzeby kontynentu. Węgiel był, ale sytuacja była napięta, wymagała oszczędnej gospodarki i nie pozwalała na żadną rozrzutność. Stąd ilość paliwa syntetycznego była u swojego limitu. Gaz ziemny jako paliwo jeszcze wtedy prawie nie istniał, zresztą nigdzie nie było poważnych złóż. Ilość produkowanej żywności także nie pozwalała na żadną większa jej alokację dla produkcji paliw czy surowców chemicznych. W skrócie: tak naprawdę niczego nie było i dla rozwoju, czy wręcz przetrwania Niemiec w latach 30-tych konieczne było zdobycie większej ilości ropy, żywności i także węgla lub znalezienie sposobu na przetrwanie bez tego w warunkach odcięcia od handlu zagranicznego. Czyli zwiększenie produktywności w kraju. 

Niemieckie elity znakomicie zdawały sobie z tego sprawę i zaczęły bardzo solidnie nad tym pracować od dnia podpisania Traktatu Wersalskiego. Albo i wcześniej. Co najmniej zaraz, gdy zaczęto się przygotowywać do następnej wojny. I jeśli to nie działo się w grudniu 1918 roku, to w lipcu 1919 już na pewno. W latach 20-tych wykonano olbrzymia pracę intelektualną i projektową, a tam gdzie Traktat Wersalski nie narzucał ograniczeń również przemysłową. 

Program paliw syntetycznych był tylko jedną tego częścią. Oprócz tego zrobiono bardzo wiele w celu rozwoju transportu i przemysłu z minimalnym zużyciem produktów ropopochodnych, zwiększania produkcji żywności, a także substytucji węgla kamiennego.

To były przygotowania na godzinę W. Sama droga do Stalingradu stała się prostą w 1930 roku, kiedy Republikańska większość w Kongresie USA zaraz po wpakowaniu wszystkich w najgorsza recesję w historii uchwaliła taryfy celne, które wprowadziły świat na drogę do wojny. 
Wkrótce później władzę w Niemczech przejęła NSDAP i... te przygotowania zostały odstawione na boczny tor. Właściwie zaprzestano poprawy żeglugi śródlądowej, praktycznie całkowicie zaprzestano elektryfikacji kolei. Nawet znacznie spowolniono produkcję nowych, znacznie wydajniejszych modeli parowozów. Wiejska elektryfikacja, która mogła zmniejszyć zużycie przez lampy naftowe (wcale niemałe, kiedy rozmawiamy o tej skali podaży) została prawie wstrzymana (miasta były zelektryfikowane w większej części w latach 20-tych). 
Zamiast tego możliwości inwestycyjne zostały skierowane na budowę autostrad i rozbudowę przemysłu motoryzacyjnego. A już wisienką na torcie był pomysł masowej motoryzacji dla robotników... 
Pod Stalingradem wiele nie brakowało. Brakowało możliwości dowiezienia zaopatrzenia, amunicji i paliw. Bo te niewielkie ilości paliw, które były dostępne zeżarła cywilna gospodarka, a przez brak rozwijania infrastruktury wszystko opierało się na kilku liniach kolejowych z trakcją parową. A tymczasem nawet nie zbudowano planowanego kanału Ren-Dunaj. Który by pozwolił transportować rumuńską ropę prosto do centrum przemysłowego Niemiec i węgiel bezpośrednio do Rumunii i nie zajmować przy tym linii kolejowych, które trzeszczały w szwach przewożąc zaopatrzenie dla armii. I tak dalej. Takich rzeczy naprawdę było sporo, i prawie wszystkie, które udało mi się zweryfikować miały ten sam wspólny mianownik: porzucenie polityki Republiki Weimarskiej zmierzającej do samowystarczalności paliwowej, efektywności transportowej i energetycznej, a zamiast tego promowanie używania paliw płynnych i motoryzacji. Co w prostej linii musiało najpierw doprowadzić do sojuszu z ZSRR, a później do wojny, której z zaniedbaniem przygotowań Niemcy musiały przegrać.

Pozostają dwa poważne wnioski, które są zupełnie zgodne z powszechną wiedzą.

Pierwszym jest to, że 2 wś była dogrywka pierwszej, ale toczyła się praktycznie w całości o dostęp do złóż ropy. Które kontrolowały USA i w mniejszym stopniu ZSRR i tak pozostało do końca, więc wynik był przesądzony od razu.

A drugi brzmi: Hitler był kompletnym durniem. Nie idiotą w sensie niskiej inteligencji, czy czegoś takiego. Durniem, który kompletnie nie rozumiał świata i uwarunkowań w miejscu, w którym się znajdował. Niemcy byli zmęczeni polityką ciągłego zaciskania pasa i biedy lat 20-tych. W tym zmęczeniu nie widzieli sensu i chętnie powierzyli władzę komuś, kto obiecywał coś innego. Ale wbrew pozorom, bieda lat 20-tych to były nie tylko reparacje, ale przede wszystkim inwestycje w potencjał przemysłowy i transportowy potrzebny na następnej wojnie. Polityka NSDAP porzuciła te inwestycje i rozpoczęła festiwal konsumpcji na kredyt i transferu pieniędzy do kolegów pod pretekstem nowej polityki. Zamiast realnej rozbudowy potencjału transportowego były wielkie słomiane inwestycje typu budowa autostrad. Kiedy zabawa się skończyła, to okazało się, ze te kilka lat zaniedbań kosztowało przegranie kluczowej bitwy, a razem z tym całej wojny.

Te decyzje nie były żadną świadomą polityką, ani sabotażem. Były po prostu negacją dotychczasowego establishmentu z poziomem rozumienia problemów gospodarki i przemysłu typowym dla każdej prawicy. Zamiast rozumieć samemu, słuchają swoich kolegów prezesów, którzy mówią to co korzystne dla ich wąskich interesów, a nie dla kraju. Dla kraju są korzystne duże inwestycje i umiarkowane zyski, dla prezesów i akcjonariuszy wręcz przeciwnie. Niemcami w latach 20-tych rządziła żądna zemsty elita polityczna, w latach 30-tych banda kelnerów dla prezesów. To jest jakby odwrotność tego,co zwykle widujemy w podręcznikach, ale potwierdza to wynik bitwy stalingradzkiej. A dużo nie brakowało.
W pewnym sensie to też pomogło w następnym rozdziale niemieckiej historii. Denazyfikacja mogła automatycznie stać się metodą na pozbycie się durni z kierowniczych miejsc w polityce i gospodarce. 

Tu już brakuje miejsca na wchodzenie w szczegóły polityki energetyczno-transportowej Niemiec w 20-leciu, a tym bardziej zastawiania się jak daleko mogliby dojść w alternatywnym scenariuszu. Dokładniej się tym zajmę, być może z odrobiną szacunków dla alternatywnego scenariusza na Rewolucji Energetycznej.
A tymczasem jedno jest pewne: w latach 20-tych polityka całych niemieckich elit była zorientowana na rozwój gospodarczy bez paliw płynnych. W latach 30-tych, kiedy paliwa te rzeczywiście stały się trudno dostępne, nowe rządy zaprzestały całkowicie rozwoju opartego na odstawianiu ropy i rozpoczęły promowanie produktów ropopochodnych. Czego skutkiem była mało wydajna logistyka, zarówno cywilna, jak też wojskowa, bo zaczynając od września 39 dostępu do tych paliw Niemcy po prostu nie miały w żadnej minimalnej ilości. A stworzenie alternatyw zostało pasywnie lub aktywnie uniemożliwione przez NSDAP.

Dla przykładu: tu tekst o elektryfikacji kolei w Europie pod koniec lat 30-tych. Tak naprawdę brak elektryfikacji korytarza wschód- zachód w Niemczej jest szokujący. Nie było łatwo coś takiego znaleźć w sieci, najwyraźniej wszyscy wola się zachwycać motylkami i czołgami, a to nie było sedno sprawy.
Tu krótki komentarz na temat niemieckiego dostępu do pól naftowych. Uwaga- tam są znów inne jednostki (miliony baryłek rocznie)

Istota gospodarki USA i kiedy będzie kryzys

USA w 1945 były absolutnie dominującą potęgą. Krajem którego dominacja w światowej gospodarce nie mogła się równać z niczym znanym kiedykolwiek wcześniej lub później w historii. Nie przesadzam. Gospodarka USA stanowiła około połowy światowego PKB, przy mniej niż 5% światowej ludności.

To w jaki sposób zostało wykorzystane to bogactwo wpływa na dzisiejszy świat i będzie wpływać jeszcze długo. A zostało wykorzystane na dwie rzeczy. Pierwszą z nich była odbudowa Europy Zachodniej i Japonii. Ale według nowego modelu gospodarczego, narzuconego z Waszyngtonu. 
A drugim był rozwój USA według tego samego modelu.

To prowadzi nas do bardzo ciekawej obserwacji. Otóż ostentacyjna zamożność USA lat 50-tych i model gospodarczy i społeczny zmotoryzowanych przedmieść, który wtedy powstał nie był w żadnej mierze droga która doprowadziła do rozwoju, ani sposobem na uzyskanie potęgi przez USA.

To był sposób wydania już posiadanych środków i potencjału przemysłowego. Dziś wygląda on absolutnie idiotycznie pod każdym względem: ekonomicznym, efektywności gospodarczej i społecznym, ale panuje przekonanie, ze w latach 50-tych to miało sens i była to metoda dzięki której USA stały się najzamożniejszym krajem świata. Nie, nie była. Był to wtedy dokładnie taki sam idiotyzm jak i dziś, ale ten kraj już był obłędnie bogaty i mógł sobie na to pozwolić.

I naprawdę to nie było tak, ze "ludzie tego chcieli" albo że "rynek zdecydował". Ludzie wrócili z wojny, zakładali rodziny i chcieli gdzieś mieszkać. A o tym gdzie i jakie mieszkania można zbudować zawsze mniej lub bardziej decyduje administracja. W tym przypadku bardziej. To rząd federalny określił zasady jakimi musza kierować się władze lokalne określając szerokość ulic, liczbę miejsc parkingowych,  w dalszej kolejności rozdzielenie funkcji mieszkalnych i handlowych, etc. Do stopnia w którym samochód stał się absolutnie niezbędną do życia rzeczą. Co w oczywisty sposób zmniejszyło efektywność społeczeństwa, podwyższyło koszty życia dla wszystkich i zmniejszyło konkurencyjność USA.

W początkowym okresie miało to bardzo pozytywne reperkusje. Mianowicie odbudowany za amerykańskie pieniądze przemysł Niemiec i Japonii mógł być, dzięki konkurowaniu niższym kosztami życia, poważnym eksporterem na obłędnie bogaty amerykański rynek. W tych dwóch krajach (jak i większości innych) społeczeństwa były wciąż zbyt biedne, aby tworzyć poważny popyt. Kto miał dostęp do rynku USA ten miał możliwość dalszego rozwoju.

Nie chodzi w typ opisie o krytykę powszechnej motoryzacji czy polepszania standardów mieszkaniowych. Chodzi o to, że system był skonstruowany tak, aby wymuszać maksymalne korzystanie z samochodów. Czego konsekwencja było niszczenie na różne sposoby alternatywnych, bardziej efektywnych gospodarczo metod transportu (W przypadku transportu ludzi w mieście każda metoda jest bardziej efektywna niż indywidualna motoryzacja. Każda).

Na skalę gospodarki miało to tę konsekwencję, że robotnik musiał zarobić nie tylko na wyżywienie i ogrzanie mieszkania, a również na samochód i znacznie droższe przecież ogrzanie domu. Nawet jeśli akurat nie zbudowanego z kijków i tektury, to i tak wolno stojącego, bez śladów izolacji i daleko od wszystkiego. To musiało pogarszać konkurencyjność. 
Dopóki w innych krajach trwała odbudowa zniszczeń to wszystko było na miejscu. Bogate Stany importowały, płaciły, za to zrujnowana Europa kupowała maszyny do odbudowy czy żywność do przetrwania. Ale kiedy sytuacja wróciła do przedwojennej, masowy import przestał być potrzebny. Lokalna produkcja była tańsza, bo równie, czy bardziej fachowa siła robocza pracowała za mniej i było to wytwarzanie na miejscu.

Realnie rzecz biorąc drogi amerykański robotnik nie był nikomu potrzebny. I zgodnie z tą logiką został wyrzucony za burtę. Lata 60-te to już pełnia efektywności Japonii i Niemiec, widoczne były efekty masowych inwestycji w elektryfikację kolei, masowy transport i rozsądne planowanie mieszkaniowe, czyli efektywnie olbrzymią różnicę kosztów pracy przy zaspokojeniu wszystkich podstawowych potrzeb rodzin robotniczych. Co oznaczało, że eksport z USA po prostu przestał być konkurencyjny na rynkach eksportowych.  Widać to jeszcze dziś na niektórych ulicach Ameryki Łacińskiej, gdzie jak najbardziej nadal są amerykańskie ciężarówki z lat 40, 50-tych i wczesnych 60-tych, ale późniejsze są to wyłącznie produkcja europejska, ewentualnie japońska, a ostatnio chińska.

Jeśli jedne kraje inwestowały w elektryfikację kolei, a inne w rozbudowę obłędnie nieefektywnych ekonomicznie przedmieść, to w końcu musiało to doprowadzić do sytuacji, w której wszystko jeszcze jakoś działa, ale już nie ma perspektyw. Dotychczasowy system musiał zbankrutować. I coś takiego oficjalnie stało się w USA w 1971 roku.

Po protestach studentów, przeciw wojnie, hipokryzji i braku perspektyw nowego pokolenia zwyczajnie ogłoszono bankructwo, a nowe pokolenie zdecydowano się wyrzucić za burtę. Nie do końca jednak, bo wymyślony został nowy model gospodarczy. Taki, w którym USA pozostaną potęgą, ale już nie przemysłu, a konsumpcji. Po prostu ten kraj został największym producentem długu na świecie. I to działało. Rosnące zadłużenie wszystkich pozwalało na dalszą konsumpcję i dalszy transfer kapitałów na cały świat. Ten sam świat został jednocześnie skuszony wizją dochodowych, bezpiecznych inwestycji i Wall Street, jak magnes przyciągała wszystkie możliwości inwestycje z całego świata. USA miało nowy model, który opierał się na destrukcji własnego przemysłu i klasy robotniczej, wzroście zadłużenia i pompowaniu pieniędzy z całego świata przez system finansowy USA. I to działało.

Ale zastanówmy się jakie są potrzebne warunki do tego, aby to działało.

Po pierwsze oczywiście wiarygodność USA, administracji, systemu prawnego i banków. 
Po drugie- poważna konsumpcja, czyli istotna klasa średnia, po trzecie możliwości inwestycyjne czyli biznes w stylu Hollywood i Krzemowej Doliny, gdzie można mieć astronomiczne zwroty z kapitału.

Teraz mamy kryzys tego modelu. Właściwie rzecz biorąc przestaje on działać. I co dalej?

Dalej są trzy wyjścia. Albo to naprawić i starać się znaleźć coś nowego dopóki pieniądze płyną, albo pogodzić się ze śmiercią tego modelu i przebudować kraj dopóki są pieniądze. Przebudować przez modernizację i zwiększanie efektywności gospodarki. Zarówno po stronie konsumpcji, jak też produkcji, aby można było konkurować na rynkach światowych. 
Trzecie brzmi tak, że skoro model finansowy przestaje działać to wracamy do modelu przemysłowego.

Jednak aby model przemysłowy mógł działać, musi istnieć masowy popyt, czyli  niskie koszty życia.  Niskie koszt życia oznaczają demontaż suburbii, co wymaga czasu. Oczywiście jest też alternatywa, która polega na tym, że konsumpcję ogranicza się do 20% społeczeństwa, a pozostała część dostarcza niskich kosztów produkcji. Co jest w swej istocie modelem brazylijskim.
W każdej z tych wersji wybór sprowadza się do jednego: Albo rozpoczną się masowe inwestycje w obniżenie kosztów życia, albo ten kraj nie ma innego wyjścia jak utrzymywanie pozycji konfliktami zbrojnymi aż do ostatecznego zawału. Bo on musi nastąpić. Z powodu nieefektywnej gospodarki i budżetu tonącego pod ciężarem zbrojeń.

Sprowadzając do wspólnego mianownika: albo modernizacja przez efektywność energetyczną i uzyskanie międzynarodowej konkurencyjności przemysłu, albo zmiana w drugą Brazylię. Z czego ta druga wersja ma jeszcze dodatkową opcje utrzymywania fikcji potęgi poprzez militaryzację.Zarówno zewnętrzną, jak też wewnętrzną. To podtrzymywanie może i będzie trwać dopóki międzynarodowy kapitał będzie przepływał przez USA i traktował ten kraj jako bezpieczną przystań. 
Ta przystań na dziś jest bezpieczna i taką pozostanie jeszcze przez jakiś czas.

Jak długi?

Otóż to zależy od decyzji politycznych w bardzo, bardzo bliskiej przyszłości.
Cofając sie nieco: polityka Obamy, często powolna i zbyt ostrożna, ale jednak solidnie pchała USA w stronę rozwoju przemysłowego i poprawy efektywności gospodarki. Czyli było to wyjście pokojowe i rozsądne.

Teraz mamy jednak rząd Trumpa. który jest bardzo radykalny i konsekwentny w budowaniu drugiej Brazylii. Odziedziczył gospodarkę rozpędzoną inwestycjami, głównie w efektywność energetyczną i bardzo starannie stara się to zakończyć i powrócić do polityki G.W.Busha, tylko na sterydach. Czyli zastąpić militaryzacją pogoń za efektywnością, czyli całkowicie przekierować strumień inwestycji. Oraz zwiększyć deficyt w celu zwiększenia importu kapitału i jego prywatnego tworzenia. Dokładnie to zostało zrobione za pomocą reformy podatkowej. Do tego obniżono podatki wielkim korpo i podwyższono jej dla klasy średniej w bogatszych stanach typu Kalifornia i Nowy Jork.  Co uderzy po kieszeniach najbardziej produktywne jednostki oraz w stany, które same najwięcej inwestują. A obniżka podatków jest faktycznie dla inwestorów giełdowych, czyli w większości banków inwestycyjnych.

Zupełnie oczywiście kapitał inwestowany w efektywność energetyczną ściąga pieniądze z rynku, bardzo, ale to bardzo utrudnia powstanie bań spekulacyjnych i przez to zyski w modelu spekulacyjnym. I to jest właściwie sedno sprawy.

Teraz spokojnie przechodzimy do obecnego rządu. Jest to najbardziej groteskowa zbierania skorumpowanych przygłupów, których da się znaleźć wśród amerykańskiej oligarchii. A konkurencja jest tam spora. Steve Bannon już wyleciał, ale jego duch unosi się nadal. Gdzie jego programem, określonym zupełnie wprost i realizowanym był demontaż państwa. Rozmontowanie działających instytucji tak, aby już nie dało się prowadzić efektywnej polityki przemysłowej, i ekonomicznej.

Zauważmy, że jeszcze w tej układance nie ma Rosji. Ale te interesy też są. Nawet bardziej, bo bym powiedział, że kwestia wsparcia Trumpa to nie była tylko kwestia interesów moskiewskiej kliki. Oczywiście, że tak, ale nie tylko. To jest też model gospodarczy, który jest obowiązującym w Rosji. Wąska oligarchia rządząca krajem, klasa średnia, która może względnie wygodnie żyć i 80% nędzarzy, którzy walczą o utrzymanie i stanowią tanią rezerwę roboczą i militarną. 
Co ma tą ciekawą konsekwencję, że zarówno jednego jak tez drugiego zażarcie broni międzynarodówka nie tylko kacapoidów, ale też zupełnie zwyczajnych rasistów.

W takim razie pozostaje pytanie- co będzie dalej. I tu mamy bardzo jasną odpowiedź: na dziś zupełnie tego nie wiadomo. Sytuacja wygląda jak stanie pijanego na płocie, z którego może spaść w każdą stronę.  

Albo USA staną się drugą Brazylią, czyli eksporterem surowców do Chin bez większego znaczenia politycznego, z gigantycznym rozwarstwieniem społecznym, bez możliwości awansu społecznego i targanym wojnami gangów, gdzie dość solidnie zmierzają. Albo wykorzystają pozostałe środki i pozycję międzynarodowa dla przebudowy gospodarki. Problem polega na tym, że pierwsza zmiana szkodzi tylko większości społeczeństwa, a druga oligarchom, zwłaszcza finansowym i zbrojeniowym. 
To dość marnie rokuje co do poprawy sytuacji. Po drodze są wybory i dojrzewający bunt przeciwko głupiej i skorumpowanej Partii Demokratycznej oraz ekstremalnie skorumpowanej i prooligarchicznej Partii Republikańskiej.  Naprawdę zobaczymy co się stanie.
Z czego pozytywne rozwiązanie to nie tyle impeachment Trumpa, co wpakowanie przynajmniej kilku członków rządu za kraty oraz jak najpełniejsza weryfikacja decyzji podjętych przez nich. Z czego np. Betsy DeVos może to dotyczyć już dziś. Patologia jaką są federalnie gwarantowane pożyczki studenckie nie powinna istnieć, a na pewno nie powinno się ścigać dłużników. W ramach niszczenia państwa zdecydowała ona o zatrudnieniu firm windykacyjnych do tego, a w ramach korupcji zatrudniona została jej własna firma.  Polityka to jedno i ta decyzja jest fatalna dla kraju, ale tylko korupcja jest przestępstwem. Zresztą to i tak drobiazg w porównaniu do zupełnie poważnego pomysłu zastąpienia US Army w Afganistanie i Iraku przez firmę jej brata (i przejęciu rządowych pieniędzy z solidnym naddatkiem, oczywiście)
Wersja negatywna brzmi: Trump jest wybrany na druga kadencję i Republikanie zachowują większość w Kongresie zarówno w 2018 jak i 2020. Sprawa będzie posprzątana. To zbyt wiele lat w już zbyt zniszczonym kraju, aby móc wrócić do rozwoju zapewniającego stabilność i długoterminowe prosperity. Jeśli w tym roku Republikanie utrzymają Kongres, to każdemu, kto nie jest w górnych 10% społeczeństwa bym gorąco polecał spokojne spieniężanie wszystkiego i inwestowanie gdziekolwiek indziej. Jeśli utrzymają w 2020 to zrobienie tego również z własną osobą. 

Ale to przede wszystkim jest teraz najważniejsza kwestia ekonomiczna świata. Od sytuacji w USA zależy prosperity na całym świecie, bo to nadal jest największy rynek. Kto tam handluje, ma środki na inną działalność. Na przykład robienie polityki u siebie. I ta polityka jest taka, aby się podobała interesom Waszyngtonu. Wpływ nie jest aż tak wielki jak w latach 50-tych, ale ciągle ma znaczenie. 

P.S.
Historia Trumpa na 99% wygląda tak, że utopił w kasynach Atlantic City większość odziedziczonego majątku. Od tego czasu zajmuje się głównie praniem pieniędzy dla rosyjskiej mafii i jest zasadniczo słupem. Stąd nie tylko normalne działania w interesie Moskwy (których jest sporo, ale naprawdę musi mieć na nie alibi przed Kongresem) ale też paniczny strach przed rzeczami, które mogą obrazić jego zwierzchników. Stąd np. wychylanie się z gratulacjami powyborczymi dla Putina czy współpraca w rozmywaniu odpowiedzialności za śmierć szpiega w UK.