Feliz Navidad!

Kolejna rocznica narodzin Zbawiciela. I przypomina o najważniejszej rzeczy, jakiej możemy się spodziewać jako Łaski Boskiej i którą Zbawiciel może nam dać- Nadziei.
To są moje życzenia dla czytelników. Starczy. Każdy potrzebuje nadziei, aby żyć godnie. Każdemu jest potrzebna- mając ją można bardzo wiele.
Można dalej żyć, kiedy w faszyzującym się państwie całkiem lubiany przeze mnie zawód prawnika tracił jakikolwiek sens. Bo jest Nadzieja. Dziś pisze te życzenia z miejsca, które łatwo uznałem za nową ojczyznę. Nie dlatego, że przychodzi mi to w ogóle łatwo- ale dlatego, że ten kraj daje nadzieję na normalne życie. Łatwość tego życia- a jednocześnie istnienie do pewnego stopnia prawdziwej demokracji- daje nadzieję- na to, że też będzie dane żyć przyjemnie, zamożnie i bezpiecznie (o demokracji w Argentynie jeszcze się rozpiszę). Choć czasem dziwnie- jak wtedy kiedy świeta Bożego Narodzenia wypadają w najdłuższe i najcieplejsze dni w roku....
Nadzieja daje siłę i ta prawdziwa zmusza do działania. Siedzenia „na dupie” i „manie nadziei”, że coś się zmieni, Nadzieją nie jest. Nadzieja jest początkiem drogi i siłą którą nas po niej prowadzi. Tego wam właśnie życzę, a nie szatańskiej imitacji „bo może coś się zmieni”. Samo nic się nie zmieni- ale do zmiany potrzebujemy Nadziei.

Jak upada imperium

Dla w miarę uważnych obserwatorów widać, że mocarstwowość USA jest u schyłku. Co ciekawe- schemat według którego przebiega upadek jest taki sam, jak zawsze. Naprawdę na świecie nie dzieje się nic nowego. 
Każde imperium zawsze składało się z terytorium bezpośrednio kontrolowanego przez rząd, pewnej ilości struktur politycznych państw klienckich i istotnych wpływów w zasięgu realnych możliwości komunikacyjnych. Poza imperium pozostawały jedynie państwa wystarczająco silne do prowadzenia samodzielnej polityki- co zazwyczaj oznaczało tworzenie sojuszy i szachowanie wpływów imperialnych połączone ze znaczną izolacją własnego terytorium.
Kolejne imperia w przeszłości powstawały i upadały. Utrzymywały w innych krajach swoje wpływy, a ambasador imperium bywał człowiekiem potężniejszym niż lokalne władze.
W fazie upadku- prowincje i państwa klienckie były bezlitośnie drenowane z zasobów, koniecznych dla utrzymania potężnej armii, zmuszonej do coraz częstszych interwencji, zazwyczaj gdzieś na obrzeżach strefy wpływów- tam gdzie lokalni kacykowie, lub gra interesów pretendujących mocarstw wystawiała siłę i możliwości imperium na próbę. Oczywiście wraz z drenowaniem zasobów, samo imperium w swej strefie wpływów, a władze i elita polityczna na własnym terenie są coraz bardziej znienawidzone.
Witanie barbarzyńców jako wyzwolicieli przez wyczerpaną biurokracją i podatkami ludność Zachodniego Cesarstwa- takie samo witanie turków przez mieszkańców Wschodniego Cesarstwa tysiąc lat później, liczne marsze i poparcie dla Gandhiego i reszty w trakcie rozpadania się Imperium Brytyjskiego, czy druzgocąca przegrana PZPR w wyborach w Polsce 1989, Polsce wyczerpanej ekonomiczne wspomaganiem gospodarki i zbrojeń zdychającego Związku Radzieckiego.
Jednym z objawów choroby zdychającego lwa jest też walka z własnymi obywatelami- mniej lub bardziej brutalna. Dziś mamy ruch Occupy Wall Street (and everything else) doskonale wpisujący się w ten schemat- konfrontacji z władzami.
Mamy więc zawsze ten sam przebieg- konflikty na obrzeżach, z którymi potężna (jeszcze) machina militarna sobie jakoś radzi, wewnętrzna protesty, stopniowe uniezależnianie się dalszych i mniej wartościowych państw klienckich i trzymane strachem „bliższe imperium”. Następnym etapem jest implozja. Może pozornie wyglądać jak związana z relatywnie drobną porażką militarną- jak wyczerpanego do cna I w.ś. Imperium brytyjskiego porażka w 3 wojnie z Afganistanem (OK- to z pewnością nie miało większego znaczenia, ale ładnie pasuje do narracji), porażka Związku Radzieckiego w Afganistanie, i jak na razie tylko „brak strategicznego przełomu” Stanów Zjednoczonych w Afganistanie. Zresztą, jak mi się wydaje, ostatnia skuteczna okupacja tego terytorium udała się Aleksandrowi Macedońskiemu, więc i USA nie wróżę sukcesu.
Zwłaszcza, że ostatnie dni przyniosły wiadomości, które są już prawie zwiastunem klęski- Pakistan zabronił tranzytu wojska i materiałów wojskowych przez swoje terytorium, USA odpowiedziały groźbami, Chiny stwierdziły, że „ochrona stabilności władzy w Pakistanie jest ich żywotnym interesem państwowym”, czy coś takiego i zagroziły wojną USA. To już nie są żarty. Teraz USA jest uzaleznione od.... Rosji, nawet dla ewakuacji wojska.
Z bliższego mi obecnie podwórka- czyli państwa, leżącego, zgodnie z doktryną Monroe, w strefie wpływów, ale mającego niewiele ropy, jakąś marynarkę wojenną i solidnych i silnych sojuszników- czyli Argentyny. Otóż tutejszy rząd, jak już pisałem stara się odejść od dolara w handlu, zarówno wewnętrznym, jak też międzynarodowym- co jest dość trudne. Ale- z największymi partnerami handlowymi- czyli Chinami i Brazylii zawarto porozumienia SWAP, na mocy których banki centralne mają trzymać wystarczające rezerwy do handlu bezpośrednio w walutach zainteresowanych krajów, z pominięciem dolara.
Poza tym drobiazg, ale znaczący- rząd Argentyński udzielił azylu politycznego Kurtowi Sonenfeld. Był to oczywiście akt „nieco” wrogi rządowi amerykańskiemu- dla dodania smaczku jeszcze w trakcie wizyty G.W.Busha w Buenos Aires, argentyńskie służby specjalne wywiozły p. Sonenfelda w bliżej nieznane, acz z pewnością odległe miejsce na czas kiedy się tu włóczyły setki agentów SS (znaczy Secret Service) i innych takich z immunitetem dyplomatycznym, a on sam (co wiem od wspólnego znajomego- bezpośrednio go nie miałem okazji poznać) poważnie się obawiał, że zostanie po prostu porwany, a w USA skazany na podstawie zmontowanego oskarżenia o morderstwo.
Więc patrzę- i przyznam, że z przyjemnością kibicuję wszystkim, którzy mogą dołożyć swoją cegiełkę do upadku rządu federalnego USA. Do takich należą ostatnio chyba nawet Szwajcarzy.

A gdyby ktoś sobie chciał poczytać jak amerykańskie elity wysysają własnych mieszkańców- tu jest link do pozwu, który złożył stan Masachusets przeciwko największym bankom. Lista przytoczonych tam nadużyć mnie nie dziwi, ale wierzących w USA jako państwo prawa powinna obudzić.
Upadek USA oznacza stabilność i prosperity w Argentynie- więc też mój własny portfel...


Nie znasz nikogo- jesteś w grobie jedną nogą

Widzę z komentarzy i prywatnych odpowiedzi, że moje posty o Argentynie pisane stąd zalatują hurraoptymizmem i brzmią prawie jak naganianie do przybycia do tego kraju.
Więc, zanim ktoś sprzeda wszystko, pożegna się ze znajomymi i kupi bilet :), niech lepiej przeczyta uważnie. Po pierwsze, to są moje prywatne odczucia. Zawsze czułem się lepiej w krajach południowej Europy i w tej kulturze, niż gdziekolwiek indziej, jak też zwyczajnie- nie znoszę polskiej zimy, braku słońca i szarości do takiego stopnia, że czasem w zimie potrzebowałem w Polsce wybrać się na solarium dla zwyczajnego zachowania zdrowia i nie popadnięcia w depresję. I naprawdę nie myślcie „ja też nie lubię szarej jesieni”, bo ja zwyczajnie lepiej się czuję pod palącym słońcem w 40 st upale niż w 20, czy 25 stopniach. Tak, wiem, że pisanie tego dla czytelników w Polsce na początku grudnia zakrawa na sadyzm, ale cóż....
Dalej- kompletnie mi nie przeszkadza niesłowność i ściemniactwo Argentyńczyków. Po prostu tu nie należy planować na styk, ale akurat ja tego nie lubię i w Polsce też raczej nie robiłem. Wolałem zawsze mieć rezerwę czasową i nawet z klientami porozmawiać o rodzinie, czy ogólniejszych sprawach. Więc znów- tu czuję się lepiej- bo właśnie tak się postępuje i wszyscy tego oczekują.
Ale to są drobiazgi- najważniejsza rzecz- załatwianie wszystkiego (a przynajmniej bardziej skomplikowanych rzeczy) opiera się mniej lub bardziej na znajomościach. Jeśli potrafi się je zawierać, utrzymywać i przekonać do siebie innych ludzi- nie jest źle. Choć zawsze trzeba zacząć od kogoś, kto cię poleci i wprowadzi w towarzystwo. Jeśli nie znasz nikogo- jesteś w grobie jedną nogą. Nie zrobisz w tym kraju dokładnie nic. Znaczy nie aż tak- możesz pracować dla korporacji, jeśli znajdziesz pracę przez rekrutera za granicą....
Wbrew pozorom ten system działa. Nikt nigdzie nie poleci osoby, co do której zachowania ma wątpliwości. Jeśli masz problem, wspomnisz znajomym- rozwiązanie się z czasem znajdzie. Ale jeśli się naciska, spieszy i próbuje zrobić „na siłę”- można zrazić znajomych- a wtedy- patrz na tytuł.
Podsumowując ten kawałek- jeśli jesteś osoba punktualną, słowną, oczekujesz tego od innych i brak ci cierpliwości- zwyczajnie tu zginiesz. Z dużą szansą na zawał, co w tutejszym wyluzowanym społeczeństwie będzie medialnym newsem- tak na pocieszenie....
Dalej idąc- zamiłowanie do ściemniania- do tego niestety ja też się musiałem po prostu przyzwyczaić i uznać za część inwentarza. Argentyńczyk powie co myśli i dotrzyma słowa, tylko wtedy jeśli przez przypadek jest to dla niego korzystne. Trzeba to po prostu brać pod uwagę, dotrzymywanie umów nie leży w tutejszym zwyczaju, a potem z włosko-hiszpańskim wdziękiem pytają się w czym problem. Drobny przykład- wsiadam do taksówki, widać mnie jako turystę z daleka, zresztą rozmawiam z kolegą po polsku- taksówkarz rusza i wiezie nas w dokładnie odwrotną stronę niż podany adres- na pytanie gdzie jedzie odpowiedział: „aaa, pomyliło mi się” i nagle mu się przypomniało gdzie jest podana przeze mnie ulica.
Kolejna rzecz- w Buenos relatywnie sporo osób mówi po angielsku. Co prawda dla imigranta to żadne pocieszenie- są to głównie osoby związane z biznesem turystycznym, tu możliwości pracy i biznesu nie jest wiele- bo konkurencja imigrantów z UK i USA jest spora. Bez hiszpańskiego prawie nic się nie da zrobić (zresztą mówiąc „czystym” hiszpańskim też nie tak wiele- tutejsza odmiana hiszpańskiego się różni od mówionego w Madrycie- choć są wzajemnie zrozumiałe- ale słychać, że się nie jest stąd).
Z lepszych wiadomości- to jest, podobnie jak w USA, społeczeństwo imigrantów, więc relatywnie łatwo w nie wejść i być ocenianym przez to jakim się jest człowiekiem, a nie przez pryzmat faktu, że się skądś przyjechało. Należy też pamiętać o tutejszej dumie narodowej- znów- dla mnie jest to łatwe. Autentycznie doceniam ten kraj, jego osiągnięcia i sposób działania. Nawet- też zupełnie autentycznie, popieram politykę rządu (zresztą kilka dni temu miałem gorąca dyskusję z antyrządowym Argentyńczykiem, upierając się, że polityka ograniczania obrotu dolarowego w kraju jest w rzeczywistości przykładem światłego myślenia o przyszłości, choć wkurza większość zwykłych ludzi).
Kolejny drobiazg- to co lubię- wolność, ale trzeba ją rozumieć. Tu nie interesujesz państwa, państwo się tobą nie interesuje i w większości miejsc biurokracja wygląda na sporą, ale zwyczajnie nie działa. Potrzeba jakichś pozwoleń na prowadzenie biznesu- można bez, tylko trzeba wiedzieć co można, a co nie. Jest to stos niepisanych reguł- jeśli się zrozumie sposób myślenia i działania tutejszych- jest naprawdę łatwo- jeśli nie- cóż, wracamy do tytułu tego postu.... Znów- ja to w miarę chwytam i zdecydowanie bardziej rozumiem niż polski burdel.
I to by było na tyle- przyjemności życia, południowego i latynoskiego braku pośpiechu nic nie zastąpi, ja lubię przedkładanie relacji z ludźmi, doskonałej jakości jedzenie i świetne wina nad jakiś wyścig szczurów, a zresztą pieniądze i tak jakoś same tu przychodzą. Tylko jeszcze raz- przeczytaj uważnie i najczęściej dojdziesz do wniosku, że się tu nie nadajesz.

Trudna przeszłość

Widzę na każdym kroku wiele analogii pomiędzy Polską a Argentyną. Istotna część podobieństw, jak mi się wydaje wynika z dość zbliżonej wielkości populacji obydwu tych krajów. Zwyczajnie oba te kraje są wystarczają duże, aby mieć pewne ambicje bycia regionalnym mocarstwem- przez co mogą nieco psuć plany mocarstwom globalnym, a jednocześnie za małe, aby tym globalnym mocarstwom się skutecznie oprzeć. Duma narodowa jednocześnie nie pozwala na bierne uznanie podległości przez społeczeństwo- i tak jak Polacy słynęli ze swej „miłości” do Związku Radzieckiego, takie też nastawienie mają nadal Argentyńczycy do USA (mają nadal, bo USA jeszcze istnieje).
Dla zrozumienia skąd to się wzięło, dzisiejszej Argentyny i, w dużej części, także dzisiejszego świata i kryzysu, trzeba trochę się wrócić do historii.
Otóż w 1943 r. wypływa na szerokie wody Juan Peron, będąc jednym z autorów zamachu stanu, w 1945 roku staje się przywódcą rządzącej junty wojskowej, a w 1946 wygrywa (jak najbardziej uczciwe) wybory prezydenckie. Pewien udział w tym zwycięstwie miał ówczesny ambasador USA w Argentynie, który otwarcie włączył się do kampanii po stronie jego przeciwnika- dla Argentyńczyków to już było za dużo. Wcześniej już też miał spore problemy z administracją USA- do oskarżeń o nazizm włącznie (coś jak dziś o wspieranie terroryzmu i posiadanie broni masowego rażenia- dość niebezpieczne), więc czujnie przyłączył się do II w.ś. po stronie aliantów . Dla zyskania przyjaźni USA to i tak nie wystarczyło.
Generalnie- miał czym się narazić USA. Otóż pozostając przy temacie- drobna dygresja- pod koniec II w.ś. zarówno sowieci, jak też amerykanie starali się wyłapać jak najwięcej niemieckich naukowców i zdobyć planów- zwłaszcza tam, gdzie niemiecka nauka miała największą przewagę- w technologiach silników odrzutowych i rakietowych, konstrukcjach rakiet i samolotów (oczywiście następnie naukowcy nie mogli zbyt łatwo opuścić swoich nowych „ojczyzn”, lecz życie mieli zapewnione relatywnie dobre). Szczęściarze, którzy nie dali się złapać- byli mocno namawiani do osiedlenia się w Argentynie. Całkiem wielu skorzystało z bardzo hojnych propozycji, zresztą nie tylko Niemców, ale też np. Polaków, którzy nie mieli co ze sobą zrobić po wojnie.
W ten sposób, w latach 1946-53 stworzono prawie od zera przemysł lotniczy (trzeci na świecie myśliwiec odrzutowy II generacji- zaraz po ZSRR i USA!), rozpoczęto program kosmiczny (właśnie tak!!) i parę innych drobiazgów z okolic najnowocześniejszych ówczesnych technologii, choć oczywiście była to tylko część ogólnej industrializacji kraju- główną linią polityki był import technologii i możliwość jej dalszego rozwoju w kraju.
Oczywiście to się nie mogło podobać pewnemu mocarstwu z północnej Ameryki. Najpierw, jako jeden z warunków pomocy Europie w ramach Planu Marshala, USA zabroniły z tych srodków kupować jakiekolwiek produkty argentyńskie. Jako, że Europa aż do końca XX w. stanowiła główny rynek eksportowy dla Argentyny, było to bardzo mocne uderzenie ekonomiczne w podstawy argentyńskiej gospodarki. Peron, jako całkiem sprawny polityk, potrafił znaleźć wyjście nawet z takiej sytuacji- podpisał umowę handlową z ZSRR i eksport argentyńskiego zboża mógł znów iść pełną parą. Ale tym razem USA mogły go nazywać już nie tylko nazistą, ale też komunistą. Kolejne wygrane przez Perona wybory przebrały miarkę- jedakże dało się coś zrobić- w 1953 nastąpił wojskowy zamach stanu, co do którego nikt nie miał wątpliwości co do „sił sprawczych”. O poziomie desperacji zamachowców świadczyć może jego przebieg- po rozpoczęciu buntu armii, kiedy sytacja jeszcze nie była zdecydowana, ani w jedną, ani w drugą stronę, przed pałacem prezydenckim zebrał się tłum poparcia dla prezydenta. Jednostki lądowe w stolicy pozostały lojalne wobec rządu (czy junta z jakichś innych powodów nie mogła ich użyć), więc użyto samolotów i po prostu zbombardowano tłum. Ponad 300 ofiar śmiertelnych i około 2 tys. rannych. Peron ustąpił i schronił się w ambasadzie Paragwaju, którego władze następnie pomogły mu opuścić Argentynę.
Nowy rząd wojskowy natychmiast wstrzymał program rozwoju przemysłu opartego na krajowej technologii- w szczególności odrzutowy myśliwiec powędrował do muzeum, przystąpiono do IMF i Banku Światowego i rozpoczęły zaciąganie pożyczek.
Wbrew pozorom, nastawienia ulicy w ten sposób nie kupili- wojskowi ogłosili wybory do konstytuanty, Peron zza granicy zaapelował o oddawanie nieważnych głosów. Głosów nieważnych oddano najwięcej. Za to wybrani deputowani zachowali się jeszcze zabawniej- większość po prostu się nie pojawiała i nie udało się nigdy zebrać quorum dla ważności obrad. Kolejnym drobiazgiem działalności junty było dokładne skłócenie się z większością sąsiadów.
Wiele lat minęło, Peron wrócił do Argentyny, z łatwością wygrał wybory i całkiem sprawnie przeprowadził kraj przez pierwszy kryzys naftowy, jednakże zwyczajnie zmarł w trakcie kolejnej kadencji, władzę przejęła wdowa po nim, dotychczasowa wiceprezydent. I nastąpił kolejny wojskowy zamach stanu- dokładnie powtórka z rozrywki, choć tym razem wiadomo dość oficjalnie, że wszyscy przywódcy junty byli szkoleni przez CIA. Rozpoczęła się znów polityka zadłużania, deindustrializacji i skłócania z sąsiadami- włącznie z odwołaną na kilka godzin przed rozpoczęciem agresją na Chile w 79 i późniejsza, równie głupią, wojną z Wielką Brytanią. I to wszystko w wykonaniu jednej z najkrwawszych dyktatur w Ameryce Południowej.
Czy ktoś jeszcze może mieć wątpliwości jak postrzegany jest tutaj rząd USA? I przyznam, że w miarę jak doceniam Argentynę i życie tutaj, zaczynam też kibicować kolejnym etapom upadku USA. Stany Zjednoczone zresztą w błyskawicznym tempie tracą wpływy w tej części świata i, na szczęście, wygląda na to, że bezpowrotnie.
Dla przykładu- krok po kroku dolary USA znikają z poszczególnych segmentów gospodarki Argentyny. Zadłużenia zagranicznego praktycznie nie ma, większość handlu zagranicznego się odbywa z pominięciem dolara (umowy swap z Brazylią i Chinami), a obecnie wprowadzono dość drastyczne utrudnienia w nabywaniu i transferze przez granicę dolarów (które mi osobiście trochę, naprawdę nieznacznie, utrudniły życie- ale jako politykę państwową popieram w całości).
Więc polityka peronizmu (tak nawet oficjalnie określa swoją ideologię partia rządząca) odniosła zwycięstwo zza grobu.
A o prawdziwym obecnym układzie sił politycznych i gospodarczych świadczą 3 tegoroczne zdarzenia:
Z początkiem tego roku La Presidenta odtajniła dokumenty Batalionu 601. Była to jednostka wywiadu, odpowiedzialna za tortury i morderstwa w trakcie dyktatury wojskowej, w całości stworzona i wyszkolona przez CIA. Dokumentacja jest już u sędziego śledczego i zapewne sprawa się zakończy licznymi wieloletnimi wyrokami. Delikatnie mówiąc to nie wpłynie na poprawę stosunków.
Po drugie- komu na niej zależy to zależy- to Obama na ostatnim szczycie G20 prosił La Presidentę o audencję, w trakcie której chciał zapewne wspadrcia w utrzymaniu systemu bankowego i dolara jako waluty rezerwowej. Zaraz po jej powrocie ze szczytu rząd wprowadził drastyczne ograniczenia w możliwości zakupu i transferu dolarów.
Ale to i tak nie ma znaczenia- rząd amerykański nie ma nie tylko pieniędzy ale także niektórych potrzebnych mu technologii- np. potrzebuje czasem wysłać na orbitę jakiegoś satelitę i po wycofaniu promów kosmicznych nie bardzo ma czym. A tak się składa, że rozpoczęty przez Perona program kosmiczny ma się zupełnie dobrze i ostatnio w lipcu, z argentyńskiego kosmodromu, rakietą zaprojektowaną i zbudowaną w Argentynie wysłano na orbitę satelitę USA.
A ludzie tutaj zapewne za niezbyt długi czas zrezygnują z dolarów- samochody się już sprzedaje za peso, a oszczędności ludzie zaczynają odkładać w złocie. Już tylko nieruchomości są wyceniane w dolarach.

Argentyna- kryzys oraz fikcja PKB

Świat obłędnie przyspiesza w całkiem ładnie przewidywalnym zawale. Choć oczywiście nie mam zielonego pojęcia co się dokładnie i kiedy wydarzy z Europą, USA, a co za tym idzie również Chinami i Australią- można jednakże przewidywać, że dla przeciętnego człowieka nie będzie to nic przyjemnego. Choć są to piękne czasy dla odważnych spekulantów.
Tymczasem ja sobie siedzę na końcu świata i problemy oglądam co najwyżej w telewizji (a tak- w Argentynie zacząłem oglądać telewizję- głównie z powodu osłuchiwania się z językiem).
Ale- sporo osób postrzega Argentynę przez pryzmat bankructwa w 2002 oraz patrząc na oficjalne PKB, gdzie pod względem rankingu kraj ten w ciągu 100 lat spadł z miejsca w pierwszej „10” do poziomu gdzieś w środku światowego rankingu (a nawet nie wiem dokładnie na której pozycji teraz jest i średnio mnie to interesuje).
Otóż zaczynając od rzeczy w mojej opinii ważniejszej- PKB to jest kompletna bzdura dla oceny poziomu życia, nawet skorygowane o PPP (purchasing power parity). Otóż- pierwszy i, myślę, zrozumiały dla każdego argument- spora część populacji, gdziekolwiek, pracuje tylko tyle, aby się utrzymać na jakimś poziomie, zapewniającym fizyczne bezpieczeństwo swoje i rodziny (jedzenie, dach nad głową i odrobina pewności przyszłości). Więc- jeśli koszty podstawowego przeżycia zamykają się w jedzeniu, ubraniu i mieszkaniu to więcej pracować już specjalnie nie trzeba- zwłaszcza z mentalnością południowców- znacznie lepiej się po prostu socjalizować, a nie biegać do pracy nie wiadomo po co. A teraz można spojrzeć na te koszty- jedzenie jest tańsze niż w Polsce, ubrań potrzeba znacznie mniej (przymrozki to sporadyczna sprawa, dłuższe mrozy nie zdarzają się), wynajem mieszkania jest tańszy niż w Polsce nawet w Buenos Aires, prowincja to są już kwoty wręcz zabawne. Zarobki są wyższe niż w Polsce, bezrobocia praktycznie nie ma.
Więc- patrząc znów na mentalność południowców- działa to wręcz tak- „dziś pada, więc nie idę do pracy- kredytu nie muszę spłacać, robota jest, zawsze jakoś przeżyję”. Oczywiście- to się nieco mniej mieści w głowie północnych europejczyków, ale tak to działa- ceniąc bardziej przyjemność życia niż pieniądze- oczywiście pieniędzy ma się mniej, a przyjemności więcej...
Kolejna sprawa- tak jak są zorganizowane tutaj zarówno miasta, jak też połączenia między nimi- samochód, czy inny pojazd jest rzeczą zwyczajnie zbędną. Tu ekstremalnym przypadkiem jest Buenos Aires, gdzie 5 (czy może już 6) linii metra i 20 tys. autobusów pozwala tanio i szybko dojechać wszędzie, liczba taksówek jest niesamowita (i ceny przystępne dla lokalnych), a z drugiej strony parkowanie w centrum kosztuje podobnie co raty za nowy samochód (przy cenach sporo wyższych niż w Europie i wysokiej inflacji- podwyższającej koszt kredytu!!!). Czyli samochodów jest relatywnie niewiele- a co za tym idzie, przemysł motoryzacyjny nie podwyższa PKB. Powiem tak- spośród kilkunastu osób które znam tutaj na tyle, że jestem tego pewien- tylko dwie są posiadaczami samochodu, a jedna z nich wykorzystuje go do swojej działalności zarobkowej. Znaczy, znam tylko jedną osobą która posiada samochód dla zwyczajnego przemieszczania się nim.
Dalej- transport międzymiastowy, jak już wspomniałem, zorganizowany jest niezwykle efektywnie. Przejechałem kawałek tego kraju i widziałem JEDNĄ ciężarówkę, która nie była załadowana do pełna. Towarowy transport międzymiastowy opiera się w całości na dużych ciężarówkach (czyli tirach) i ruszają w trasę dopiero z pełnym ładunkiem. Dzięki temu koszty transportu są raczej niskie, pomimo wysokich cen pojazdów, dobrych zarobków kierowców i właścicieli taboru. Charakterystycznym przykładem jest po prostu problem z zatankowaniem benzyny na dłuższych trasach- wiele stacji sprzedaje wyłącznie diesla- co znów obniża koszty i PKB...
W skrócie- efektywność energetyczna tutejszej gospodarki jest niesamowita w porównaniu do polskiej, czy ogólniej- europejskiej. Oczywiście ogólnoświatowy kryzys widać i dotarł też tutaj- ale w niewielkim stopniu. Ubyło przede wszystkim turystów i to najmocniej z Europy i USA. Inni przedsiębiorcy nie mają powodów do narzekań.
W sumie- jest to kraj bialych ludzi, przyzwyczajonych do pewnego stylu życia, ale zaryzykowałbym twierdzenie, że komfort i przyjemność życia przeciętnego argentyńczyka przewyższa ten znany z USA- pomimo oczywiście znacznie mniejszej ilości gadżetów wszelkiego rodzaju- na iPhona tutaj mało kogo stać, ale na dobre jedzenie prawie każdego.
A teraz wracając do bankructwa w 2002 r. Przypominam, że wtedy zbankrutował rząd, a nie wszyscy. Wszystkich zabolało i rozpoczął się, dość krótki, okres chaosu- ponieważ z równorzędności peso i dolara przejście nastąpiło do stanu braku jakiekolwiek waluty. Zabrakło środka wymiany i zamarł na chwilę obieg gospodarczy. Ale- dość szybko rządy poszczególnych prowincji rozpoczęły druk własnych pieniędzy (formalnie obligacji na okaziciela o niskich nominałach) i znów handel stał się możliwy. Po jakimś czasie banki otwarto i wypłacono zdewaluowane peso. Kraj stał się niezwykle tani i atrakcyjny dla inwestycji, a eksporterzy zarabiali krocie. I to by było tak naprawdę na tyle- najważniejsza nauka to ta, że licząc w peso, PKB się niewiele zmienił- drastyczna różnica była jedynie w dolarach. Gospodarka przestawiła się z opartej na usługach i długu na skoncentrowaną na produkcji i eksporcie. I to by było na tyle- przeciętny argentyńczyk tak naprawdę wcale tego mocno nie zauważył- oprócz oczywiście tej chwili chaosu. Zabolało to wierzycieli- zarówno rządu, jak też banków. Z punktu widzenia przeciętnego człowieka, jakość produktów się pogorszyła- dostępne stały się tylko te produkowane w kraju, a z eksportowych- w kraju zostaje druga jakość. Dla przykładu- olbrzymi problem był nawet ze zwykłymi częściami do samochodów nie produkowanych w kraju- znajomemu wybito szybę w Oplu- marce mało znanej tutaj i taką, zwykłą szybę, udało mu się kupić dopiero w Paragwaju- w Argentynie zwyczajnie nikt tego nie sprowadzał.
Co do dalszych perspektyw- dziś znów tu się szykuje jakiś kryzys walutowy, ale co najwyżej zachęci następnych turystów i da kolejne przyspieszenie do eksportu- o przyszłość tego kraju się zdecydowanie nie martwię, nawet w najcięższych scenariuszach peak oil.

Gospodarcza historia najnowsza Argentyny, czyli pochwała protekcjonizmu

Historia kryzysu argentyńskiego jest jednym z najbardziej fascynujących wydarzeń ostatnich dziesięcioleci- spróbuję ją tu opisać w pewnym chronologicznym porządku, i z pewnymi spekulacjami jak podobny scenariusz może się przydarzyć południowej europie czy USA.
Zresztą w bardzo wielu punktach historia Argentyny i Polski się w miarę blisko pokrywa i mogę się śmiało posługiwać analogiami zrozumiałymi dla polskiego czytelnika.
Więc- dawno temu i już nikt tego nie pamięta była sobie tutaj dyktatura wojskowa, której funkcjonariusze uwielbiali poruszać się produkowanymi tutaj Fordami Falcon (służbowe to zwykle czarne) Dla swojskości tego widoku mogę przypomnieć, że pojazd ten bardzo dokładnie przypominał Wołgę M22, zresztą ponoć większość części pasowała (pewnie jak zwykle projektanci Forda nie potrafili sami zaprojektować jeżdżącego samochodu i zwyczajnie skopiowali produkty wiodącej na świecie radzieckiej technologii- czy jakoś podobnie). Mniej ważni funkcjonariusze poruszali się za to lokalnie produkowanymi Fiatami 125 (nie mylić z FSO 1500!- tu akurat to był bardzo dobry samochód). Więc siepacze dyktatury porywali ludzi i wrzucali ich do wody (o ile wiem, żaden z porwanych nie nazywał się Popiełuszko, ale i tak jest swojsko- nieprawdaż?).
Mundurowi pod koniec swych rządów zajmowali się głównie drukowaniem pieniędzy, i w końcu jakaś różnica z Polską, rozpętywaniem głupich wojen. Pierwsza (z Chile) nie całkiem doszła do skutku, ponieważ dzięki stanowczej mediacji Watykanu, rozkaz ataku, już wydany dzielnej argentyńskiej armii został odwołany w ostatniej chwili. Z następna poszło lepiej- przynajmniej na początku, ponieważ Malwiny (użycie nazwy Falklandy może skutkować tu co najmniej ostracyzmem towarzyskim) zostały zajęte, ale Brytyjczycy szybko udowodnili, jaka jest prawdziwa wartość bojowa argentyńskiej armii.. I tak się skończyły rządy mundurowych.
Następnie nastąpiły wolne wybory i szybka inflacja (skąd my to znamy?). Dla powstrzymania inflacji wprowadzono plan związania waluty z dolarem USA oraz szybką prywatyzację dla pobudzenia wzrostu gospodarczego (różnica polega jedynie na tym, że kursy związane były oficjalnie- w Polsce identyczny mechanizm znany był pod inną nazwą, a kurs związany był nieoficjalnie). Poza tym w Polsce działał zaledwie 2 lata zanim się zawalił, w Argentynie udało się utrzymać to aż przez 10 lat. Więc, lata 90-te tutaj to czas wzrastającego PKB, wielkiej prywatyzacji, przyspieszonej deindustrializacji i gigantycznego życia na kredyt. Udało się zbudować „nowoczesną” gospodarkę opartą na usługach, gdzie 70% PKB to była konsumpcja- z prostego powodu- nic się opłacało produkować, import był tańszy, pensje w miarę wysokie, tylko bezrobocie ładnie rosło. Oficjalnie gospodarka przestała być konkurencyjna z powodu kryzysu jaki nawiedził m.in. Brazylię pod koniec lat 90-tych, ale w rzeczywistości system sztywnych kursów walutowych na dłuższą metę nigdy i nigdzie nie działał w warunkach papierowej waluty. Tutaj też, jak wszyscy wiedzą zakończył się jak zwykle- tylko przy mentalności południowców (znaczy południowoeuropejskiej- bo takie to społeczeństwo jest) z większym hukiem. Punkt startowy w 2002 r. był wyraźnie gorszy niż w 1990- znikła duża część fabryk i linii kolejowych, przez ten czas też utracono część (i tak niezbyt zaawansowanej...) kultury technicznej. Przy okazji- w kraju bez żadnego socjału za to z wysokim bezrobociem oczywiście szybko rosła przestępczość.
Ale- teraz dalsza część:
Otóż zawaliło się, co się zawalić miało. Wierzyciele pożyczający rządowi ogromne sumy na utrzymanie wymyślonego (za pomocą ekspertów z tych samych banków) systemu walutowego zostali posłani na zielona trawkę. Kurs uwolniono i z poziomu 1:1 spadł do 1:4, by potem wrócić i ustabilizować się w okolicach 1:3. 
Skutki były natychmiastowe- import praktycznie zanikł, pieniędzy na rynku nie było, więc ruszył eksport wszystkiego czego się da. Poziom życia oczywiście spadł- po pierwsze importowane dobra konsumpcyjne praktycznie znikły, a po drugie- wszystko co dotychczas w kraju pozostawało teraz ruszyło za granicę. Krajowe towary staniały w takim samym stopniu jak spadły zarobki, ale też cały kraj stał się śmiesznie tani dla osób z dochodami w innych walutach. Imigranci zaczęli walić drzwiami i oknami- z dwóch zupełnie różnych grup- pierwsza to biedacy z Paragwaju, Peru i Boliwii- bo tu była praca i jakieś zarobki, druga to przeważnie anglojęzyczni „obywatele świata”. Więc ceny nieruchomości też zaczęły rosnąć, urosły z jednej strony dzielnice biedoty,a z drugiej okolice gdzie częściej można usłyszeć angielski niż hiszpański.
Choć też były kolejne konsekwencje- w największym skrócie nastawiona na eksport rabunkowa gospodarka. Dość szybko zaczęły się problemy- np. z przełowieniem rzek, czy zatruwaniem środowiska przez górnictwo. Eksporterzy liczyli zyski, każdy kto coś potrafił zaczynał produkcję czegokolwiek. Te czasy już minęły- dziś koszty pracy i życia są tu już dość wysokie- choć dla odmiany rząd stara się zniechęcać importerów jak może. Przemysł wszelkiego rodzaju tu ciągle rośnie, choć oczywiście światowy kryzys też tu dotarł. Sieć drogowa zawsze była w miarę przyzwoita, choć oczywiście w niektórych regionach asfaltowych dróg niezbyt gęsta. Za to sieć autostrad w ciągu ostatnich 10 lat urosła z 893 km do ponad 2100 (akurat się ktoś w gazecie chwalił), ale ile jest naprawdę- to nie wiadomo, wiadomo, że co najmniej tyle (jakby odwrotnie niż u nas). Sieć kolejowa, kompletnie zrujnowana pod rządami liberałów, jest w trakcie odbudowy (tak sobie to idzie, choć jest bardzo potrzebna- zwłaszcza do transportu towarów).  

Podsumowując stan obecny- choć peso obecnie wydaje się przewartościowane, i to solidnie, przemysł, górnictwo i rolnictwo mają się tu nieźle. Po załamaniu w 2002 nastąpił reset systemu- ale ten kraj się odbił dlatego, że miał gigantyczne zasoby wszystkiego- zwłaszcza najlepszych na świecie gleb i to dzięki gospodarce dość rabunkowej. 
Obecny kształt gospodarki za to Polski zupełnie nie przypomina- może jedynie pewne połączenie lat 80-tych (w sensie istnienia krajowego przemysłu i relatywnie niewielkiej wymiany handlowej) i 90- tych (w sensie istnienia wolnej gospodarki, choć ograniczanej rozbudowaną biurokracją).
A przede wszystkim- jest to kraj olbrzymich zasobów i importu technologii. Relatywnie biedny (choć, wbrew statystykom PKB, itd., wydaje się nieco zamożniejszy od Polski). Średnia jakość lokalnych wyrobów waha się pomiędzy tragiczną i jako-taką, a różnice w cenach surowców i gotowych wyrobów (zwłaszcza akceptowalnej jakości) są naprawdę spore.  Daje to wielkie pole do popisu każdemu z jakimikolwiek umiejętnościami technicznymi, czy kapitałem.

Walka z dymem

Zapewne większość czytelników odebrała mój tekst o sypiących się USA jako przesadę, a już wieszczenie tam wojny domowej jako absurdalne bajania. Otóż nie do końca. Lekka awantura się już zaczyna. Otóż pewną dość charakterystyczna cechą Kalifornii jest dość lekki stosunek do marihuany. Ten lekki stosunek jest akurat powszechny wśród mieszkańców, jak też i władz. Za to jest szczerze znienawidzony przez władze federalne. Dotychczas istniała pewna równowaga- władze stanowe przestrzegają przepisów federalnych, istnieje fikcja „zezwoleń medycznych na używanie marihuany”, a federalni nie czepiają się.
To jednak kiedyś się musiało skończyć. Rząd federalny, mający coraz większe problemy, nawet z ruchem „Occupy Wall Street”, musi znaleźć tematy zastępcze. Swoją drogą- drobna dygresja- tu, w przeciwieństwie zarówno do Polski (przecież polskiego czytelnika to nie interesuje), jak też do USA (gdzie wielotysięczna antyrządowa demonstracja oczywiście nie jest żadnym newsem- skoro jest antybankowa). Więc, tu, w Argentynie, jest to codziennie jeden z ważniejszych tematów w wiadomościach.
A wracając do tematu- marihuana jest jednym z ostatnich fragmentów wolności w Kalifornii. I relatywna wolność jej spożywania istotną częścią samodefiniowania się Kalifornijczyków. I właśnie teraz rząd federalny rozpoczął krucjatę w sposób godny lepszej sprawy- dokładniejszy opis tu. Całość tego działania jest, moim zdaniem, kompletnie pozbawiona sensu- choć co jednego federalni mają rację- „medical licences” są tylko pretekstem i w rzeczywistości używać „trawy” może każdy. Komentując to- jest kompletnym idiotyzmem używanie kurczących się zasobów biedniejącego państwa do zwalczania rzeczy, która nikomu nie szkodzi, za to walka z pewnością naruszy jeszcze lokalną ekonomię w paru miejscach i wkurzy kochających wolność Kalifornijczyków. Choć do jakiego stopnia to oczywiście zobaczymy. W skrajnym wypadku może stać się ostatnią kroplą, choć pewnie jeszcze nie. Ale działanie to jest czystym idiotyzmem. Zresztą upaleni ludzie są mniej agresywni, więc przybędzie federalnym aktywnych buntowników. Nie żal mi tych idiototów (znaczy federalnych). W czasie mojego krótkiego tam pobytu naprawdę polubiłem Kalifornię i naprawdę znielubiłem USA, więc mogę nie być obiektywny. Zresztą kol. Futrzak pod tym wpisem prorokowała, że właśnie zakaz palenia trawki może zjednoczyć latynosów i białych w Kalifornii przeciwko federalnym. Cóż- pożyjemy, zobaczymy.
Personalny disclamer- osobiście narkotyków, nawet marihuany nie używam, ale mam do tego podejście czysto libertariańskie- co robisz to twoja sprawa, nie przeszkadza mi stosowanie czegokolwiek przez znajomych, itd.
I właśnie dlatego też lubię Argentynę. Otóż tutejszy Federalny Sąd Najwyższy orzekł w 2009 r., że karanie za przestępstwa, które nie szkodzą nikomu jest niezgodne z konstytucją Republiki Argentyny. Orzeczenie to było skutkiem skargi konstytucyjnej od wyroku skazującego właśnie za posiadanie marihuany (w niewielkich ilościach- ewidentnie na własny, jednorazowy użytek). Konsekwencje takiego postawienia sprawy są dość dalekie- ponieważ całkowicie legalne jest posiadanie również działki heroiny, czy innych ciężkich trucizn. Po prostu- to wyłącznie twoja sprawa, co ze sobą robisz, państwo nie jest od tego. Przechodzisz na czerwonym świetle- twoja sprawa, jak coś cię zabije, to państwo nie jest od tego. Próbujesz kogoś okraść- aaa, to inna sytuacja, poddasz się, zostaniesz aresztowany. Próbujesz uciekać- zostaniesz zastrzelony. I tyle- po prostu wolny kraj.
I to jest największa różnica w porównaniu do USA. Tam wycierają sobie wciąż gębę takimi frazesami, ale one już dawno nie działają. I tylko pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś Kalifornia znów będzie wolnym i niepodległym państwem. Wtedy z przyjemnością tam zamieszkam- bo to był piękny kraj, dopóki rząd federalny się nim nie zainteresował. A na razie to w Argentynie łatwiej znaleźć American Dream. Nikogo nie obchodzisz, zarabiaj jeśli potrafisz. Zresztą Buenos Aires jest dość podobne do Nowego Jorku.

Zamykające się granice

Jak widać (z dyskusji pod poprzednim postem), Czytelnicy potrafią mnie namówić do poruszenia konkretnego tematu. Twierdzę cały czas, że świat zaczyna się robić coraz bardziej gorący (i to przecież jest już widać), a jednym z oczywistych skutków takiego obrotu rzeczy jest zwiększająca się trudność przemieszczania się. Zaczynając od drobnej analogii historycznej- w czasach największego pokoju i prosperity zachodniej cywilizacji- czyli w XIX w., liczonym od wojen napoleońskich do wybuchu I w.ś., praktycznie nie było ograniczeń w przemieszczaniu się po świecie, w tym stałej emigracji. Za wyjątkiem Cesarstwa Rosyjskiego, chyba żaden kraj nie stawiał utrudnień w przekraczaniu granic i aż do USA przełomu XIX i XX w., nie było praktycznie żadnych utrudnień imigracyjnych. U szczytu wolności- pomiędzy zawarciem traktatów handlowych przez główne mocarstwa w latach 50 tych i 60-tych a ich wypowiedzeniem w latach 90-tych (XIX w. rzecz jasna), praktycznie cały świat był jedną strefą wolnego handlu. Jak wiadomo z nawet podstawowej znajomości historii te czasy się skończyły. Pozornie dość gwałtownie w 1914- ale oznaki było widać wcześniej. Te właśnie powoli rosnące utrudnienia w przemieszczaniu ludzi, towarów i kapitału. W znacznie większym stopniu odbyło się to w latach 30-tych, kiedy handel międzynarodowy, przepływ kapitału i ludzi prawie całkowicie zamarł.
Dziś sytuacja się też pogarsza- choć daleko jej do dramatyzmu lat 30-tych (jeszcze...).
A to właśnie pogarszanie się- gdzie widać? Jak się dokładnie przyjrzeć- właściwie wszędzie. Od wybuchu kryzysu zarówno w Europie, jak też w USA rozpoczęła się spora nagonka na nielegalnych imigrantów. Oczywiście- można odpowiedzieć- przecież są nielegalni- co w tym nowego? Otóż jest – w pewnym zakresie jest to zupełnie nowa jakość. Kilka lat temu w Europie nikt nie słyszał o wyrywkowych kontrolach dokumentów w celu wyłapania nielegalnych. Dziś są one wręcz codziennością- czy to w Hiszpanii, w Niemczech, czy też w Polsce. Taką np. sytuację miała kol. Futrzak.
A wracając do mojej ulubionej ameryki południowej- tu jest nie inaczej, niestety. Niewiele się zmienia od strony oficjalnej legislacji (choć też), ale zmienia się w zakresie egzekwowania dotychczasowych przepisów. To jeśli chodzi o emigrację, prawo pobytu, obywatelstwo, itp. Chwalony przeze mnie Urugwaj- jako możliwość względnie łatwego uzyskania obywatelstwa- staje się coraz trudniejszy- nie żeby się cokolwiek zmieniło w oficjalnych przepisach, ale zmienia się ich sposób interpretacji i egzekucja.
Z dalszych zjawisk- można powiedzieć, że drobiazg i zabezpieczenie przed spekulantami- Brazylia już parę lat temu wprowadziła dodatkowy podatek od krótkoterminowych spekulacji transgranicznych. Ale jest też nieco poważniejszy symptom tego samego- pierwszy raz w historii, tu, w Argentynie toczą się prace nad ograniczeniem możliwości zakupu ziemi przez cudzoziemców. Co prawda jest to jak na razie regulacja dość łagodna- bo propozycja (aktualnie debatowana) obejmuje wymóg zakaz nabywania nieruchomości powyżej 1000 ha (tak- tysiąca), ale to są właśnie kolejne ograniczenia. W międzyczasie utrudnienia w handlu zagranicznym stabilnie rosną... Import i eksport z ameryki południowej był łatwy. W końcówce ubiegłego wieku. Te czasy minęły i to najwyraźniej bezpowrotnie- dla drobnego przykładu: niedawno ze znajomym omawialiśmy pomysł importu piwa do Argentyny. Nic nadzwyczajnego, zwłaszcza, że chodziło o naprawdę małe ilości. Sprawę zakończyliśmy, jak się okazało, że właściwie nic się nie da sprowadzić. I wcale nie chodziło o oficjalne wymogi- te były do spełnienia. Istniał (i chyba istnieje nadal) nieoficjalny zakaz sprowadzania niektórych wyrobów przemysłu spożywczego. Sprowadzić byśmy mogli, tylko by były trzymane na cle do granicy przeterminowania.... I tak to zaczyna wyglądać w coraz większym stopniu wszędzie. Oczywiście można powiedzieć- to są pewne dość „miękkie” działania, ale też może jest coś w druga stronę? Otóż nie bardzo... Austalia i Nowa Zelandia mocno zaostrzyła w ostatnich latach kryteria imigracji w ichnym systemie punktowym- do granicy możliwości emigracji wyłącznie dla naprawdę poszukiwanych fachowców, ale tylko jęsli są to młodzi i nieżonaci mężczyźni. Czyli faktyczne zamknięcie- choć niby nic się nie zmieniło.
I tak właśnie to wygląda- świat się powoli i mało zauważalnie rozkłada, kolejne ograniczenia rosną. Mechanizm w kazdym wypadku jest prosty- o kryzys w każdym lokalnym miejscu obwinia się obcych- czy to imigrantów, czy też kapitalistów. I mury rosną. Do końca nie urosną nigdy, ale z każdym miesiącem coraz trudniej je przeskoczyć.
Tu (czyli w Argentynie) przynajmniej jest jedno z ostatnich względnie zamożnych miejsc na świecie, gdzie choć imigracją się nikt nie przejmuje. W samym Buenos Aires jest, jak zgaduję i orientuję się z lokalnych informacji, tak z 2-3 miliony nielegalnych imigrantów (a niżej podpisany wśród tej liczby...)

Tango wśród huku miasta

Korci mnie, aby dokładnie napisać co myślę o kwalifikacjach zawodowych i intelektualnych obecnego Prezydenta RP, takoż Słońca Peru, Najjaśniej Panującego nam Wodza. Korci mnie, bo już mogę... Ale właściwie po co? Średnio rozgarnięty szympans jest tytanem intelektu w porównaniu z (p)Rezydentem, a premier jest naprawdę świetnym materiałem na grecką tragedię- albo wygra wybory i zostanie zmieciony przy okazji nadchodzącego załamania, albo przegra i może uzyskać sławę pierwszego premiera RP, który swoje rządy będzie musiał odsiedzieć....
Oczywiście jest też trzecie wyjście, co może sugerować właśnie podpisana ustawa o zmianie ustawy o stanie wojennym.
Tak czy inaczej, ja będę to oglądał z dość daleka. Zakupiłem i już wykorzystałem bilet w jedną stronę. Nie sądzę, abym kiedykolwiek miał wracać do Europy. Nie nawiedzą mnie nad ranem panowie z żadnej organizacji mniej-lub-bardziej przestępczej z trzyliterowym skrótem twierdząc, że „lżę konstytucyjne organy władzy państwowej”.
Na razie rozkoszuję się obłędnie hałaśliwym i przepięknym miastem, wyławiając spośród ryku autobusowych silników dźwięki tanga- mniej lub bardziej obecnego w większości stacji radiowych.
Więc wśród załatwiania wszystkich drobiazgów rozkoszuję się doskonałym (i śmiesznie tanim) winem, a widok ludzi żyjących na kompletnym luzie leczy wszystkie skołatane nerwy.
A dla czytelników pozostaje to:


Administracja państwowa- rozkład

Brak kolejnych artykułów absolutnie nie wynika z braku tematów- a raczej czegoś dokładnie przeciwnego. Dzieje się tyle pozornie absurdalnych, a w istocie niepokojących rzeczy, że w tym tygodni zacząłem pisać opracowywać kolejne 4 artykuły i je (mam nadzieję tymczasowo) odłożyłem, bo dzieją się wydarzenia przebijające te poprzednie.
Więc, zanim usłyszałem dziś wieczorem kolejną szokującą informację- opiszę sprawę z popołudnia. Relatywnie małą- ale coś trzeba zacząć robić po kolei.
Otóż- wczoraj Radek Sikorski przedstawił z wielką pompą film promujący Polskę w ramach prezydencji w UE, czy czegoś takiego. Nieistotne- ważne jest to, że w filmie wykorzystano wizerunki kilkunastu gwiazd Holywood. Producent tłumaczy się, że miał zgodę na wykorzystanie ich wizerunku- ale z całą pewnością nie do celów komercyjnych. Awantura dopiero wybuchła i nie wiadomo jak się skończy- ale z pewnej obserwacji zwyczajów panujących w RP mogę nieco zgadywać.
Na początek zastrzegam- nie znam urzędników MSZ, ani zwyczajów tam panujących, choć znam w pewnym stopniu sposób funkcjonowania administracji RP, w tym centralnej.
Więc- kiedy wiedza o bezprawnym (dość ewidentnie) wykorzystaniu wizerunków gwiazd dojdzie do ich agentów- zapewne skontaktują się mailowo z producentami filmu lub polskim MSZ. Producenci spróbują umyć ręce- jeśli im się nie uda to sprawa zostanie załatwiona normalnie, znaczy ugodą, polscy producenci coś zapłacą i zaprzestaną rozpowszechniania. Ale załóżmy, że taki kontakt będzie nawiązany z MSZ (lub jakąkolwiek inną jednostką administracji w Polsce...). Zakładając oczywiście, że ktokolwiek się dogada po angielsku- co w polskim ministerstwie (nawet w MSZ!!!) nie jest rzeczą oczywistą... Więc agent któregoś ze Znanych napisze czy zadzwoni- i co? I nic. W najlepszym osobistym interesie urzędnika zajmującego się sprawą jest kompletnie ją olać. Ewentualnie, jeśli ktoś będzie niedoświadczony w gierkach urzędowych lub zmuszony do tego okolicznościami- sporządzi stosowną notatkę i przekaże ją radcy prawnemu w urzędzie. Urzędnik ma potwierdzenie, a radca prawny sporządzi opinię- oczywiście nie za szybko. Zajmie to co najmniej miesiąc lub dwa, w międzyczasie wszyscy o sprawie zapomną. W razie kompletnej i nieuzasadnionej nadgorliwości- radca przygotuje opinię z której kompletnie nic nie będzie wynikać i sprawa wewnątrz urzędu umrze. Być może agent z USA będzie naciskać. Zapewne w takim wypadku nie usłyszy żadnej odpowiedzi.
Dalej- oczywiście agent będzie naciskać i domagać się wynagrodzenia (na tym w końcu polega jego praca- a w dzisiejszych, kryzysowych czasach...), więc w miarę szybko się zorientuje, że tak się nie da. I bardzo szybko skontaktuje się z kancelarią prawną, która ma oddział w Polsce- oznacza to zazwyczaj duże, amerykańskie kancelarie, o znanych światowych markach i działające w sformalizowanie profesjonalny sposób. Dość szybko trafi do polskiego rządu wezwanie do zapłaty. To będzie oczywiście moment w którym należy coś zrobić- ale oczywiście nie zapłacić, tylko wynająć dużą profesjonalną kancelarię dla uzyskania opinii prawnej czy roszczenie jest zasadnie. W najlepszym interesie poważnej i profesjonalnej kancelarii będzie sporządzenie opinii nie wskazującej jednoznacznie żadnego wyniku potencjalnego sporu, a wskazującej na potencjalnie różne możliwości rozstrzygnięcia. Bynajmniej nie w celu jakiekolwiek korupcji, czy czegoś podobnego- po prostu, aby zamawiający wiceminister czy podsekretarz stanu miał swobodę polityczną. I dalej w ramach tej swobody w jego najlepszym interesie jest zamiecenie sprawy pod dywan- a najlepiej zostawienie jej na czas po wyborach. Niech problem ma kto inny. Agent oczywiście będzie naciskał na załatwienie sprawy, więc wkrótce zostanie wytoczony pozew. To będzie sprawa medialna, więc oczywiście rząd nie zawrze ugody.... I tak- skończy się procesem. Pół biedy, jeśli w Polsce- bo to będą relatywnie niewielkie pieniądze. Powiedzmy kilkadziesiąt milionów za wszystkich. Jeśli powodom uda się przekonać amerykański sąd, że w tym wypadku nie ma zastosowania immunitet jurysdykcyjny (co w sądach USA jest możliwe) to będą to sporo większe pieniądze....
Przyznam, że znając ten mechanizm rzygać mi się chce jak na to patrzę. Jakiekolwiek mam nastawienie do obecnego systemu ochrony praw autorskich- to nie podoba mi się systemowa nieudolność administracji do rozwiązania prostych problemów i biurokratyczna eskalacja szkód- zarówno finansowych jak też przecież prestiżowych. A potem znów będzie płacz, że Holywood nie lubi Polski i Polaków.....

Filip Barrack Piękny Obama


Rząd Stanów Zjednoczonych Ameryki Północnej pozwał był sobie 17 banków. Właściwie to zestaw najwiekszych światowych banków domagając się odszkodowania w wysokości jeszcze nie określonej- według spekulacji w internecie, chodzi o kwotę pomiędzy 30 a 200 mld dolarów. Intresujące jest tu sporo rzeczy. Po pierwsze- w czasie paniki w 2008 Kongres ograniczył czas przedawnienia roszczeń wobec banków do 3 lat (od wejścia w życie ustawy), czyli czas ten mija niedługo.
Po drugie- administracja zwlekała z tym bardzo długo- najwyraźniej wspomagając banki w „recovery”. Kiedy ożywienie okazało się fikcją przestali się certolić.
To jest oczywiście optymistyczna teoria, zakładająca sensowności i celowość działania administracji USA dla dobra i prosperity tego kraju. Moim zdaniem, jeśli takie zachowanie się im zdarza, to przez przypadek.
Więc mamy następne teorie- rząd rozgrywa z rynkami nieco większą batalię związaną z kredytowaniem deficytu- znaczy właśnie daje do zrozumienia „rynkom finansowym”, że nie jest mu obcy sposób myślenia Filipa Pięknego.
Czy ta teoria jest prawdziwa- zapewne się przekonamy. Zewnętrznym objawem będzie to, że proces zakończy się ugodą- i to zapewne niezbyt dolegliwą dla banków. Choć pewnie ta ugoda nie nastąpi szybko- jakoś przecież trzeba trzymać towarzystwo w szachu. Dalszym zewnętrznym objawem będzie całkiem przyzwoita sprzedaż długoterminowych obligacji rządu USA. Wniosek taki się sam nasuwa- obecnie tylko kompletny idiota, lub ktoś z pistoletem przy głowie kupi te śmieci z praktyczną gwarancją straty. Stąd rząd przykłada pistolet do głowy tym, którzy mogą to kupić. Zabawne.
Lista obejmuje:

1. Ally Financial Inc. f/k/a GMAC, LLC
2. Bank of America Corporation
3. Barclays Bank PLC
4. Citigroup, Inc.
5. Countrywide Financial Corporation
6. Credit Suisse Holdings (USA), Inc.
7. Deutsche Bank AG
8. First Horizon National Corporation
9. General Electric Company
10. Goldman Sachs & Co.
11. HSBC North America Holdings, Inc.
12. JPMorgan Chase & Co.
13. Merrill Lynch & Co. / First Franklin Financial Corp.
14. Morgan Stanley
15. Nomura Holding America Inc.
16. The Royal Bank of Scotland Group PLC
17. Société Générale

Jak się przyjrzeć- jest tu cały zestaw najwiekszych instytucji finansowych obecnych w USA. Z (chyba tylko) jednym wyjątkiem- Wells Fargo. Nasuwa się oczywiście pytanie- dlaczego? Wielki Nieobecny- czy dlatego, że już się dogadali, czy może już nie warto ich nakłaniać do wyciągania kasy- bo już jej nie mają??? Oczywiście- teoria, że nie są niczemu winni jest kompletnie bez sensu. Robili dokładnie to samo co pozostali, a w politycznym procesie wina nie ma najmniejszego znaczenia.
To też przyszłość pokaże. A na razie- kto nie zrozumiał aluzji w tytule- polecam lekturę

Przewidywania- scenariusz się sprawdza

Po nieco dłuższej niż zwykle nieobecności tutaj powracam (choć niestety nie mogę obiecać regularności postów w najbliższym czasie).
W ciągu tego miesiąca wydarzyło się kilka ciekawych rzeczy. Niektóre z nich zaskakujące, jak samobójstwo Andrzeja Leppera, inne zupełnie łatwe do przewidzenia jak wybuch przemocy w Londynie i okolicach.
Dwa kolejne posty o tym napiszę, ale teraz sprawa nieco mniej aktualna (może też dlatego, że nie do końca lubię komentować na bieżąco- lepiej czasem chwilę poczekać, z dystansu lepiej widać)
Otóż spojrzałem sobie do moich prognoz dotyczących Polski na rok 2011 i ze zdziwieniem zobaczyłem, że przeoczyłem spełnienie się kolejnej- otóż pisałem, że być może nastąpi zmiana prezesa GUS i prawdopodobnie zmiana koszyka podstawowego (dla liczenia inflacji). Zmiana prezesa GUS nastąpiła już 14 lutego (to właśnie przeoczyłem w zamieszaniu przedwyjazdowym wtedy), a następnie oczywiście nastąpiła zmiana koszyka...
Więc zapewne wkrótce inflacja zacznie "maleć".
Coraz wyraźniej widać też, że wielkie inwestycje w infrastrukturę zaczynają obracać się w katastrofę. Kosztem „rozbudowy sieci autostrad” inne drogi rozpadają się w przyspieszonym tempie. Sieć dróg krajowych jeszcze jakoś się trzyma, ale drugorzędne i boczne powoli, acz sukcesywnie wręcz znikają. Ja sam jeżdżę samochodem zawieszonym niżej niż przeciętna osobówka i czuję to dość wyraźnie...., porównując nawet do sytuacji sprzed kilku lat.
W wielkich miastach tego jeszcze zupełnie nie widać, ale na wsiach blackouty są też coraz częstsze. Tak jak przepowiadałem- nic się nie dzieje szybko, a właściwie wszystko stopniowo i mało zauważalnie, ale za to konsekwentnie i w jasno wytyczonym kierunku.
I jakby ktoś mi zarzucał, że tylko sobie tak opowiadam, będąc jakimś czarnowidzem- rzetelna i dobrze zrobiona prognoza służy do tego, aby na niej zarabiać, co też samemu uczyniłem. Na początku roku przeparkowałem się ze złotówek we franki. I ja nie mam na co narzekać...
Dalej co do prognoz- już wiadomo, że zima była paskudna, zbiory zbóż nie najlepsze i dość dokładnie widać, że na teraz dalej inwestując należy wynieść się z jakikolwiek papierów (choć w krótkim terminie okazje do spekulacji mogą być piękne...) i zająć długie pozycje na żywności (ale tylko tej podstawowej) i energii. Choć oczywiście w perspektywie najbliższych kilku tygodni sens ma wyłącznie papierowa gotówa- co najmniej do czasu wyjaśnienia się skali obecnych spadków.

I kto tu jest gospodarczą potęgą?

W miarę wiadomo, że jednym z głównych towarów eksportowych USA (obok demokracji przenoszonej rakietami, ma się rozumieć) jest inflacja. Otóż znalazłem ciekawy obrazek pokazujący wielkość części tego zjawiska:

Obrazek stąd
Co jest tu interesujące i dlaczego? Otóż rzuca się w oczy nieproporcjonalnie wielka liczba banknotów 100$ w obiegu (50$ też to częściowo dotyczy). I teraz najciekawsze- otóż w obiegu gotówkowym w USA praktycznie nie ma banknotów większych niż 20$. Po prostu wszystkie bankomaty wydają takowe jako najwyższy nominał. 50 i 100$ można jak najbardziej, otrzymać w banku w czasie wypłaty gotówki, ale i tak należy wcześniej zawiadomić bank o zamiarze wypłaty- więc są to naprawdę sporadyczne wypadki. Tych banknotów po prostu nie ma w obiegu. Do tego stopnia, że sam jak płaciłem gdzieś studolarówką, to była ona dokładnie oglądana przez sprzedawcę (czy częściej barmana..., hehe). Czyli można śmiało przyjąć, że prawie cała ta kwota- czyli prawie 700 mld (po naszemu) dolarów są to pieniądze, które krążą poza USA. A gdzie są? W skarpetach ciułaczy całego świata i obrocie w miejscach gdzie nie ufa się lokalnym bankom i walucie. W sejfach handlarzy narkotyków i przemytników.
Tylko ta sytuacja potrwa tak długo, jak długo dolar będzie się do tych celów nadawał. Kiedy przeciętny argentyński ciułacz (a tylko ten jeden kraj szacuje się na 50 mld dolarów w skarpetach!!!) zorientuje się, że dolara też pożera inflacja to bez żadnych sentymentów przerzuci się na coś innego- najprawdopodobniej oczywiście metale szlachetne.
Oczywiście to wszystko to jest tylko fizycznie wydrukowana gotówka i relatywnie niewielkie kwoty w porównaniu do sald bankowych, ale jest to i tak jakaś kwota. A problem będzie polegał na tym, że jak Argentyńczycy zaczną wyceniać nieruchomości w srebrze (nazwa kraju w końcu zobowiązuje...) to cały ten stos zielonej makulatury wróci do USA w bardzo krótkim czasie. To samo oczywiście zrobią meksykańskie kartele narkotykowe i mieszkańcy wszystkich innych miejsc na świecie, gdzie walutą de facto jest dolar- jak Zimbabwe, Somalia czy dla większych transakcji Rosja i Ukraina. I jestem przekonany, że jak się zacznie- to sprawa się rozstrzygnie w bardzo krótkim czasie- najwyżej miesięcy, a może nawet dni. Pierwsze drobne sygnały już widać- wbrew dotychczasowej całkowitej dominacji dolara przy nabywaniu nieruchomości w Argentynie, pojawiają się ogłoszenia z ceną podaną w peso argentyńskich. To oczywiście też jest na dłuższą metę pozbawione sensu, przy tamtejszej (uzasadnionej) wierze w stabilność waluty i w końcu rozwiązanie się znajdzie- właśnie metale i to będzie jeden z poważnych gwoździ do trumny dolara. Co prawda akurat ten scenariusz może nam tak szybko nie grozić, bo tak się składa, że udziałowcem największej grupy medialnej w Argentynie jest Goldman Sachs...   

Kolejne drobne sygnały

Tym razem rzecz, która się może wydawać kompletnie absurdalna, albo bez znaczenia. Ale znaczenia ma. Jest to po prostu kolejny symptom szerszego zjawiska, znanego już z lat 30-tych dwudziestego wieku. Po prostu powoli rosną ograniczenia w przemieszczaniu się osób i kapitału. Ten drobiazg jest jednak dość szokujący- nowe regulacje dotyczące wniosku paszportowego w USA. Otóż na razie jest to propozycja- ale poważna, bo przedstawiona przez Departament Stanu USA (czyli odpowiednik Ministerstwa Spraw Zagranicznych).
Jest zabawnie- bo zapewne niedługo aby uzyskać paszport USA będzie trzeba podać, jak to ładnie określono „informację biograficzną”, a w skrócie podać wszystkie miejsca zamieszkania przez całe życie, co więcej miejsca zamieszkania rodziców do roku przez urodzeniem się, miejsca ich pracy w momencie narodzin i jeszcze parę innych takich.... Jest już tak ładny zestaw danych, że część ludzi najzwyczajniej w świecie nie będzie w stanie ich przedstawić- paszporcie żegnaj....
Jakoś mało kto z polskiej perspektywy wierzy, że USA staczają się mocno i szybko, a sprawy tam idą w bardzo niepokojącym kierunku- ale ciężko o bardziej dobitny przykład- przecież to jest całkiem ładny krok w stronę zwyczajów demoludów, może jeszcze nie Związku Radzieckiego, ale w tą stronę.
Więc- przynajmniej pewien przykład. Choć takie zagrywki to nie tylko USA. Przykład z naszego podwórka- kilka lat temu zmieniono polskie przepisy dotyczące wydawania paszportów- w ten sposób, że obce akty stanu cywilnego obecnie trzeba lokalizować w polskich urzędach stanu cywilnego. Co oczywiście kosztuje, a w wypadku np. wyroków rozwodowych najpierw muszą one zostać uznane przez polskie sądy, co kosztuje już sporo więcej...
Co do Polski, zapewne celem tej regulacji było efektywne pozbawienie możliwości uzyskania polskich dokumentów przez nieszczęsnych obywateli II RP, którzy pozostali na nieludzkiej ziemi- ale to też jest fakt- nawet taka Polska ogranicza swobodę poruszania się....
Dalej- jak wiadomo, Dania praktycznie wyrzuciła do kosza Traktat z Schengen i przywraca kontrole na granicach.
To wszystko przestaje być zabawne i pewnego dnia obudzimy się w świecie z „1984”. Teraz jeszcze jest czas coś zrobić, choć cały świat idzie w dół, ale nie każda jego część równo z innymi.

Coś się dzieje

Tym razem, choć jak zawsze lubię opinie czytelników, teraz posuwam się bardziej i proszę podrzucenie przykładów i może jakąś dyskusje
Otóż nasz coraz mniej piękny kraj wyraźnie dla uważnego obserwatora stacza się w stronę zamordyzmu. Z właściwą sobie elokwencją streścił to Rałał Ziemkiewicz: „Główna służba specjalna, odpowiednik niemieckiej BND czy amerykańskiej FBI, zgodnie z prawem powołana do tropienia "poważnych zagrożeń" dla porządku konstytucyjnego i gospodarki, wszczyna i prowadzi śledztwo przeciwko autorowi strony internetowej zbierającej rozmaite żarty z prezydenta. Czy to jest do pomyślenia w kraju demokratycznym?
Sędzia działający w imieniu Rzeczypospolitej wydaje wyrok 10 miesięcy więzienia na ucznia, który nabazgrolił na ścianie szkoły obelżywe antyrządowe hasło. Inny sędzia upokarza lidera opozycji, wysyłając go na badania psychiatryczne pod pretekstem, że przyznał się do brania leków uspokajających w dwa lata po zdarzeniach, które ów sędzia miał rozstrzygać.
Komendant wojewódzki policji wydaje swym podwładnym służbowe polecenie, aby podczas zabezpieczania imprez sportowych wyłuskiwali z tłumu i aresztowali osoby trzymające antyrządowe transparenty. Za jeden z takich transparentów - z napisem "Tola ma Donalda, Donald ma Tole" - kilka osób zostaje aresztowanych, we własnych mieszkaniach, w parę godzin po meczu, a prokurator stawia im zarzuty zagrożone karą trzech lat więzienia!
To nie są totalitarne metody? Rząd i jego propagandyści zbywają sprawę słowem "nadgorliwość". A to, że w Polsce służby podsłuchują prawie 29 obywateli na tysiąc, gdy w Niemczech ten sam wskaźnik wynosi 0,2 obywatela na tysiąc, to też nadgorliwość? A skazywanie opozycyjnych dziennikarzy na dotkliwe grzywny z osławionego artykułu 212, który karze za krytykowanie "osób publicznych", nawet jeśli krytyka ta jest w całości oparta na prawdzie - też nadgorliwość?”
Tyle zna red. Ziemkiewicz z mediów i swojego podwórka. Ja mogę dodać, że widziałem i słyszałem o podobnych rzeczach- a co istotniejsze- po dwóch miesiącach nieobecności w Polsce mam wrażenie, że wróciłem do zupełnie innego kraju. Ten zestaw powyżej to przecież są zdarzenia z ostatnich tygodni- i jak najbardziej nie wyczerpują całości. Sam widziałem jeszcze kilka objawów tego samego- czyli szybko postępującej faszyzacji kraju. Rośnie, i to szybko, dyspozycyjność prokuratorów i sędziów. Z moich rozmów z funkcjonariuszami Policji (choć to akurat nie wśród znajomych, a przy przypadkowych kontaktach- jak wypisywanie mandatów) wynika, że jest wzmacniana dyscyplina i dyspozycyjność wśród funkcjonariuszy- a jednocześnie, oprócz bezpośrednio dochodowych dla budżetu rzeczy- czyli właśnie mandatów, generalnie drobne naruszenia prawa się ignoruje.
To są normalnie oczywiste objawy rozkładającego się państwa, ale szybkość tych wydarzeń jest mocno niepokojąca. Coś się dzieje- przyznam, że brak mi pełnego obrazu sytuacji i nie mam pojęcia co. Rząd dość ewidentnie stara się eskalować wymyślony przez siebie konflikt z kibicami, zaostrza kurs wobec opozycji i umacnia wpływy w „niezależnych” strukturach wymiaru sprawiedliwości. Media masowe grzecznie współpracują lub giną.
To wszystko są rzeczy, których oczywiście należało się spodziewać, ale szybkość wydarzeń mnie też zaskakuje.
Więc tym razem- proszę czytelników o pomoc- czy widzieliście inne mniej znane przypadki bezpośredniej kontroli rządowej nad wymiarem sprawiedliwości lub, co może być mniej oczywiste, przygotowań do jakiejś większej akcji- czegoś o charakterze mobilizowania sił policyjnych czy nawet wojskowych?
Nie wiem- więc się tym razem tylko pytam.  

Peak Oil- wyjście technologiczne

Jak uparcie twierdzę, peak oil jest największym wyzwaniem przed jakim stoi obecnie ludzkość, a być może też największym w całej jej historii. Jednocześnie przy każdym tekście pojawiają się komentarze, jak najbardziej słuszne, że ludzkość dysponuje znacznymi możliwościami, zarówno ograniczenia zużycia paliw kopalnych, jak też technologiami pozwalającymi na zastąpienie ich w olbrzymim stopniu.
Tylko jest parę „ale”. Oczywiście- można i to dość łatwo zmniejszyć ilość paliwa niezbędnego do indywidualnego transportu (praca bliżej miejsca zamieszkania, komunikacja zbiorowa, rowery, itp...). To jest oczywiście drobiazg, choć zmieni już sporo. Problem jest jednak znacznie szerszy- peak oil oznacza, że osiągnęliśmy (osiągniemy?) szczyt wydobycia i następnie zacznie ono spadać- w dłuższej perspektywie do zera, przy jednocześnie i stale rosnących kosztach tego wydobycia (bo trzeba sięgać coraz głębiej, w coraz bardziej nieprzyjaznych ludziom i technologii miejscach do coraz mniejszych złóż), więc pytanie też brzmi czy dysponujemy technologią pozwalająca na całkowite uniezależnienie się od paliw kopalnych przy zachowaniu czegoś podobnego do obecnej cywilizacji (przecież całkiem przyjemnej- nieprawdaż?), czyli w pewnym uproszczeniu dzisiejszego poziomu bezpieczeństwa, pewności i stabilności życia.
Zakładam (myślę, że to nie wymaga dowodu), że proste rezerwy zostaną wyczerpane dość szybko- mniejsza ilość energii wystarczy na tej samej lub nieco mniejszej ilości domów i mieszkań z nieco zmniejszoną temperaturą, przejechanie nieco mniejszej ilości kilometrów nieco oszczędniejszymi samochodami, itd... To pewnie pozwoli zaoszczędzić, nie tylko w Polsce, ale całym zachodnim świecie powiedzmy, że z 10-20% zużywanej energii. Następne, już nieco boleśniejsze kroki, to oczywiście ograniczanie konsumpcji dóbr przemysłowych, a szczególnie tych wytworzonych z dużym nakładem energii/kosztownym transportem. Kombinowanie jak naprawiać rzeczy, na których wymianę nas zwyczajnie nie stać może być zabawne- ale to w rzeczywistości oznacza dylemat pomiędzy zwykłym utrzymaniem, a przyzwyczajeniami konsumpcji dóbr przemysłowych. Oczywiście gdzieś po drodze są jeszcze ogniwa paliwowe, które mogą zastąpić klasyczne silniki cieplne- ale to IMO, jest ślepa uliczka. To są jedynie nieco efektywniejsze sposoby przetwarzania kopalin w energię elektryczną i dalej mechaniczną. Jedyne co mogą nam dać to wzrost sprawności z 40 do 60% za cenę olbrzymich nakładów na rozwój i upowszechnianie nowej technologii, przy i tak kurczących się zasobach. Bez sensu.
Po tym przydługawym wstępie- czas na trochę obliczeń. Oczywiście kompletne wyliczenie energetycznej przyszłości świata jest zadaniem raczej nierealnym, więc przyjmę pewne uproszczenia. Wśród obecnie zużywanych kopalin energetycznych jak wiadomo, dominuje węgiel, zaraz potem ropa naftowa i na dalszym trzecim miejscu jest gaz ziemny. Co do węgla praktycznie nie istnieją rzetelne dane, ale załóżmy, że jest możliwe utrzymanie obecnego poziomu wydobycia jeszcze przez jakiś czas- oczywiście za cenę rosnących kosztów tego wydobycia i pewnej degradacji infrastruktury- ale przyjmuje też, że nie jest możliwe w żadnym wypadku zwiększenie wydobycia do stopnia zastąpienia innych kopalin. Z gazem sytuacja zapowiada się w najbliższych latach całkiem optymistycznie i tu możemy spodziewać się nie tylko utrzymania, ale też zwiększenia jego dostępności w najbliższych latach, a nawet dziesięcioleciach. Co prawda nie zastąpi on w całości ropy naftowej, ale pozwoli częściowo załatać dziurę.
Pozostaje „tylko” problem ropy. Więc przyjmijmy dość optymistyczne założenie, że po uzupełnieniu tego co się da zwiększonym wydobyciem gazu ziemnego roczny ubytek energii kopalnej wyniesie zaledwie ekwiwalent 2 mln baryłek ropy dziennie. Czyli co roku średnie wydobycie będzie mniejsze o te 2 mln b/d. Teraz należy to czymś zastąpić. Możliwości rozwoju energetyki wodnej na świecie już praktycznie nie ma (przynajmniej na większa skalę), wiatr to są naprawdę drobne ilości, a jego potencjał tez jest skończony. Jak słusznie sceptyczni wobec mojego czarnowidztwa komentatorzy podnoszą- mamy praktycznie niewyczerpane źródło energii pod ręką- znaczy słońce. I mamy dziś technologię, która pozwala światło słoneczne zamienić w użyteczna dla cywilizacji formę energii- czyli fotowoltaikę. I to jest właściwie wszystko, czym jako cywilizacja dysponujemy. Energia atomowa ma też ładnych parę znaków zapytania (realne koszty utylizacji zużytego paliwa, prawdziwie ryzyko i braki uranu na rynku), więc jej specjalnie nie liczę.
Więc przechodząc do konkretów- w miarę wystarczy uzupełniać co roku system energetyczny o panele słoneczne dające efektywnie równowartość 2 mln baryłek dziennie i po długotrwałym kryzysie jakoś z tego bagna wyjdziemy w całości- jednocześnie oczywiście przebudowując system energetyczny i transportowy.
Dobrze- więc ile to naprawdę jest? Zgodnie z Wikipedią 1 baryłka ropy równa się 1,7 MWh. Energii cieplnej, ale na razie to pomińmy. Czyli należy zastąpić 3,4 TWh dziennie. Dzieląc przez 24h otrzymujemy wymagane średnio 0,1416 TW mocy. Piękna liczba, bo akurat mieści się w realnym przedziale wydajności paneli fotowoltaicznych (pomiędzy 0,12 a 0,15). Tak, wiem, że sprzedawcy zwykle mówią coś innego, ale jakoś przyzwoite opracowanie nowozelandzkiego rządu wydaje mi się bardziej wiarygodnie....
A wracając do obliczeń- może nie do końca rozwiązanie, ale pozwoli na przebudowę infrastruktury i utrzymanie dzisiejszego pięknego świata montowanie co roku paneli fotowoltaicznych o nominalnej mocy 1 TW. Czyli- ile to właściwie jest?
Najprostsza odpowiedź- 10^12 W. Zakładając instalację w miejscu korzystniejszym niż północna Europa, zajmie to obszar 5*10^12 m2, czyli 500 000 km2. Sporo.... Ale da się zrobić. Chyba. Miejsca na Ziemi na jakiś czas wystarczy. Np. Sahara ma powierzchnie 9,4 mln km2. Czyli jeśli CAŁĄ Saharę zabudujemy szczelnie panelami słonecznymi to rozwiążemy problem spadku wydobycia ropy na 19 lat. Nie jest źle- pozostałych pustyń i innych nieużytków w strefie dobrego nasłonecznienia powinno wystarczyć. Czyli od tej strony ludzkość jest w stanie sobie poradzić. W istocie sceptycy mieli rację.
Ale- to nie koniec równania. W 2010 roku wyprodukowano rekordową ilość paneli fotowoltaicznych- bo 20,5 GW mocy nominalnej. Imponująca liczba- tylko porównajmy ją do potrzeb. Jest to w bliskim przybliżeniu 2% optymistycznego szacunku utraty energii z ropy....
Oczywiście- chyba nie ma realnych przeszkód dla zwiększenia produkcji 50-krotnie. Przeszkodą jest jedynie pazerność rządów, istniejąca infrastruktura dostosowana wyłącznie do energii kopalnej i ogólnie pojęty socjalizm- co w połączeniem z kurczącym się czasem na przeprowadzenie takiej zmiany jest przepisem na katastrofę. Ale jestem przekonany, że jeśli w ogóle istnieje szansa na zachowanie naszej pięknej cywilizacji w obecnym kształcie- to właśnie ta.
A wracając do wyliczenia opartego na energii ze spalania ropy, choć przekształcenie energii cieplnej w mechaniczną jest zdecydowanie mniej efektywne niż elektrycznej w mechaniczną- odpowiedź jest prosta- niestabilność i mała przewidywalność takiego źródła energii i obłędnie wysokie koszty jej składowania, nawet chwilowego.
Ja niestety i tak jestem sceptykiem- uważam, że obecne rządy (z kilkoma drobnymi wyjątkami) nie będą w stanie zrozumieć tej zmiany i doprowadzi to prędzej do katastrofy na skalę wojny światowej niż do sprawnego przekształcenia infrastruktury...

Zadziwiajacy artykuł

Świadomość kryzysu energetycznego przebija się do mainstreamowych mediów nawet w krajach trzeciego świata. Możliwe wyjaśnienia tego zadziwiającego zjawiska są trzy:
  1. Albo problem nie jest poważny i został już rozwiązany, a teraz się szuka resztek leszczy, jak z bańką kredytową i budowlaną. Nie bardzo się domyślam jak, ale niestety nie wiem wszystkiego...  Może ktoś tylko nagania na fundusze inwestujące w ropę, albo Petrolinvest?
  2. Możliwe też, że jest już tak poważny, że świadomość dotarła nawet tutaj, a sytuacja jest dużo gorsza niż się wydaje i w rzeczywistości nie jesteśmy na etapie kryzysu energetycznego tylko już dalej (czyli w przededniu załamania cywilizacji)
  3. Oczywiście teoerytycznie jest też mozliwość, że artykuł został zamieszczony, ponieważ redakcja Onetu idzie z duchem czasu i zamieszcza na głównej stronie teksty o dzisiejszych poważnych problemach. Jednakże krótkie spojrzenia na pozostałe teksty te podejrzenia rozwiało.
Cóż- przyznam, że zwyczajnie po stronie głównej Onetu nie spodziewam się omawiania dzisiejszych problemów w rzetelny sposób. Więc jeśli problem jest tam opisany- to coś nie gra....
Dla pewnego mojego usprawiedliwienia mogę podać, że w końcu jako chyba jedyny po polsku pisałem o wybuchu w Hiszpanii zanim jeszcze nastąpił- za to o płonacej Barcelonie dowiedziałem się od podwożonych autostopowiczów bo jakby do głównych mediów to jeszcze nie dotarło. Więc jakoś bardziej wierzę w moje własne przewidywania sytuacji niż w informacje medialne....

Peak Oil – podstawy- czyli co to mnie obchodzi?

Ropa naftowa jest najważniejszym źródłem energii dostępnej człowiekowi. Nawet jeśli nie jest zupełnie niezastąpiona, jest z cała pewnością najbardziej uniwersalnym źródłem energii. Właściwie w transporcie nie można jej dziś zastąpić niczym innym, nadaje się także do wytwarzania prądu elektrycznego. Praktycznie w transporcie drogowym i morskim jedynym substytutem dla ropy naftowej są biopaliwa. Kolej przynajmniej może być zasilana prądem, który oczywiście może być produkowany z całkiem szerokiej gamy nośników energii. Ale to nie ma większego znaczenia- z prostego powodu: substytucji. Skoro zaczyna brakować ropy naftowej, dopóki mamy wolny handel surowcami energetycznymi, ceny ropy naftowej będą rosnąć i ceny pozostałe nośników energii dotrzymają im kroku... Choć przynajmniej w podstawowym zakresie transport ma szanse przetrwać....
Ale przechodząc do konkretów: czyli skali problemu. Najpierw oczywiste założenie: wydobywana ropa naftowa służy zaspokajaniu ludzkich potrzeb i komfortowi naszego życia, tak samo jak pozostała energia kopalna. Spadek ilości dostępnej energii albo będzie zrównoważony większą wydajnością energetyczną, albo spowoduje po prostu obniżenie średniego poziomu życia. Średniego na całej Ziemi, więc niekoniecznie od razu tak samo i wszędzie.
Ale właśnie garść liczb dla pokazania skali problemu:
Światowe wydobycie ropy naftowej to coś w okolicach 88 mln baryłek dziennie. Oficjalne liczby są nieco wyższe- ale jest tak parę haczyków. Po pierwsze- ostatnio do danych zostały włączone biopaliwa I tak jest podawane w zbiorczych zestawieniach (dane bez bio są jak najbardziej dostępne, ale wskazuję dla potencjalnych czepialskich), a po drugie i ważniejsze- dane dotyczące wewnętrznej konsumpcji w typowych krajach naftowych, z Arabia Saudyjską na czele, są hmm.., mało wiarygodne. Ale to nie jest tak istotne- przyjąłem te 88 mln baryłek, z całą pewnością prawdziwa liczba mieści się w przedziale +/- 5% od tego. Czyli przeliczając jednostki- daje to około 4 380 mln ton ropy naftowej rocznie. Sporo...
Teraz druga część- czyli ile światowe rolnictwo produkuje oleju? Z podstawowych roślin oleistych (soja, kokosy, oliwki, bawełna, itp.) łącznie w 2007 r. wyprodukowano 45 mln ton oleju (dane za http://faostat.fao.org – nowszych nie ma, a produkcja zdaje się, że szybko rosła w ostatnich latach). Należy do tego oczywiście dodać produkcje, która nie istnieje z różnych powodów w statystykach oraz regionalne i mniej popularne rośliny oleiste. Oczywiście szacowanie szarej strefy poza statystyką jest zawsze mocno niepewne- więc równie dobrze może to być dwukrotnie więcej. Ale z całą pewnością rząd wielkości jest właściwy. Dla porównania też- łączna produkcja podstawowych zbóż i ziemniaków wyniosła nieco ponad 1 mld ton.
Pokazuje to dwie rzeczy- skalę produkcji energii kopalnej (bo pamiętajmy też, że ropa stanowi „zaledwie” 1/3 ze zużywanych surowców kopalnych) i co za tym idzie- skalę naszego uzależnienia. I oczywiście pokazuje to też, że biopaliwa przy obecnym poziomie zużycia są pomysłem kompletnie poronionym. Owszem- mogą działać i wspomóc funkcjonowanie społeczeństwa w świecie kończącej się ropy. Ale pozwolą utrzymać co najwyżej kilka procent obecnego transportu. Utrzymanie obecnego stylu życia w sytuacji zmniejszających się z roku na rok zasobów energii przypomina grę w rosyjską ruletkę. Większości się uda, ale za każdym razem ktoś wypadnie i nie wróci- a to Egipt, a to Białoruś, albo kolega z pracy którego zredukowano i po np. rocznym poszukiwaniu czegokolwiek ograniczył swoje zużycie energii trochę, mocno lub do zera (A jak to zrobił: tu niech każdy, zależnie od nastroju wstawi sobie odpowiednią na to opowieść: optymistyczną, depresyjną lub taką zwyczajną...)
Łatwego wyjścia z sytuacji nie ma. A dzisiejsze czasy są decydujące- dopóki jako ludzkość jeszcze mamy cud energii kopalnej, dopóty milionami indywidualnych i paroma rządowymi decyzjami możemy w miarę powoli schodzić do społeczeństwa z minimalnym zużyciem kopalin energetycznych i całkiem przyjemnym życiem i społeczeństwem (a to przecież wymaga inwestycji i to potężnych, czyli energii, czyli paliw kopalnych) lub też zużywać to co mamy na dalsze utrzymywanie tego co mamy, a jak będzie problem to zabieranie tym co jeszcze mają.... I tutaj- ewentualnie mogę być w pewnym zakresie optymistą co do zachowania ludzi, ale niestety nie wierzę w jakąkolwiek racjonalność zachowania rządów (może z baaardzo nielicznymi wyjątkami). A niestety to władza jest pojedynczym największym konsumentem energii i co ważniejsze, przez kształtowanie infrastruktury, a i tzw. „politykę energetyczną” ma olbrzymi wpływ na kierunek w którym będziemy podążać. A i też największe możliwości zabierania tym, co jeszcze mają....
Kolejnego prostego wyjścia, czyli zwiększania produkcji rolnej też już jest mało. Łączny areał ziemi uprawnej na świecie od kilku lat spada- co przecież przy rosnącej (jeszcze...) liczbie ludności już powoduje gdzieniegdzie głód i bunty. Ze wzrostem wydajności z hektara też chyba wyczerpaliśmy proste rezerwy- jeśli to jest jeszcze możliwe to już naprawdę w niewielkim stopniu.
I to jest cała skala problemu. Ale dobrego wyjścia, w które uwierzą nie tylko niepoprawni optymiści, chyba nie ma....


Dalej o przyszłości USA


Kilka razy wspomniałem, ze moim zdaniem USA się rozpadną. Oczywiście nie podejmuję się w najmniejszym stopniu przewidzieć, kiedy to nastąpi. Ale widzę dość wyraźnie połączenie czynników, które to spowodują.
Otóż- zaczynając od początku: USA łączy w całość konstytucja i amerykański mit (traktując to łącznie), dolar oraz armia.
Konstytucja w praktyce już prawie nie obowiązuje. Oczywiście formalnie jak najbardziej- tu nic, jak powszechnie wiadomo się nie zmieniło. Ale w rzeczywistości rząd federalny ma ją głęboko gdzieś. Sąd Najwyższy również. Zajmuje się bardziej polityką i w praktyce wyinterpretowywaniem z Konstytucji swoich nowych pomysłów, nie mających oparcia w praktycznie niczym- oprócz oczywiście fantazji sędziów. A z przykładów- proszę bardzo: jedynie Kongres posiada prawo wypowiadania wojny, a ostatni raz z tego prawa skorzystał w 1941 roku. Zgodnie z konstytucją wojen w Korei, Wietnamie, Grenadzie, Panamie, Kuwejcie i Iraku, Somalii, Jugosławii, kolejnej w Iraku oraz Afganistanie nie było (OK- przyznam się, nie jestem pewien, że we wszystkich tych wypadkach wojna nie była wypowiedziana), ale z drugiej strony wojny te istniały naprawdę (znaczy media nie zawsze kłamią :))- bo w jednym z tych wypadków sam widziałem amerykańskie wojsko. I z praktycznie wszystkimi pozostałymi zapisami jest podobnie... Więc o konstytucji zapomnijmy.
Amerykański mit jeszcze istnieje- ale dla odmiany nie ma nic wspólnego z istnieniem Stanów Zjednoczonych jako takich, a wręcz przeciwnie. Przepisy federalne, faworyzujące wielkie korporacje są powszechnie uważane za poważną przeszkodę w bogaceniu się, rząd federalny za pijawkę wysysającą pieniądze na głupie wojny oraz przerośniętą i nieefektywną biurokrację. Dawno temu był to pewien łącznik- dziś raczej jest to raczej pożywka dla separatyzmów.
Pozostaje dolar. Bardzo ważna rzecz. Dzięki statusowi waluty rezerwowej świata pozwala żyć Amerykanom mocno ponad stan, eksportując inflację i żyjąc na koszt reszty świata. Dopóki to będzie trwać, nie ma realnego powodu nic zmieniać. A dolar łaczy się dość dokładnie z US Army- gdyż oczywiście bezkarnie (w miarę) drukowane dolary idą w swej dużej części właśnie na utrzymanie tejże. I z drugiej strony, dzięki temu federalny rząd może utrzymywać tą potężną siłę militarną będąc światowym żandarmem. Ale te dwie rzeczy są doskonale powiązane. Kiedy przyjdzie rachunek za druk (a w końcu przecież musi przyjść), to na armię pieniędzy też zacznie brakować. Kiedy dolar utraci rolę (a przynajmniej wyłączność) waluty rezerwowej, wtedy zacznie się poważna inflacja w USA (inflacja i to wyraźna już jest- choć w statystykach jej nie widać- pewnie staniały parowozy...)
Tak, czy inaczej- zaraz po dolarze musi się zawalić amerykańska machnia wojenna. A przynajmniej federalna. Bo pamiętajmy o pewnym drobiazgu- poszczególne stany też mają własne siły zbrojne- w istotnej części oddane do dyspozycji rządu federalnego- ale na polecenie władz stanowych mogą wrócić z dnia na dzień. Z czego np. Teksańskie są dość poważne. A to akurat jest stan z bardzo mocnym poczuciem odrębności (można nawet powiedzieć, że narodowej), w miarę zdrową ekonomią i wystarczająco duży dla mozliwości samodzielnego funkcjonowania. Następna na tej liście jest Kalifornia (i razem z Kalifornią reszta zachodniego wybrzeża). Społeczeństwo tu jest zupełnie inne niż w pozostałych częściach Stanów, a na pytanie o tozsamość narodową najpierw się słyszy odpowiedź “Kalifornijczyk”, czy “Teksańczyk”, a dopiero potem “Amerykanin”. Niechęć do rządu federalnego jest potężna.
A od strony gospadarczo- militarnej: można jedynie napomknąć, że znaczna cześć (jak nie większość) przemysłu zbrojeniowego znajduje się właśnie w zachodnich stanach- i to tych najbardziej separatystycznych.
Oczywiście- zapewne po drodze przejdzie to jeszcze przez etap otwartego buntu. Może ktoś zarzucić, że jest to mało prawdopodobne. Dziś owszem- ale głównym elementem tradycji tego państwa jest właśnie bunt przeciw władzy. Dziś on także już trwa. Ruch w obronie konstytucji (moim zdaniem spoźniony o jakieś 100 lat) rozwija się dość prężnie. Ci ludzie jeszcze wierzą, że to ma sens I da się zrobić. W pewnym momencie przestaną I odwrócą się do rządu federalnego plecami- szukając nadziei na przyszłość w lokalnym rządzie i gospodarce.
Dopóki trwa dolar- wszystko zostanie jak jest, powoli staczając się w dół. Jak dolar w obecnej postaci zniknie- sytuacja rozwinie się zapewne bardzo szybko. A Niepodległa Republika Kalifornijska będzie naprawdę pięknym krajem.

Swiat po Peak Oil

Peak Oil jest realna rzeczywistoscia naszych czasow. Co wiecej, dokladna data nie ma zadnego znaczenia, a jedynie to, ze od poczatku obecnego wieku, a najwyzej od 2005 r., znajdujemy sie na szczycie tego wydobycia z chwilowymi skokami w jedna i w druga strone,  ale dlugoterminowy, staly wzrost wydobycia energii kopalnej nalezy do bezpowrotnie minionej przeszlosci. Obecnie jeszcze mozemy spodziewac sie pewnego, chwilowego wzrostu wydobycia gazu ziemnego i byc moze wegla- ale ropy naftowej juz raczej nie. A przy okazji swiatowa populacja ciagle jeszcze rosnie- czyli ilosc dostepnej energii kopalnej na mieszkanca ziemii spada. Ten proces juz trwa od pewnego czasu. Na razie ogladamy jego skutki w telewizji, wiec nie ma czym sie martwic....
Ale- pamietajmy o tym, ze to dopiero poczatek tego procesu. Mozna i nalezy zadac sobie pytanie- co dalej?
Otoz mozliwe dalszych scenariuszy jest piec:
Pierwszym jest hipotetyczna mozliwosc zastapienia dotychczasowych zrodel energii nowymi i utrzymanie dzisiejszej cywilizacji przemyslowej, dalszy jej wzrost i rozszerzenie na kolejnych mieszkancow naszej pieknej planety. Brzmi to pieknie- ale mam tylko jedno pytanie- jakie zrodlo energii moze zapewnic zastapienie paliw kopalnych w stosownej skali i czasie? Realne odpowiedzi sa tylko dwie- fotowoltaika i reaktory atomowe pracujace na torze. Sama fotowoltaika nie wystarczy do utrzymania obecnych sieci energetycznych- bo nie dostarcza pradu kiedy jest potrzebny, a mozliwosci przechowywania go nie ma. I tyle. Po ostatniej katastrofie w Japonii widac, ze energia atomowa w kazdej postaci stwarza wiecej zagrozen niz zwykle sie spodziewamy. Mysle, ze rzady i spoleczenstwa beda sie jej na calym swiecie teraz mocno sprzeciwiac. Wiec ta sciezka jest juz zamknieta- bo zanim bedzie mogla ruszyc budowa nowych reaktorow, nasze zasoby wyczerpia sie do takiego stopnia, ze ta budowa bedzie juz niemozliwa... Poza tym eksploatacja tego co juz mamy w maksymalnym stopniu zapewne zaowocuje kolejnymi katastrofami i coraz wiekszym, zupelnie juz uzasadnionym sprzeciwem wobec nich.
Czyli- absolutnie nie wierze, abysmy mogli z peak oil wyjsc przez technologie- znaczy w sposob w jaki ludzkosc pokonywala poprzednie kryzysy energetyczne.
Drugi scenariusz- zapewne wsrod zludzen o realizacji pierwszego, trwa rozwoj przemyslu, wydobywa sie coraz wiecej, coraz brudniejszej energii, coraz wiekszym kosztem- widzimy piaski roponosne, gaz lupkowy, itp., co jest uzywane dla utrzymania zludzenia rozwoju cywilizacji- choc w rzeczywistosci coraz wieksza czesc dostepnych zasobow jest zuzywana tylko dla pozyskiwania tej i tak malejacej ilosci energii. To jest scenariusz obecnie przerabiany w dominujacej czesci swiata, ktory musi sie skonczyc kompletnym zalamaniem. Po prostu w ktoryms momencie dojdziemy do przepasci. I nie bedzie zadnej mozliwosci ruchu. Zasoby stana sie zwyczajnie zbyt kosztowne energetycznie do pozyskania. Ceny wszystkich nosnikow energii najpierw poszybuja w kosmos a potem rynek zaniknie zupelnie, zapewne razem z papierowym pieniadzem.  I moze sie to stac w dosc krotkim czasie- czego przedsmak mielismy w 2008 r. To jeszcze nie byl koniec, ale smialo koniec swiata jaki znamy moze tak wygladac. 
Wiec mamy potencjalna trzecia mozliwosc- swiat w miare swiadomie stopniowo odchodzi od paliw kopalnych w strone bardziej zrownowarzonego dzialania, transport publiczny, jako bardziej wydajny energetycznie stopniowo zastepuje prywany (w sensie wozenia d... jednoosobowo samochodem), nasze domy i zagrody stopniowo ograniczaja zuzycie paliw kopalnych, a ogrodki produkuja coraz wyrazniejsza czesc potrzebnej nam zywnosci. Czyli wyglada to czesciowo jak polski koszmar lat 80-tych, czesciowo jak Kuba po upadku ZSRR, a czesciowo jak sen milosnikow permakultury. Stopniowo dzialajac w ten sposob mozemy zachowac calkiem znosny poziom, choc calkowicie zmienionego zycia. W mniejszych spolecznosciach, z jedynie sporadycznym przemieszczaniem sie na wieksze odleglosci i lokalnym zbytem swoich uslug i towarow. W tym ukladzie jedynie duze scentralizowane panstwa przestana byc potrzebne do czegokolwiek...., ale poza tym to moze dzialac. Niestety- do tego potrzeba by bylo duzej samoswiadomosci spoleczenstwa i olbrzymich, czesto wymuszonych systemem panstwowym i prawnym inwestycji. Krotko mowiac- przytomnego i swiatlego rzadu, potrafiacego dzialac w dlugiej perspektywie, a do tego jeszcze sprzyjajacych warunkow.... To moze sie zdarzyc w niektorych miejscach na swiecie- i co poniektore kraje bede rowniez pod tym katem jeszcze opisywac. Niestety, przytomny rzad i sprzyjajace warunki wystepuja przewaznie w roznych miejscach, wiec moze byc dylemat co wybrac. Na szczescie w Polsce takiego dylematu nie ma- tu nie wystepuje ani jedno, ani drugie- no, ale to juz temat na Agepo.
Wiec doszlismy do scenariusza czwartego- nazywajac go w skrocie "odbiciem po upadku", czyli sytuacji w ktorej dotychczasowa struktura i panstwa zwyczajnie sie zawalaja (albo funkcjonuja formalnie nadal, ale kompletnie ignorowane), jednakze pozostaje wystarczajaca ilosc zasobow dla utrzymania na podstawowym przynajmniej poziomie wiekszosci spoleczenstwa, a dalej spolecznosc jest w stanie sie lokalnie zorganizowac, zapewnic bezpieczenstwo i funkcjonowanie w lokalnych ramach. Oczywiscie finanse i handel miedzynarodowy w takiej sytuacji- jesli w ogole pozostana, to tylko w szczatkowej postaci, wielkie miasta w znacznym stopniu sie wyludnia, a zycie bedzie ciezkie i poza lokalnymi spolecznosciami niebezpieczne, ale po raczej krotkim okresie zalamania spora czesc cywilizacji ma szanase sie odbudowac na nowych zasadach- wiec mozna to tez nazwac "wielkim resetem"
I wreszcie piaty scenariusz- po prostu Mad Max. Niestety w pewnym zakresie calkiem realny. Zalamuja sie zarowno panstwa, jak tez spolecznosci lokalne. Tworzy sie od zera nowy porzadek, ale w poczatkowym jego okresie nikt nie jest w stanie zapewnic bezpieczenstwa rolnikom- co oznacza po prostu rabunek tego co sie da i brak w zwiazku z tym jakiekolwiek stalosci produkcji zywnosci, gwaltownie zmniejszajaca sie liczba ludnosci przez etap rabunku przechodzi do zbieractwa-lowiectwa i dopiero pozniej znow do drobnego rolnictwa opatrego o umocnione osady. 
Coz- swiat sie zmienia- i to zmienia w strone opisana powyzej. Zapewne bedzie tak, ze w roznych miejscach, moze nawet w roznych regionach obecnych panstw zaistnieja rozne scenariusze z powyzszych. Mozna smialo przypuszczac, ze np. polnocna Afryka (a moze i cala) i Haiti stoczy sie w Mad Maxa, a tez ze rozne regiony USA beda wygladac zupelnie roznie po rozpadzie tego panstwa (im dluzej sie nad tym zastanawiam, tym bardziej pewnym mi sie to wydaje)
Ale mnie samego interesuja i tak tylko dwie rzeczy- jaka moze byc przyszlosc Polski- i po to jest Agepo (nieco przygaslo niestety ostatnio, przez ogolne przeciazenie calej naszej trojki- ktos moze ma ochte cos napisac?) oraz jako druga rzecz- gdzie znalezc najlepsze perspektywy na przyszlosc.