Po której stronie są USA w wojnie?

 Jest zdecydowanie najwyższy czas zadać wprost tytułowe pytanie. Ludzie wierzący w zwycięstwo cywilizacji nad barbarzyńcami z bagien chcą widzieć zachowanie prezydenta Bidena i ogólnie władz USA jako jakiś plan. Oczywiście nie prowadzący do szybkiego zwycięstwa, bo gdyby tego chcieli, to by po prostu uzbroili ukraińską armię jak należy i Ukraińcy by już sami rozwiązali problem. Zarówno swój, jak i przy okazji większość problemu finansowania terroryzmu i zorganizowanej przestępczości na świecie. 


Ale władze USA tego nie robią. Nie robią same, jak i pod naciskiem sojuszników. Co więcej, nie robią do tego stopnia, że postrzeganie USA jako gwaranta światowego pokoju poważnie się chwieje. Co najmniej. A bym powiedział, że już jest zniszczone i wymaga odbudowy. Cała prezydentura Joe Bidena to jest przecież seria militarno- dyplomatycznych porażek, które pokazują USA jako papierowego tygrysa. Ewakuacja z Afganistanu, nieudana operacja przeciw Houtim, próba dostarczenia zaopatrzenia do Strefy Gazy- przecież każda z tych operacji wyglądała, jakby dowodziła nią jakaś postać z kreskówek. Jedna po drugiej, w czasie jednej kadencji. Wcześniejsze "operacje pokojowe", w Iraku i Libii można było postrzegać jako kompletne katastrofy w kategorii dyplomacji, wsparcia dla budowy państwa, wartości demokratycznych i czego tam jeszcze- bo przerobienia nieszkodliwych zewnętrznie i stabilnych dyktatur na czarne dziury chaosu i bazy terrorystów sukcesem raczej nie można nazwać. Ale jeszcze zarówno jedno jak i drugie było widziane przez świat jako pokazy skuteczności i potęgi amerykańskich sił zbrojnych. W Afganistanie, Morzu Czerwonym i Strefie Gazy to też stanęło pod znakiem zapytania. 

Oczywiście ten znak zapytania stoi zasadniczo w nieco innym miejscu. Nie przy kwestii wielkości i wyposażenia amerykańskich sił zbrojnych, czy nawet kompetencji ich dowódców, a w kwestii woli politycznej i właściwie nawet kontaktu z rzeczywistością polityków i cywilnego zwierzchnictwa armii. Jak też dużo poważniejszej kwestii- znaczy w jakim stopniu to centrum polityczno- administracyjne jest w ogóle związane z interesami kraju czy jak je w ogóle postrzega. I myślę że to ostatnie jest najważniejszym pytaniem. I nawet mam jakby odpowiedź.

Zacznijmy od łatwiejszej kwestii. USA są nadal najbogatszym i potężnym militarnie krajem. Do tego są imperium o światowych wpływach, oraz są położone w dość izolowanym miejscu. Izolowanym w sensie, że nie mają żadnych poważnych zagrożeń militarnych na swoich granicach i nawet nie bardzo mogą mieć. To razem sprawia, że większość nie tylko elit, ale przede wszystkim szeroko pojętej klasy politycznej w ogóle nie uwzględnia w swoim rozumowaniu kwestii zagranicy. Świat zaczyna się w Waszyngtonie i tam kończy, no może jeszcze jest coś tak pomiędzy Atlantykiem a Pacyfikiem. Widać to nawet w języku, przecież stan (w USA) i państwo (suwerenne, gdziekolwiek na świecie) określa się w USA tym samym słowem i bez kontekstu nie wiadomo o które znaczenie chodzi. Więc absolutnie nie podejrzewam elit USA o ogólną lojalność wobec obcego państwa, bo taki koncept nie bardzo sie mieści w ich widzeniu świata. Można sobie bez trudu wyobrazić członka elit politycznych jakiegokolwiek środkowoeuropejskiego kraju, który uważa, że ten naród nie ma kwalifikacji do posiadania elit i lepiej będzie jeśli zostaną przejęte wartości moskiewskie lub jakieś niemieckie. W USA taka kwestia właściwie nie może istnieć. Wszystko jest postrzegane w wewnętrznym kontekście.

Czy to oznacza, że amerykańskie elity myślą o dobrobycie kraju i jego przyszłości oraz o szczęśliwości mieszkańców. Hahaha, oczywiście że nie. Amerykańskie elity funkcjonują w swoim sosie i myślą o swoim przetrwaniu. I jednocześnie nie postrzegają obcych państw/ mocarstw jako zagrożenia. Bo i obiektywnie nim nie są. Więc łatwo i chętnie korzystają z ofert obcych mocarstw i ulegają ich wpływom. I nie tylko sami nie postrzegają tego jako nielojalności wobec swojego kraju, ale i nie jest to tak postrzegane przez publikę. Donald Trump przecież od co najmniej 30 lat pracuje głównie dla rosyjskiego wywiadu i jest zwyczajnym agentem wpływu. W większości europejskich państw, a już na pewno tych, które osobiście widziały rosyjskie wojsko i nie mają ochoty powtarzać tego doświadczenia ktoś taki jak Trump jeśli by nie przebywał w więzieniu, to przynajmniej by nie został dopuszczony do polityki na najwyższym szczeblu. Jeśli nie przez kontrwywiad i/lub sądy, to przez obywateli w wyborach.  Tymczasem w USA był prezydentem i znów jest kandydatem głównej partii. A jego wice brzmi jak prezenter "Sputnika".

Więc gdzie jest problem?

Nasz problem, znaczy całego świata, polega na tym, że oni nie widzą problemu. Sytuacja jest dobra, stabilność jest najważniejsza, ilość przegranych wojen gdzieś na innych kontynentach nie ma żadnego znaczenia o ile nasza klika zostanie przy władzy. W ten sposób oczywiście obca agentura dysponująca stosownymi środkami może uzyskiwać kolejne koncesje od każdej kliki politycznej z osobna, wstawiać swoich ludzi, a potem jeśli nie kontrolować, to mieć doskonałą wiedzę i orientację na temat wszystkiego ci się dzieje. 

Tu trzeba przypomnieć, że absolutnie największe pieniądze są przy ropie naftowej. Nigdzie, ani w historii, ani obecnie nie było i nie ma jednocześnie tak wielkiego przemysłu i tak wielkich zysków. Oczywiście, nie w każdym miejscu tego biznesu. Rafinacja i dystrybucja są wielkie, ale marże są małe, specjalistyczne produkty dają dobre marże, ale przy niewielkiej skali i często dużych kosztach na badania i jakość. 

Ale wydobycie ropy to jednocześnie jest gigantyczna skala i gigantyczne marże (tak, wiem, są też mali producenci z trudem wychodzący na zero). I to daje wielkie, łatwe pieniądze, którymi trzeba się podzielić aby mogło to nadal trwać. Bo tak w ogóle to jest bez sensu. 

Więc mamy jednocześnie wielkie, łatwe pieniądze, które po prostu muszą iść dla lobbing polityków i publiki, dla kupowania poparcia dla utrzymania systemu naftowego i jednocześnie doświadczony i z pełnymi kieszeniami lobbing Kremla, którego dalsze trwanie jest zależne od utrzymania systemu naftowego. To daje odpowiedź na tytułowe pytanie. Prawie. Bo sprowadza całą kwestię do dylematu- czy być po stronie sojuszników, czy nafciarzy. Nie żadnych konkretnych, a po prostu utrzymania systemu zależnego od spalania ropy i dającego astronomiczne zyski jej producentom. 

Z czego nie można sojuszników tak po prostu zlać, bo hegemonia USA byłaby od razu zakwestionowana, reszta świata straciłaby złudzenia od razu i poszła swoją drogą. A na tej drodze zasadniczo nikomu o zdrowych zmysłach się nie podoba karmienie terrorystów, czy rosyjskich czy saudyjskich ani też męcząca hegemonia USA. Jest akceptowana tylko ze względu na pewną gwarancję światowego pokoju. 

W takim razie jak by miało wyglądać postępowanie waszyngtońskich elit, gdyby w rzeczywistości celem było jakieś utrzymanie wrażenia bycia solidnym sojusznikiem, a jednocześnie właściwym celem byłoby utrzymanie systemu naftowego?

Oczywiście deklaratywnie i na papierze musiałoby to się łączyć z pomocą dla Ukrainy. Ale jednocześnie faktyczne działania muszą prowadzić do mniej- więcej "remisu ze wskazaniem". Konkretnie ze wskazaniem na Moskwę. USA nie mogą dopuścić do upadku i rozpadu Rosji. Nie tylko z powodu samej kasy dla polityków. Również, czy przede wszystkim, ze względu na rolę Moskwy w utrzymaniu zachodnich koncernów naftowych. W tym przede wszystkim zabójstwa i terroryzm wykonywany we wspólnym interesie nafciarzy. Nawet pozornie bezinteresownie przez Moskwę dla zachodnich koncernów. System oparty na masowym spalaniu paliw kopalnych istnieje tylko dzięki przemocy. A głównym jest dostawcą jest Moskwa. I to jest prawdziwy dylemat USA.

I taka jest też odpowiedź. Ostatnim przykładem jest chocholi taniec rządu USA wobec zgody na używanie ATACMS wobec celów na terenie Rosji. Taki sam jak z każdą poprzednią bronią. I tak samo Rosja jest uprzedzana o decyzji z wyprzedzeniem pozwalającym na bezpieczne usunięcie wartościowych celów. Na przykład kilka dni temu resztki Floty Czarnomorskiej zostały ewakuowane z Noworosyjska do Soczi. Zapewne lotnictwa to samo dotyczy. 

A jeśli ktoś uważa, że tam jest jakiś plan polegający na wykrwawieniu Rosji to nie. Nie tylko nie ma, ale jeśli taki plan jest to bardziej służący wykrwawieniu USA. Każda względnie nowoczesna broń jest dostarczana w  ilościach, które nie pozwalają na skuteczną zmianę sytuacji na froncie, ale i owszem pozwalają na dokładnie zapoznanie się Rosji z daną bronią, jej skutkami i opracowanie przeciwdziałania. Spektakularnym przykładem tu są pociski Exacalibur do armat 155 mm. Mają one zasięg 70 km i celność liczoną w centymetrach. Na początku 70% trafiało w cel. Teraz? 6%. Już nie są celne, bo rosyjskie zagłuszanie GPS działa wystarczająco dobrze. Gdyby dostarczono ich naraz poważne ilości, to też by opracowano przeciwdziałanie, ale najpierw by znikło z powierzchni ziemi kilka tysięcy ważnych celów na zapleczu frontu. I wojna by była bliżej końca.

OK, USA oszukują sojuszników i pracują z Rosją. Co z tego wynika? To, że mają szansę przegrać razem z Rosją. Szansę, nie pewność. Bo oczywiście zaraz powstanie 400 filmów, gier i seriali pokazujących 3000 Abramsów na froncie i tym podobne rzeczy. Tak długo aż wszyscy uwierzą. 

Ale jeśli nie uratują Rosji i nie narzucą swoich warunków przy pokoju, to Ukraina i ogólnie obóz zwycięzców będzie bardzo mocno zdeterminowany, aby naftowe pieniądze nie miały więcej wpływu na światową politykę. A tu ExxonMobil i Kreml siedzą na dokładnie tej samej gałęzi.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

To juz wiem skad takie cos sie bralo: https://www.politico.eu/article/report-us-urges-ukraine-stop-attacking-russian-oil-refineries/

Anonimowy pisze...

Ale utrzymanie stanu, kiedy powszechnie spala się ropę jest łatwiejsze, gdy ropa jest tania. A tania ropa jest kiedy mamy dużo producentów ropy. Dlatego rozwalanie Bliskiego Wschodu nie sprzyja niskiej cenie ropy. Jest to na rękę Rosji, ale wysokie ceny zachęcają do przejścia na alternatywy. Jak się do tego odniesiesz, Maczeta?

Ziomek

Maczeta Ockhama pisze...

@Ziomek Jak jest za tanio, to się za mało zarabia. Jak jest za drogo to albo się załamuje popyt, albo zwiększają się inwestycje w alternatywy i spada poparcie społeczne dla projektów zwiększających zużycie. Gdzieś jest optimum i ustalenie go nie jest łatwe, a utrzymanie już całkiem skomplikowane. I czasem w tym celu trzeba zbombardować jakiś Irak

Anonimowy pisze...

Może destabilizacja Bliskiego Wschodu była właśnie dla nafciarzy a może nie. Ale faktycznie zrobienie tam bajzlu wyglądało na plan. Przecież rząd USA nie mógł oficjalnie powiedzieć opinii publicznej: "Rozpieprzyliśmy te kraje celowo, żeby nie mogły sprzedawać ropy/nie mogły brać udziału w Nowym Jedwabnym Szlaku/nie wpieprzały się w sprawy Izraela/dopisz sobie inny powód"

Ziomek