Przyszłość sieci energetycznych – projekt 1913+

W wyjaśnieniu dziwnej części tytułu- Projekt 1913+ jest próbą odgadnięcia jak będzie wyglądała struktura społeczna i gospodarcza Polski po zmianach wynikających z ograniczenia dostępności paliw kopalnych, a być może też pewnych wniosków co do przygotowań jakie należy poczynić w okresie przejściowym. Więcej założeń- tu. Nazwa projektu jest robocza i jeśli ktoś ma pomysł na lepszą- proszę o komentarz.
Więc po walce z deficytem budżetowym, wracam do głównej tematyki bloga.
Otóż sieć energetyczna w dzisiejsze postaci działa na zasadzie dostosowania podaży prądu do popytu nań. Z grubsza rzecz biorąc w każdej sekundzie produkcja prądu się zmienia podążając za decyzjami użytkowników o włączeniu lub wyłączeniu czegoś elektrycznego. Aby mogło to tak funkcjonować sieć musi być zdolna do obsłużenia maksymalnego możliwego zapotrzebowania tak w zakresie przesyłu, jak też produkcji- ale też nie produkować więcej niż jest zapotrzebowania. Dlatego właśnie istnieją z grubsza rzecz biorąc dwa typy elektrowni:
  1. Zapewniające podstawowe funkcjonowanie sieci- tutaj kryterium stanowi koszt wytwarzania prądu i zazwyczaj są znikome możliwości regulacji mocy. Są to elektrownie węglowe, atomowe i jeszcze do niedawna wodne.
  2. Elektrownie szczytowe- produkujące prąd wtedy, kiedy jest bardziej potrzebny. Kryterium stanowi tutaj szybkość reakcji i niskie koszty inwestycyjne. Do niedawna były to zazwyczaj diesle z generatorem, obecnie, ze względu na zaporowe koszty paliwa, są to elektrownie gazowe i, obecnie w pewnym stopniu wodne.
Do wszystkich miłośników tezy "nie przejmujmy się przyszłością prądu w gniazdkach, bo nawet jak węgiel się skończy to prąd będzie. Mamy przecież energię wiatru i słońca." Otóż niestety nie- wiatraki i ogniwa słoneczne produkują prąd w sposób nieprzewidywalny- więc dla zapewnienia stabilności sieci trzeba to zrównoważyć odpowiednim potencjałem elektrowni szczytowych- czyli, aby siec mogła działać na każdą elektrownie wiatrową i słoneczną obecnie musi przypadać zbliżonej mocy elektrownia gazowa lub wodna. Oczywiście można włączyć w sieć także zwiększoną ilość elektrowni szczytowo- pompowych, które służą wyłącznie do magazynowania energii- ale też wbrew pozorom, możliwości ich budowy są mocno ograniczone potencjalnie dostępnymi lokalizacjami. Więc możliwości oparcia sieci energetycznej na energii odnawialnej są ograniczone potencjałem hydro. Elektrownie wodne zapewniają obecnie około 1,5% energii elektrycznej zużywanej w Polsce i sądzę, że potencjał ich jest w większości wykorzystany. Elektrownie szczytowo- pompowe służą wyłącznie do magazynowania energii, a ich łączna moc jest nieco większa niż wodnych w Polsce- ale liczy się potencjalna wielkość akumulacji. Szacuję, że realnie można przyjąć kolejne 1,5% potrzeb energetycznych Polski. Daje to łącznie 3% obecnej mocy dla utrzymania stabilności sieci- potrzebnej do wspomagania wiatru i słońca. Razem z wiatrakami i fotowoltaiką pozwoli to na zapewnienie produkcji energii elektrycznej na poziomie 6% obecnej, zakładając realnie problemy z dostawami gazu.
Ewidentnie żadne środki zwykłych oszczędności nie pomogą. Wszędzie tam, gdzie będzie można obyć się bez niezawodności sieci- zostanie ona, pod presją ekonomiczną, odcięta na stałe lub koncerny energetyczne będą musiały zawrzeć umowy z klauzulami odcinania odbiorców. Inna sprawa, że od strony odbiorcy taka umowa jest pozbawiona sensu, jeśli w równie zawodny sposób prąd może produkować sam. Więc sieć się skurczy, bo musi. Z całą pewnością- w racjonalnym rachunku, pierwsze zostaną odcięte zwykłe gospodarstwa domowe, a niezawodny prąd pozostanie dostępny dla tych procesów przemysłowych, w których jest niemożliwe przerwanie jego dostaw bez uszkodzenia sprzętu/zniszczenia materiałów. Bardzo też proszę Czytelników o pomoc w zidentyfikowaniu tych procesów.
Oczywiście znacznie bardziej prawdopodobne jest takie zachowanie władzy, że nie będą przyjmować do wiadomości (jak też przeciętni ludzie), że świat się zmienia i oczekiwać, że kolejne załamania sieci nie będą się powtarzać. Tego typu życzeniowe myślenie zapewne doprowadzi do tego, że rząd nakaże w pierwszej kolejności odłączać odbiorców przemysłowych, a stopniowo, po kolejnych zawałach sieci i podwyżkach poszczególni ludzie i firmy będą się odłączać od sieci. W tym momencie, w miarę spadku masowości dostępu do sieci, abonament będzie stawał się coraz droższy. Jeśli będą panować zależne od kosztów regulacje w tym zakresie to oczywiście nastąpi to najpierw w mniejszych osadach i linie energetyczne zaczną znikać jak kolejowe obecnie. Cóż, interwencja rządu może to oczywiście zmienić i przez nacisk na utrzymywanie sieci energetycznej doprowadzi ją do całkowitego zawału i zawodności. W takiej sytuacji wszyscy będą musieli z prądu albo zrezygnować, albo przejść na własne źródła- co dla zwykłego domu jest już dziś zupełnie realne. Większości ludzi jednak zapewne nie będzie stać na tego typu rozwiązanie i dostęp do elektryczności się znacznie zmniejszy. O ile?- to pytanie jest właśnie jednym z celów Projektu 1913+. Ciekawe będą tego społeczne skutki – bo oznacza to też zmniejszenie dostępu do masowej propagandy, czyli telewizji- zwłaszcza na wsiach i być może w mniejszych miastach.

Jeszcze raz deficyt

Trudno- nie dotrzymałem słowa- jeszcze raz deficyt. GUS właśnie opublikował dane o deficycie. Wynika z nich, że dług publiczny przekroczył już w zeszłym roku 50%, a w tym przekroczy 55%. Są to kolejne progi ostrożnościowe zapisane w ustawie o finansach publicznych. Co prawda decydujące znaczenie ma notyfikacja przez Ministra Finansów, według którego pierwszy próg nie został przekroczony, ale 55% w tym roku, i co ważniejsze 60% w przyszłym zostanie przekroczone na pewno.
Co oznacza przede wszystkim, że prawdopodobnie już w przyszłym roku zostanie zawieszona waloryzacja emerytur, a w 2012 albo będzie przeprowadzony już drakoński program oszczędnościowy, albo zmieniony sposób liczenie długu lub konstytucja. Stawiam na to drugie.

Ostatni wpis o deficycie- krótko.(deficyt cz.4)

MinFin podał, że deficyt sektora finansów publicznych wyniesie w tym roku 112,25 mld złotych. Dodawszy do tego trupy w szafach - pewnie 120- 150 mld. Wpływy podatkowe będą mniejsze od planowanych (ale niespodzianka...) i pewnie w okolicach mojego szacunku 200 mld. Co oznacza, że moje szacunki co do twardości lądowania były nadmiernie optymistyczne.
Na tym na razie kończę temat - nawet dałem pewne rady na przyszłość. Zostaliście, moi drodzy czytelnicy ostrzeżeni.Wszystkie pomysły polityków o redukcji deficytu, konsolidacji finansów publicznych, itp. można włożyć między bajki. Jedynym wyjściem jest natychmiastowe wycofanie się państwa z całego socjału - łącznie z molochem "edukacji", drastyczna obniżka emerytur i zachowanie obecnego poziomu opodatkowania. Długu się nie da spłacić.
W sumie to chyba zostanę zwolennikiem PO- nie przeprowadzają żadnych reform, bo to do niczego nie doprowadzi i umacniają zamordyzm - a to się przyda w sytuacji drastycznego wzrostu niezadowolenia.
Pozostaje jedynie zacytować Ronalda Reagana- "Nie przejmuję się deficytem. Jest już wystarczająco duży, żeby sam się zaczął o siebie martwić"

Deficyt budżetowy cz.3 – wnioski na przyszłość

Sytuacja budżetowa polskiego rządu została opisana przeze mnie wcześniej – właściwie pokazuje ona jasno, że prawdziwy poziom zamożności polskiego państwa i społeczeństwa specjalnie się nie zmienił od co najmniej 15 lat. Cały wzrost był finansowany długiem i w mniejszej części sprzedażą państwowego majątku. Polska jest nadal biednym państwem trzeciego świata i niestety do tej roli zapewne wkrótce wróci. Obecna sytuacja jest tylko złudzeniem bogactwa. Mogę sobie tak pisać – ale konkretniejszy obrazek na każdego mieszkańca Polski przypadnie w tym roku 3000 zł nowego długu, czyli na 4-osobową rodzinę 12000 zł (w zaokrągleniu lekko w górę i licząc 100 mld nowego długu). Te pieniądze nie znikają – one lądują i krążą gdzieś w gospodarce, przyczyniając się oczywiście do błędnej alokacji zasobów. Zakładając, że zadłużenie nie będzie w ogóle spłacane, ale nie będą też zaciągane nowe długi, ta przeciętna rodzina będzie miała do dyspozycji 12 tys. złotych rocznie mniej niż dziś. Oczywiście niekoniecznie nominalnie, ale efektywnie. Pokaże się to głównie w cenach dóbr importowanych – nie tylko telewizorów plazmowych i hiszpańskich kafelków, ale nawet bardziej – paliw płynnych i gazu ziemnego, samochodów, a nawet węgla (bo Polska jest już importerem netto, poza tym coś trzeba będzie eksportować) a także tekstyliów. Ceny usług polegających głównie na ludzkiej pracy za to utrzymają się na relatywnie zbliżonym poziomie (fryzjerzy, restauracje, itp.) - ale popyt drastycznie spadnie- takie wydatki tnie się najpierw. Znaczy zbliżonym do zarobków, a nie do dzisiejszego stanu – tak jak za pensję ktoś może ostrzyc włosy 100 razy, tak pewnie pozostanie, ale fryzjer zbiednieje. Teraz drobne przeliczenie, choć z liczbami bez rzetelnego sprawdzenia. Szacuję, że ok. ¾ osób mieszkających w Polsce osiąga jakiś dochód – praca, firma, emerytura, zasiłek dla bezrobotnych. Powiedzmy, że jest to średnio 16 tys. zł rocznie netto- chyba realistyczne, może nawet trochę zawyżone. Wypada więc po 12 tys. na głowę. Obniżamy tą kwotę o wspomniane pożyczane 3 tys. i mamy 9 tys. na głowę. Tylko pamiętajmy, że zmiana ta wcale nie rozłoży się równomiernie. Na pewno dużo stracą emeryci i/lub nauczyciele, lekarze po prostu wyjadą. Importerzy, zwłaszcza dla „klasy średniej” znikną, a gospodarka będzie się boleśnie przestawiać na eksport czego się tylko da. Czyli w pewnym stopniu to co się stało w Argentynie po 2001- choć niekoniecznie według tego samego scenariusza. Może, jakimś cudem, redukcja deficytu będzie stopniowa a postępująca za tym zmiana kursu walutowego i wzmocnienie rule of law z odbiurokratyzowaniem gospodarki spowoduje wzrost prawdziwych eksportowych inwestycji? Piękna bajka. A Polska stanie się drugą Japonią, Irlandią, Islandią- tą bajkę już słyszałem.
Opis tego opiera się na założeniu, że rząd tylko przestanie zwiększać dług. Żadnej spłaty i żadnej szczególnej katastrofy, ale niestety nie wierzę, że mogą to być powolne i stopniowe zmiany.
Otóż weźmy teraz piękny podmiejski dom z gazowym ogrzewaniem i dwójką dorosłych pracujących w mieście, dojeżdżających dwoma samochodami do firmy importowej i drugiej zajmującej się organizacją przyjęć. A kredyt na dom we frankach. On traci pracę od razu, ona zarabia połowę tego co poprzednio- dochody spadają do 20% wcześniejszych. Rata kredytu dwukrotnie w górę, paliwo do samochodu i gaz do ogrzania domu też.... Brrr... Co z tego, że fryzjer nie podrożeje...
Relatywnie podrożeje także żywność- z jednej strony spadek realnych dochodów, z drugiej olbrzymia presja eksportowa. To wcale nie oznacza, że rolnicy będą się mieć znakomicie. Drobni będą walczyć o przetrwanie- jak zwykle, tylko więksi, zdolni do samodzielnego eksportu (jak zresztą we wszystkich branżach) zarobią nieźle. Co niestety oznacza to co zwykle- bogaci staną się jeszcze bogatsi, biedni będą walczyć o przeżycie, a większość tych pośrodku spadnie w dół.
A boom eksportowy weźmie się po prostu stąd, że czymś trzeba będzie zastąpić pożyczone pieniądze i może to być eksport lub napływ inwestycji – napływ inwestycji jedynie w optymistycznym scenariuszu prawdziwego zmniejszania deficytu. W mniej optymistycznych będziemy skazani na lokalne zasoby, gdzie najpierw trzeba coś sprzedać, aby coś kupić. Nawet podstawowe rzeczy, jak paliwa.  

Polski dług publiczny – spłata (deficyt cz.2)

Temat właściwie nudny. Oczywiście polski rząd pożyczonych pieniędzy nie odda – ale sam chciałem rozważyć, czy może jednak jest to przez przypadek możliwe.
Założenia następujące – koniec z zaciąganiem nowego długu, dotychczasowy niekoniecznie jest spłacany, ale odsetki są obsługiwane i jest rolowany na bieżąco, przy nie zmienionych stopach. I rząd liczy na wyrośnięcie z długu i/lub spokojne zinflacjowanie go.
Zgodnie z tym, co pisałem w poprzednim artykule, zrównoważenie budżetu to pozornie 100 mld złotych, praktycznie, wliczając spadek wpływów podatkowych- 140 mld. Są to szacunki raczej zaniżone, ale z drugiej strony nie uwzględniłem przychodów z prywatyzacji – planowanych na 25 mld.
Więc teraz spojrzenie na wydatki Planowane na ten rok wynoszą 301 mld (tylko budżetu państwa, ale wszędzie indziej trwa od pewnego czasu chowanie trupów w szafie i miejsca na żadne oszczędności raczej nie ma). Widać wyraźnie, że wydatki trzeba po prostu przyciąć do kości. Projekt przyszłorocznego budżetu jest to po prostu koncert życzeń i jedyne co pozwala na pewno stwierdzić, to to, że pod koniec 2011 r. (nie)potrzebne decyzje urzędowe otrzymamy jeśli do urzędu przyniesiemy własny papier... Wzrost dochodów podatkowych o 8,6% przy inflacji 0,5% to moim zdaniem dość oderwana od rzeczywistości prognoza. W szczególności w kontekście podanych właśnie danych z wykonania budżetu za 3 kwartały bieżącego roku. Dochody podatkowe i niepodatkowe wyniosły 160,2 mld zł.. W dochodach niepodatkowych mieszczą się kary i grzywny oraz wpłata z zysku NBP (czyli podatek inflacyjny – w uproszczeniu) oraz dochody z prywatyzacji 11,9 mld zł, które odliczam. Mamy więc po 3 kwartałach 2010 r. dochody w wysokości 148,3 mld zł, co ekstapolując da 197,7 mld złotych. Wygląda to dużo gorzej niż plan. Być może dochody w ostatnim kwartale bywają wyższe, ale w miarę będę się trzymać tej liczby, zaokrąglając ją tylko do 200 mld.
Teraz wydatki – wbrew pozorom wydatki na obsługę długu nie są wysokie - w tym roku zaledwie 6,2 mld – czyli do końca roku uzbiera się jakieś 8,5 mld. I taką wartość bardzo optymistycznie przyjmijmy (bardzo optymistycznie, że stopy nie wrosną, a wiarygodność rządu nie spadnie – choć przy cięciu wydatków do kości raczej akurat wiarygodność wzrośnie – więc założenie chyba OK)
Dotacja do FUS, 34 mld , a co już nieciekawe wzrost o 10 mld r/r i wykonanie 89,7 % planu. Czyli dotacja skończy się w październiku, a ZUS zaciągnie kredytu komercyjne większe niż planowano. Kompletna katastrofa, a co jest już śmieszne – planowana dotacja w przyszłym roku ma być mniejsza o 2,1 %.. Śmiech przez łzy, ale budżet na 2011 to naprawdę odlot.
Więc zakładając uczciwe rozliczenie z emerytami – dotacja do ZUS musi wynosić jakieś 50 mld złotych.
Wojsko, policja i sądownictwo jest to około 40 mld złotych – jak wynika z dyskusji pod poprzednim artykułem, wydatków tych właściwie już się nie da przyciąć- przynajmniej wojskowych, bez naruszenia struktury państwa.
Po stronie dochodów, zgodnie z szacunkiem z poprzedniej części nasze 200 mld zmniejszamy o 40 mld i zostaje 160 mld dochodów podatkowych budżetu.
Teraz wydatki – wojsko, policja i sądownictwo – 40 mld
Wydatki drogowe – obecnie około 30 mld (poziom remontów poniżej koniecznych potrzeb, bez wliczania dróg lokalnych) – dla przyzwoitej jakości infrastruktury przyjmijmy 40 mld.
Dotacja do FUS i obsługa zadłużenia – 58,5 mld – te 1,5 dodajmy na administrację..
Jeszcze tylko wyrównanie budżetu FUS z tytuły składki przekazywanej do OFE – powiedzmy 18 mld.
Mamy po pewnych zaokrągleniach budżet – dochody 160 mld zł, wydatki 158 mld zł – nie jest źle?
Jest. Przy obecnym poziomie opodatkowania, Rzeczpospolitą stać na różnisty socjał w wysokości 2 mld zł rocznie. Obecne wydatki na edukację wynoszą około 35 mld zł. Więc powiedzmy, że likwidacja państwowej edukacji jest nierealna i musi pozostać – z budżetem zmniejszonym o 90%. I to już koniec możliwości III RP. Żadne więcej wydatki nie są w ogóle możliwe i po zniknięciu pożyczkodawców ich nie będzie.
W teorii. Praktycznie wszystkie będą cięte w miarę siły przetargowej ministrów, ich popleczników i stosownych związków zawodowych. Więc nie będzie żadnych 40 mld na drogi – a prawdopodobnie 10, dotacja do FUS będzie obniżona, ZUS będzie zaciągał kolejne kredytu, a wszystkie możliwe płatności budżetowe przeciągane. Do tego należy dołożyć już zaplanowany terror skarbowy - pod ładną nazwą „prognozowanego wzrostu dochodów budżetu z tytułu kar i grzywien” - czyli planuje się, że w przyszłym roku obywatele staną się mniej praworządni – ciekawe. Może media zaczną namawiać do działań sprzecznych z prawem – aby można było nałożyć odpowiednią ilość kar i grzywien?
W ten sposób rząd oczywiście złamie jakiekolwiek resztki zaufania do państwa i tylko umocni zwyczaj omijania go na każdym kroku- podcinając przy okazji gałąź przyszłych dochodów podatkowych...

Uwaga techniczna

Wobec zgłaszanego regularnie niedziałania strony zmieniłem szablon. Jak widać- nie ma listy linków i paru innych rzeczy, ale mam nadzieję, że działa bez problemu. Jak uda mi się rozwiązać problemy i zrobić coś co działa- wszystko wróci.

Dług publiczny- wysoki i możliwy do spłaty

Rekord zadłużenia państwa należy chyba do Wielkiej Brytanii w 1815 roku. Co więcej jest to jedyny znany w historii wypadek spłaty takiego zadłużenia – choć to akurat nie do końca. Po, z relatywnie niewielkimi przerwami, stuleciu wojen, zadłużenie doszło gdzieś w okolice 250% PKB (według różnych źródeł od 240 do 300%, przyjąłem 250). Ale to była sytuacja inna niż jakiekolwiek dzisiejszego państwa. Było to pierwsze w świecie i jedyne wówczas państwo przemysłowe, znakomite i wydajne rolnictwo pozwalało na gwałtowny wzrost populacji, a jednocześnie utrzymywało wysoką wydajność pracy. Potęga Royal Navy była niezachwiana. Tak naprawdę, to żadne inne państwo europejskie w owym roku nie posiadało floty wojennej z prawdziwego zdarzenia. Jedynie US Navy dorównywała RN jakością, ale ogólną siła nie mogła się równać. Jednak były to jedyne dwie floty które mogły zapewnić swoim kupcom ochronę szlaków handlowych.
Co interesujące, w czasie wojen napoleońskich wprowadzono podatek dochodowy i zawieszono wymienialność funta na złoto. To pokazuje jak dramatyczna była sytuacja budżetowa w tym czasie. Polityka rządu Jego Królewskiej Mości po pokonaniu Francji (i, w różnych konfiguracjach, prawie wszystkich innych państw europejskich) była zadziwiająca. Premier, zgodnie z obietnicą, zaraz po wojnie zlikwidował podatek dochodowy (niesamowite – nieprawdaż?), a w 1821 udało się wrócić do standardu złota – bo najpierw trzeba było usunąć nadmiar nadrukowanych papierków. Spowodowało to oczywiście deflację i wobec sytuacji zrujnowanej Europy również kryzys i rozróby. Zwłaszcza, że jednocześnie rząd przyciął własne wydatki niemal do zera – co akurat było o tyle łatwe, że na wydatki te składała się głównie flota i armia. Okręty przytrzymano na sznurku, armię rozpuszczono.
Rozpoczęła się właśnie brytyjska kolonizacja Australii i kilka lat wcześniej zdobytej Afryki Południowej. Trwały wojny o niepodległość w Ameryce Łacińskiej – na których właśnie brytyjscy kupcy i producenci broni zarabiali (choć dla tych ostatnich był to raczej ratunek przed bankructwem niż realny profit). W Indach konkurencja innych państw europejskich praktycznie znikła – razem z ich flotą i handlem. Krótko mówiąc- Wielka Brytania w 1815 roku była jedynym i prawdziwym mocarstwem posiadając najwydajniejszy na świecie przemysł i rolnictwo oraz praktycznie ogólnoświatowy monopol handlowy. Należy dołożyć do tego gwałtowny przyrost ludności wysp, a wkrótce i koloni i mamy opis kraju, który był w stanie spłacić dług w wysokości 250% PKB. Choć tak naprawdę ledwo był w stanie. Przez pierwsze lata prawie cały budżet był przeznaczany na obsługę długu. Później gospodarka urosła – bo jak miała w takich warunkach nie rosnąć?
Londyn stał się stolicą światowych finansów – w dużej części dzięki uczciwemu potraktowaniu pożyczkodawców rządu i czasach pax britanica obsługa długu i nawet jego częściowa spłata były w ogóle możliwe. Choć tak naprawdę całkowity dług nie został spłacony nigdy. Przez sto lat zadłużenie Zjednoczonego Królestwa spadało, ale jeszcze w przededniu I w.ś. wynosiło ok. 40% PKB.
I pamiętajmy, że było to całkowite zadłużenie państwa. Nie było zobowiązań emerytalnych, niedokapitalizowanych państwowych funduszy różnego rodzaju, itp.
I takie państwo ledwo mogło sobie poradzić z obsługą długu. Zjednoczone Królestwo jeszcze raz zawędrowało w okolice tego zadłużenia – po II w.ś. - ale wtedy dług został po prostu wyinflacjowany i pożyczkodawcy otrzymali swoje należności w pieniądzu o zmniejszonej wartości. A Londyn był nadal już nie jedynym, ale ważnym ośrodkiem światowych finansów i rząd miał dostęp do tanich pożyczek we własnej walucie.
Przy tym porównaniu widać wyraźnie, że obecne zadłużenie większości państw świata, choć formalnie niższe niż brytyjskie wówczas, jest zwyczajnie niemożliwe do spłaty – bo po prostu sytuacja żadnego państwa nie jest, nawet w przybliżeniu, tak korzystna jak UK w 1815. Nawet piraci dzisiaj nie przejmują się banderą statku – podczas gdy wtedy atak na brytyjski statek był czymś pomiędzy samobójstwem a ludobójstwem własnego plemienia (RN pojawiała się szybko i marines dokańczali robotę). A co więcej, poza oficjalnym długiem publicznym jest stos dodatkowych zobowiązań. Wliczając je, spora część obecnie (wciąż) bogatych krajów ma zobowiązania przekraczające brytyjski dług z 1815 r.

Show me the note, motherfucker!

Taka była dokładnie i w całości treść maila, którą przykładny amerykański obywatel i właściciel domu wysłał do Wells Fargo (jednego ze "zbyt dużych by upaść” banków), po tym jak miesiącami byli (wraz z żoną) robieni w balona przy próbie zrefinansowania swojej pożyczki hipotecznej w ramach rządowego programu. Oczywiście „note” to zobowiązanie tegoż właściciela do zwrotu domu w wypadku niespłacania pożyczki. Efekt przeszedł wszystkie ich oczekiwania. Mail był wysłany w nocy, a następnego dnia rano zadzwonił urzędnik bankowy i poinformował, że są zakwalifikowani do programu, właściwie z datą wsteczną – tj. bank nie będzie się domagał zaległych płatności (ponieważ płacili ratę jakby była obniżona), a wszystkie dokumenty będą gotowe do 1 listopada. Jest to ze strony amerykańskich banków w obecnym stylu ich działania rzecz absolutnie niespotykana. Dalej – urzędnik bankowy sam ich szukał i chciał jak najszybciej dojść do porozumienia- choć wcześniej otrzymali (po podpisaniu umowy!!) informację, że się nie kwalifikują.
I o co chodzi – jeśli pożyczka będzie zrefinansowana właściciele podpiszą nowy kwit a o stary już nie będzie po co się pytać. Można w takim razie założyć z prawdopodobieństwem bliskim pewności, że aktualny kwit nie istnieje lub jest nieważny, a Wells Fargo nie jest w stanie go pokazać i jakiekolwiek pieniądze zobaczy tylko dlatego, że właśnie ci przykładni obywatele uważają, że powinni zapłacić. 
Wygląda na to, że przynajmniej w tym konkretnym wypadku spokojna prośba o wykazanie legitymowanego prawa banku do hipoteki domu okazała się skuteczna.

Ile wynosi deficyt budżetowy?- cz.1

Niestety prosta odpowiedź na to pytanie – brzmi „nikt tego nie wie”. Część powodów jest oczywista – obligacje rządowe są emitowane w różnych walutach, których kurs zmienia się co sekundę, bony skarbowe o krótkim terminie wykupu zmieniają obraz sytuacji regularnie, a krótkoterminowe pożyczki podmiotów sektora publicznego często w ogóle nie uwzględniane w jakikolwiek sprawozdaniach. Przyjmijmy zatem, że 100 miliardów złotych w 2010 r., które się wymsknęło ministrowi finansów jest kwotą mniej- więcej prawdziwą. Patrząc co prawda na ZUS, działalność samorządów wielkich miast i wszelkiego rodzaju przystawki okołobudżetowe przypuszczam, że jest to nadal mocno zaniżona kwota, ale niech tam.
W te 100 mld wchodzi oficjalny deficyt samorządów, ale skoro samorządy są prawie w całości finansowane transferami z budżetu – można traktować je jak część budżetu państwa. Dodatkowym argumentem może być to, że wpadanie miast w spiralę długu jest spowodowane w dużej części zmniejszaniem dotacji i dokładaniem ustawowych obowiązków. Oczywiście, gminy oprócz dotacji, udziałów w podatkach państwowych i prywatyzacji, mają też własne dochody podatkowe – ale są one na tyle niewielkie, że nie zmieniają obrazu sytuacji.
A teraz druga strona równania – nie żadne PKB, do którego się zwykle porównuje dług, tylko dochody budżetu. Dlaczego tak? Dług nie będzie spłacany z jakiegoś mitycznego PKB, tylko z tego co państwo jest w stanie zedrzeć z podatników – czyli właśnie istotne są dochody budżetu. I to dochody podatkowe – olejmy dochody z prywatyzacji – one się w pewnym momencie skończą, i to zakładam, że oddawać będzie trzeba jak już nie będzie co sprzedawać.
Otóż dochody podatkowe planowane na 2010 rok wynoszą 223 mld złotych.
Obetnijmy parę zer po obu stronach i mamy gospodarstwo domowe, które zarabia rocznie 22,300 złotych, wydaje wszystko i dodatkowo pożycza 10 tys złotych rocznie, aby pokryć wydatki, wyprzedając przy okazji posiadane gadżety na 2500 zł. Fajnie się tak żyje – aż do bankructwa, bo po paru latach takiego życia naprawdę nie da się tego oddać.
Kot w Gołębniku pisał niedawno cykl artykułów o możliwych oszczędnościach i jak zrównoważyć budżet – tylko opierał się na innych liczbach.
Należy do tego jeszcze dołożyć fakt, że w bredniach lorda Keynesa jest ziarno prawdy – dług stymuluje gospodarkę. Każda złotówka wydana przez budżet wraca w sporej części w postaci podatków. Jeśli przyjmiemy (bardzo ostrożnie), że jest to tylko 40%, oznacza to też to, że kończąc od jutra zadłużanie Rzeczypospolitej, dochody budżetu zmniejszają się o 40 mld.
I teraz drodzy libertarianie policzcie co się da zrobić. Na mój nos realne pole manewru wymusza m.in. jedną rzecz- zrównoważenie budżetu Funduszu Ubezpieczeń Społecznych. Pod takim ładnie eufemistycznym określeniem ukrywa się albo drastyczna podwyżka składek ZUS (która z całą pewnością nie przyniesie wzrostu dochodów- czyli rozwiązanie nierealne), albo drastyczna obniżka emerytur. Oczywiście, jak zacznie się poszukiwanie oszczędności to w pierwszej kolejności przytną jak zwykle wojsko i policję – bo oni nie protestują, ale każdy kto mieszka obok lotniska wojskowego, wie, że odrzutowiec wojskowy na niebie stał się ostatnio bardzo rzadkim zjawiskiem – czyli najprawdopodobniej budżetu na szkolenie wojskowe już dawno nie ma. Nie sądzę, by dało się jeszcze dużo przyciąć. Molocha państwowej edukacji nie odpuszczą i z poważnych wydatków zostają tylko emerytury. Ale dotacja do FUS to oficjalnie tylko 37 mld. W rzeczywistości więcej – dochodzą jeszcze kwoty „refundacji składek OFE”, czy czegoś takiego i pewnie parę innych nieoficjalnych kanałów przelewowych. Podobno na wypłaty emerytur ZUS wyda w tym roku 102 mld złotych. Czyli powiedzmy, że bez dotacji emerytury muszą realnie spaść o połowę. A to nadal jest za mało. Rząd potrzebuje nie tylko zbilansować ZUS, ale zamienić go z powrotem w dojną krowę. Obniżka emerytur o 80, 90%? - możliwe. Ale to nie wszystko. ZUS także przestaje pożyczać – kolejne zmniejszenie wpływów podatkowych...
Ja osobiście nie widzę żadnej możliwości zrównoważenia budżetu państwa – realnego, bez przerzucania zobowiązań na gminy i fundusze celowe. W grę wchodzi już tylko bankructwo przez defaut lub hiperinflację. A mówimy o (naprawdę!!) jednym z bardziej odpowiedzialnych fiskalnie krajów Europy...
Podsumowując – skrajnie cynicznie. Nie jestem przeciwnikiem dalszego zadłużania rządu. Teraz to już jest problem wierzycieli.  

Walka o ogień

Historia homo sapiens może być też przedstawiona jako historia opanowywania kolejnych źródeł energii i wykorzystywania ich w celu poprawy jakości życia i prosperity naszego gatunku. Umiejętność wykorzystania drewna na opał pozwoliła naszym dalekim przodkom dostarczyć część energii niezbędnej do przeżycia w postaci nieprzyswajalnej w naturalny sposób i zmniejszyć ilość kalorii niezbędnych w pożywieniu – więc też zwiększyć gęstość zaludnienia terenów łowieckich. W następnej kolejności ludzie nauczyli się zwielokrotniać własną siłę wykorzystując do tego trawę (za pośrednictwem koni i wołów)- i znów wzrosło zaludnienie i jakość życia. Potem oczywiście energia wody i wiatru – to samo. I zawsze był ten sam schemat – wielkość ludzkiej populacji w miarę szybko dostosowywała się do zwiększonych zasobów i stabilizowała na poziomie pozwalającym na podstawowe przeżycie olbrzymiej większości populacji. Tylko w przejściowym okresie opanowywania nowych zasobów populacja mogła rosnąć, a ludzie żyć w warunkach łatwo dostępnej żywności i innych postaci energii.
Ciekawie zaczęło się dziać, kiedy ludzie dobrali się do zasobów prawie darmowej i pozornie niewyczerpanej energii kopalnej. Węgiel i ropa spowodowały początkowo to co zwykle – gwałtowny wzrost populacji i to jeszcze przy stale wzrastającym poziomie życia. Problem polega na tym, że homo sapiens uwierzył, że może pokonać ekologię i zawsze żyć mając do dyspozycji energii dużo więcej niż potrzebuje do przeżycia. Może się to udać tylko pod jednym warunkiem – wzrost ilości dostępnej energii będzie większy niż wzrost populacji. Wydaje się to yhmm.. mało możliwe. Powodem takiego powszechnego złudzenia jest zapewne fakt, że ludzie rozmnażają się niezwykle wolno (w porównaniu do innych gatunków) – co w połączeniu z nagłym powiększeniem niszy ekologicznej spowodowało właśnie to oderwanie.
Do punktu równowagi to z pewnością wróci, ale kiedy? Gdyby wzrost ilości dostępnej energii odbywał się w dotychczasowym tempie – to nie tak szybko. Ale – sądzę, że jesteśmy, lub niedługo będziemy świadkami spadku ilości energii dostępnej dla każdego z nas, więc nożyce zamkną się z dwóch stron.
To z całą pewnością będzie mało przyjemne, ale nieuniknione – chyba, że zdarzy się cud i naukowcy doprowadzą do zimnej fuzji albo czegoś w tym stylu i otrzymamy nowe źródło prawie darmowej energii.
Większym problemem będzie pozbycie się zabobonów o „klasie średniej”, „prawach kobiet”, „godnych emeryturach”, „powszechnej służbie zdrowia”, itp. To nie zostanie zmienione politycznie – po prostu wszystkie te głupie pomysły zbankrutują w starciu z pytaniem „co jutro na obiad?”
A dlaczego nie wspominam o żywności, pieniądzach, itd.? - po prostu to wszystko jest tylko pochodną energii – w dowolnej postaci. Mając jej nieskończone ilości możemy budować wielopiętrowe budynki i uprawiać w nich rośliny przy sztucznym świetle. Albo odsalać wodę morską i nawodnić całą Saharę. Nie mając energii – sorry, żywności jest mniej, stali i szkła śmiesznie mało a o samochodach zapomnijmy.
Zresztą jak przez całą historię ludzkości – będą bogaci, pewna grupa radzących sobie i cała masa żyjących na styk. Fizycznie na styk – wspominających dzisiejsze, dobre czasy. Piękny materiał społeczny do buntów, rozrób i wojen. Kryzys energetyczny i powszechne poczucie zbiednienia z cała pewnością wywoła kolejną ogólnoświatową awanturę – i to jak zwykle, walkę o cokolwiek co można spalić – tym razem w silniku.
Od strony finansowej punktem przełomowym będzie zapewne default polskiego rządu. Po tym nieciekawym wydarzeniu sporo się zmieni. Na szczęście lądowanie kraju nad Wisłą nie będzie tak brutalne jak Grecji czy Hiszpanii, ale też nieuniknione. Zresztą cała Europa pod względem ilości dostępnej energii na mieszkańca wygląda paskudnie...

NOTE: poszczególne tematy z tego posta będą rozwijane, a konkretnie: bankructwo polskiego rządu, ogólnoświatowy kryzys energetyczny i historia kryzysów energetycznych

Koniec banków jakie znamy?

Ciekawe wiadomości z USA. Prawdę mówiąc, tak ciekawe, że nie byłem w stanie zrozumieć co się dzieje i do teraz nie rozumiem wszystkich konsekwencji. O co chodzi – większość głównych banków wstrzymała foreclosures (czyli przejmowanie domów z niespłaconymi kredytami). Część konsekwencji zrozumiałem dopiero dziś, jak Gonzalo Lira łopatologicznie wytłumaczył o co się stało. Więc spróbuję to też łopatologicznie rozwinąć. W skrócie – sekurytyzacja długów hipotecznych spowodowała nieważność zobowiązań kredytobiorców. A teraz tłumacząc na polski- ta sama inżynieria finansowa, która napompowała bańkę na nieruchomościach i okazało się po jej pęknięciu, że pożyczano ludziom, których absolutnie nie było na to stać grubo powyżej realnej wartości nieruchomości, sprawiła, że pożyczkobiorcy być może nie są zobowiązani do spłaty. Banki nie są w stanie udowodnić, że są wierzycielami. Sytuacja obecnie jest w fazie pewnego przesilenia. Wygląda na to, że po fazie masowych fałszerstw sponsorowanych przez banki i obsługujące je firmy prawnicze, banki się poddały. Jednak wypada zaznaczyć, że zasady rządzące nieruchomościami w systemie common law tak bardzo różnią się od prawa kontynentalnego (opartego na kodeksie Napolena), że nie mam o nich większego pojęcia.
Brzmi to wszystko kompletnie nieprawdopodobnie, a konsekwencje tego, że coś co 5 lat temu było aktywami, 2 lata temu toksycznymi aktywami, teraz stało się toksycznymi-już-nie-aktywami trudno sobie w całości wyobrazić. Oznacza to, że największa klasa aktywów w bilansach banków po prostu nie istnieje. Banki mają dotychczasowe zobowiązania, za to nie mają aktywów na ich pokrycie. Rzeczywiście przy tym upadek Lehman Brothers to pikuś...
Z konsekwencji - po pierwsze i najważniejsze – wszyscy posiadacze Mortgage Backed Securities są kompletnymi bankrutami. Te aktywa są nic nie warte. Co więcej – banki, które prowadziły egzekucje z nieruchomości w ostatnich latach mogą spodziewać się fali procesów sądowych. W Stanach prawnicze sępy szybko wyczują padlinę... Dalej- może zbyt optymistycznie, ale obstawiam, że rząd mógł ratować przed zwykłym bankructwem, ale przed bankructwem podmiotów umoczonych w masowe oszustwa nie będzie miał politycznej możliwości ratowania „zbyt dużych by upaść”. Dalsze konsekwencje – banki nie będą miały strumienia dochodów z egzekucji długów – nie sądzę, że jest on specjalnie istotny, ale w obecnej sytuacji może to być gwóźdź do trumny. Całego systemu bankowego. Scenariusz argentyński w USA? Wygląda prawdopodobnie.
Oczywiście najbardziej zyskają nierzetelni dłużnicy i na dłuższą metę konsekwencje tego są nieciekawe – zaciąganie niemożliwych do wykonania zobowiązań jako strategia bardziej zyskowna od odpowiedzialności finansowej to recepta na przeniesienie całego kraju do trzeciego świata.
Jeśli amerykański system bankowy zacznie się walić na poważnie – to w reszcie świata z banków szybko zostaną strzępy. Zapewne, aby ratować bilanse lokalne oddziały zaczną od udzielania łatwych pożyczek, a potem wycofają je zupełnie. Najmocniej oberwą, jak zwykle „emerging markets” - w tym Polska, też jak zwykle. Wydaje się, że jesteśmy jeszcze w fazie ładowania kredytu. Wkrótce amerykańskie centrale poproszą o zwrot. Patrząc na poziom umoczenia- bardzo wkrótce.
Mr. Lira wywodzi z tej sytuacji wniosek o nadchodzącej hiperinflacji dolara – dla mnie raczej to wygląda na hiperdeflację a'la Argentyna. System się wali w widoczny sposób, ale kierunek załamana nadal jest dla mnie zagadką.
Oczywiście- jeśli któryś z czytelników z USA jest w takiej sytuacji – to po pierwsze iść do prawnika, a dopiero potem zastanawiać się co dalej. Też, jak ktoś skorzysta/już skorzystał z profesjonalnej porady – uprzejmie proszę o komentarz/maila z jakimś opisem sytuacji i konsekwencji.

Przykład takiej sprawy - tutaj

Zamordyzm w ataku – projekt zmiany ustawy o broni i amunicji w Sejmie

Projekt ustawy, który jeszcze na etapie uzgodnień międzyresortowych stał się bezpośrednim powodem rozpoczęcia tego bloga, trafił do Sejmu. Zasadniczo bez zmian. Należy, oprócz konsekwencji wskazanych w poprzednim poście, dopisać, że przesyłanie broni nie będzie możliwe za pośrednictwem firm kurierskich, a jedynie operatora publicznego tj. Poczty Polskiej. Przyznam – że wygląda to jak koleje ograniczenie wolności, ale z trudem rozumiem konsekwencje.
I kolejna rzecz- projekt został skierowany w trybie wykonywania prawa UE, co przyśpiesza procedurę i utrudnia wprowadzanie poprawek.
Tak jak przypuszczam, że w kwestii czarnego prochu jednak nic się nie zmieni, tak mam podejrzenie, że pellety do wiatrówek staną się nielegalne (choć w tym burdelu dokonanie jednoznacznej wykładni prawa staje się, nawet w drobnych sprawach herkulesowym wyzwaniem)

Historia papierowych pieniędzy w Polsce

Ostatnio zadałem sobie pytanie- ile razy papierowy pieniądz okazywał się nic nie wart w Polsce i jak to dotychczas wyglądało. Nie udało mi się zdobyć wszystkich danych – ale lista jest imponująca. Z racji zawirowań historycznych trzeba było skupić się na pewnym obszarze – więc dla przykładu – miejscowość położona na terenie zaboru rosyjskiego, na zachód od Wisły (ale nie Warszawa) – może być Radom, Kielce czy Pruszków.
Zaczynając od początku wieku- po wybuchu I w.ś. zawieszono wymienialność rosyjskich rubli na złoto. Kto miał papier, ten z nim pozostał, bo wkrótce przeszedł front i tereny te znalazły się pod okupacją Rzeszy Niemieckiej (nr 2- póki co). Marki niemieckie w związku z wojną były także „chwilowo niewymienialne na złoto”, choć zapewne jeden papier na drugi zamienić się dało – odpowiednio przy tym tracąc wartość. Cóż wojna się skończyła- ruble pozostały tylko papierem z którym nic nie dało się zrobić po wybuchu rewolucji, a marki jeszcze przez chwilę zachowywały wartość. Ale niepodległa Polska wprowadziła, jak to niepodległe państwa mają w modzie, własną walutę- markę polską. Które to pieniądze były drukowane bez opamiętania – choć w szczytnym celu- walki z Robotniczo- Chłopską Armią Czerwoną. Toteż wkrótce później markę polską prawie w całości zżarła hiperinflacja. Następnie państwo uważane na międzynarodowym rynku za kompletnego bankruta, było w stanie wprowadzić nową walutę- złotego polskiego, opartego na złocie. Waluta ta nawet całkiem sprawnie funkcjonowała, była ogólnie szanowana i wymienialna – aż do 3 września 1939, kiedy polski rząd (a tak!) zakazał posiadania dolarów. Oczywiście złotówka nie zniknęła do końca, ale zakup paliwa za tą walutę stał się od razu niemożliwy.
Potem przyszła Zjednoczona Europa v 2.0 (v 1.0 to Napoleon) z kosmicznie skomplikowanym systemem walutowym. Na terenie Generalnego Gubernatorstwa funkcjonowały jakieś marki, inne niż w Rzeszy, a oprócz nich rozbudowany system kartkowy. W roku 1944 (nie udało mi się ustalić dokładnie kiedy- stąd takie przyjęcie terytorium) w III Rzeszy przeprowadzono reformę walutową, z założenia o charakterze konfiskaty nadmiaru gotówki z obiegu.
Mamy więc koniec II w.ś. i już minęło bezpowrotnie i z utratą co najmniej znacznej części wartości 7 różnych papierowych walut. Za to kto przed wybuchem I w.ś. wymienił papierowe ruble na złote – nadal miał pieniądze o sensownej sile nabywczej.
Pomińmy to chaos końca wojny i umacniania władzy ludowej- wystarczy, że po umocnieniu władza ludowa wydrukowała zupełnie nowe złotówki. Konkretnie to wydrukowała ich na tyle dużo, że w 1950 trzeba było wprowadzać nowe, lepsze złotówki. Zrobiono to w socjalistycznym stylu – cała operacja rozpoczęła się bez uprzedzenia i wymiana trwała jedynie 3 dni. Kto nie zdążył miał problem. Ciekawostką może być jedynie to, że środki w bankach przeliczono bez problemów i limitów i znacznie korzystniej niż gotówkę. Choć oczywiście retoryczne pytanie- kto miał w 1950 roku konto bankowe? W międzyczasie zakazano posiadania złota i platyny dewizowej. Obrączek nie zakazano.
Nowa złotówka, okazała się paradoksalnie najstabilniejszą papierową walutą Polski w XX w. - została zniszczona dopiero przez hiperinflację 89/90 r. I znikła ostatecznie po wymianie pieniądza w 95/96 r. Tym razem nasza papierowa waluta trzyma się zadziwiająco długo – i co więcej na bliskim horyzoncie nie widzę większych zagrożeń – przynajmniej lokalnych. Jedynym realnym zagrożeniem na dziś jest potencjalna destrukcja dolara i faktyczne zniszczenie światowych rezerw walutowych.
Tak czy inaczej 9- krotna destrukcja pieniądza w ciągu niecałych 100 lat to naprawdę niezły wynik. Choć czytając jakieś opracowania Polska jest jedynym krajem w którym epizody hiperinflacji w XX w. są numerowane.
Do do złotówki - w krótkim terminie jest nawet dobrze – w długim i tak się skończy jak zwykle.

Drugi paszport – Paragwaj

Skoro nasz szanowny faszystowski dykat premier posuwa się do działań typu nacjonalizacja i publiczne okazywanie pogardy dla własności i poszanowania prawa, używając aparatu państwowego wedle swojego widzimisię, ja wracam do opisu drugiego obywatelstwa. Po ostatnich wiadomościach zalecam ten pomysł jeszcze bardziej.
Dziś kolej na jeden z najciekawszych krajów świata – Paragway. Przyznam, że fascynuje mnie od pewnego czasu i zapewne dość prosty egzamin wymagany do uzyskania obywatelstwa zdałbym bez trudu, ale zaczynając od początku. Jest to państwo bez dostępu do morza i jako takie, było tez do całkiem niedawna prawie odcięte od światowej gospodarki. Po tragicznie przegranej wojnie z Argentyną, Brazylią i Urugwajem w drugiej połowie XIX w. kraj ten był tragicznie wyludniony, a przez brak dostępu do rynków, przez cały czas biedny. Drastyczną zmianą były dopiero rządy prezydenta Afredo Stroessnera. Prezydent jest to określenie formalne i nieco umowne, bo objął rządy w 1954, po przeprowadzeniu zamachu stanu i utracił ją w 1989 po kolejnym zamachu stanu – ale nie czepiajmy się szczegółów. Ważne, że w tym czasie powstała podstawa gospodarki – zapora wodna na Rio Paraguay, zresztą na nieprawdopodobnie dla Paragwaju korzystnych warunkach (budowę sfinansowali w całości brazylijczycy, a udziały są po połowie- jedynie przez początkowy czas Paragwaj sprzedawał prąd poniżej rynkowych cen) – i pokażcie to naszym negocjatorom od gazu... Przy okazji budowy powstało miasto Puerto Presidente Stroessner (obecnie Ciudad del Este)-  największe targowisko świata. Niskie cła importowe do Paragwaju i protekcjonistyczna polityka Brazylii oraz Argentyny stworzyły raj dla handlarzy i przemytników (i pewnie celników też). Co też całkiem ciekawe w Paragwaju nie ma przepisów dotyczących broni. Po prostu ich nie ma. Broń i amunicja sprzedawana jest tak samo jak każdy inny towar. Nawet w Boliwii aby kupić broń trzeba mieć ukończone 18 lat. Poza tym Paragwaj jest, jak fama głosi, skorumpowany do cna- więc niestety trudno mówić o bezpieczeństwie własności i inwestycji, ale jeśli ktoś zrozumie system – to może w nim doskonale prosperować. Możliwości biznesowe są tam prawie nieograniczone.
Co prawda obecnie ten kraj się niepokojąco „cywilizuje”, ale wciąż jest oazą wolności. Podatek dochodowy i system rejestracji samochodów dotarły tam dopiero w obecnym wieku. I jeszcze nie do końca się przyjęły - jak się okazało zarówno obecny prezydent (ekskomunikowany biskup) jak też jego żona jeździli samochodami kradzionymi w Brazylii. Cóż - kupując tam używany samochód należy ustalić czy był kradziony w Brazylii, czy w Argentynie i nie jeździć nim do tego kraju...
Przy okazji samochodu - taki wynalazek jak obowiązkowe przeglądy techniczne funkcjonuje tylko w stolicy – Asuncion, a o ubezpieczeniach nikt nie słyszał.
Po tym skrótowym opisie (naprawdę mógłbym jeszcze długo, ale ile można o takiej egzotyce) przejść wypada do paszportu. Otóż uzyskanie prawa pobytu to żaden problem, a już dwuletnia rezydencja uprawnia do ubiegania się o obywatelstwo. Co więcej, nikogo nie interesuje ile naprawdę przebywało się na terenie kraju. Jak wspomniałem na początku oficjalnie wymagany jest test (po hiszpańsku) z historii, geografii i kultury Paragwaju – ale to też nie problem.
Zapewne pod naciskiem sąsiadów funkcjonuje też inny socjalistyczny wynalazek – prawo jazdy – ale tu z pierwszej ręki wiem, że egzamin składa się z jednego pytania: „czy naprawdę chcesz mieć prawo jazdy?”. Poprawna odpowiedź gwarantuje uzyskanie dowolnej kategorii. Oczywiście też w ramach udawania „cywilizowanego” kraju formalnie jest też przymus edukacji. Wydaje się, że wszyscy mają go gdzieś.
A co do perspektyw na przyszłość – cóż, kraj ten co prawda importuje paliwa płynne, ale eksportuje olbrzymie ilości energii elektrycznej (z zapór) i produkuje rosnącą z roku na rok ilość soi. Jeśli obecny kryzys to już jest peak oil, to ciężko o lepsze fundamenty.

Upadek

Przez ostatnie lata z pewną przyjemnością obserwowałem jak powoli, nawet wśród policji i urzędników spada poczucie samowoli i powoli dociera do nich świadomość, że wypada im przestrzegać prawa i szanować zwykłych ludzi. Pomiędzy rokiem 1989 a 2005 sporo się zmieniło na lepsze. Polska nadal nie była krajem w którym petenta w urzędzie się szanuje, a sąd i sprawiedliwość uważane są za synonimy. Ale się zmieniało na lepsze. Zwłaszcza w niektórych mniejszych gminach urzędnicy pomagają omijać nieżyciowe przepisy, Policja nawet czasem ma jakieś strzępy szacunku dla ofiar przestępstw, a i swoich uprawnień nie nadużywa. Prokuratorzy i sędziowie zaczynali myśleć w kategoriach służby społeczeństwu, itd. Naprawdę się zmieniało – choć były oczywiście skamieliny „socjalistycznej praworządności”.
Trend się odwrócił pod rządami ministra Ziobry, który praktycznie ubezwłasnowolnił prokuratorów, a przez nieformalne sieci powiązań sądy karne także były w praktyce sterowane faksem z ministerstwa. Publika oczywiście temu przyklaskiwała, młodsi stażem (nie pamiętający dawnych zwyczajów) prokuratorzy odchodzili z zawodu, a PR działał i minister bił rekordy popularności. Z dzisiejszej perspektywy oceniam, że to właśnie był przełom, pomimo, że wcześniej ś.p. Lech Kaczyński działał w podobny sposób – ale nie zmienił systemu. Ministrowi Ziobro – a może całemu rządowi, się to udało. Dojrzewające dopiero rozumienie idei państwa prawa zostało zabite. Dziś widzimy tego pierwsze skutki. Akcja przeciwko dopalaczom – złamanie wszystkich zasad i wykorzystanie w czysto bezprawny sposób aparatu państwowego dla zniszczenia prywatnego biznesu. Pisząc „czysto bezprawny” nie wnikam, czy było to zgodne z jakimiś przepisami, czy nie- nie ma to żadnego znaczenia, skoro premier powiedział, że zgodność z przepisami nie będzie miała znaczenia, a liczy się skuteczność. Premier sam ustawił się w roli dyktatora, który nie będzie przejmował się takim drobiazgami jak obowiązujące przepisy, zasady prawa, wolność prowadzenia działalności gospodarczej, ochrona inwestycji, itp. Patrząc znów na poklask publiki, śmiało można powiedzieć – to koniec. Koniec marzeń o wolnej i sprawiedliwej Polsce. Władza, której nie hamuje ani prawo, ani poszanowanie do wolności i własności to jest po prostu tyrania.
Szukając jakiego optymistycznego wyjaśnienia – ja też chcę wierzyć, że jeszcze jest nadzieja – pomyślałem, że może premier i ministrowie są tylko tak nieudolni, że nie potrafili załatwić tego w zwyczajny sposób – koncesją, ustawą określającą warunki przechowywania, czy jakoś podobnie, a po prostu musieli wywiązać się ze zobowiązań wobec mafii narkotykowej. Bo w to, że za całą sprawą stoi mafia narkotykowa wykańczająca konkurencję chyba nikt nie wątpi?

Nowy link – nauczanie domowe

Dodałem na blogrolu nowy link. Autor się mierzy tam z absurdami otaczającej go rzeczywistości, ale w tematyce mojego bloga interesujące są posty dotyczące homeschoolingu. Zwłaszcza, że większość homeschoolerów może podpadać pod kategorię „fanatyków religijnych” i od takich Autor zdecydowanie się odcina. Jego celem jest edukacja ogólna dwójki swoich dzieci na poziomie wyższym niż oferowany przez system. I najwyraźniej udaje mu się to bez trudu i z wielką satysfakcją. Pewnym dowodem na różnice pomiędzy dzieckiem oddawanym do przechowalni szympansów, a uczonym w domu przez kochających rodziców jest blog jego syna. Zwykły obraz postępów w nauce – ale robi niemałe wrażenie informacja, że pisze to osoba, która nie skończyła jeszcze 6 lat i która w Polsce by się miała dopiero zacząć uczyć alfabetu lub przez kilka godzin uczyć lenistwa.
Poza tym jest to blog prywatny, w którym opisuje również swoją długą karierę inwestora giełdowego (zakończoną porażką- chyba głównie wskutek niewłaściwego timigu pęknięcia bańki na US bonds – która jeszcze nie pękła, a obstawiał to już dawno)- jest to całkiem interesujące. A ja sam go znalazłem dzięki opisowi potyczek prawnych ze swoim poprzednim landlordem (obecnym jest jego teściowa – jakoś tego specjalnie nie opisuje).
Poza tym Autor solennie obiecał, że za kilka miesięcy uruchomi poważną stronę poświęconą nauce domowej – przyznam, że czekam z niecierpliwością i zapewne zastąpi tą na blogrolu.
Za to z blogrola zniknął Trystero. Przyznam, że lubię czytać jego poparte naukowymi wywodami tezy o niczym istotnym, ale cały czas myślałem, że robi to ironicznie i świetnie się przy tym bawiłem. Dopiero ostatnia dyskusja z Adamem Dudą o płacy minimalnej uświadomiła mi, że on to naprawdę traktuje poważnie. Cóż – znów mi się nasuwa jako komentarza jedynie scena z „Producentów” - „Ludzie! To jest śmieszne!”. Można znaleźć tu – po 4 minucie. Może jednak włączę go z powrotem?

Scenariusz argentyński

Kilkukrotnie użyłem tu sformułowania „scenariusz argentyński”. O co chodzi i co się tam właściwie stało?
Otóż zaczynając od początku – aby powstrzymać inflację i ustabilizować walutę, z początkiem 1992 r. przeprowadzono reformę walutową wprowadzając peso wymienialne na dolara w stosunku 1:1. Po prostu peso było lokalnym odpowiednikiem dolara i tyle. Bank Centralny utrzymywał naprawdę spore rezerwy na utrzymanie kursu i wydawało się, że wszystko jest ok. Problem, który wybuchł później, wykazał, że kurs ten stał się pod koniec lat 90- tych kompletnie nierealny – za to życie było piękne. Do kraju napływał kapitał- głównie pożyczany, bo przez kurs walutowy, eksport stawał się coraz bardziej nieopłacalny. A jednocześnie, w warunkach stabilnego pieniądza, kwitła kreacja pieniądza bankowego. I to z punktu widzenia roku 2010 w bardzo umiarkowanym stopniu – nie było powszechnych kredytów hipotecznych, poziom rezerw był zdrowy i wysoki, itd. To pokazuje jak drastycznie zmieniły się kryteria wypłacalności i płynności finansowej sektora bankowego w ostatnich latach.
Co ciekawe stan budżetu też nie wyglądał, wedle dzisiejszych kryteriów, tak źle. Zadłużenie na poziomie 56 % PKB, deficyt rzędu 2,4% PKB – wskaźniki nierealne dziś dla jakiegokolwiek większego kraju UE. Ale i tak się zawaliło.
Po kilkuletnim okresie wzrostu zadłużenia – czyli napływu kapitału, argentyńczycy żyli w złudzeniu zamożności. Średnia płaca w latach 90- tych wynosiła powyżej 500 peso, czyli dolarów. Biorąc pod uwagę większą siłę nabywczą dolara i niższe koszty życia – myślę, że była to zamożność większa niż dzisiejszej (2010 r.) Polski. Importowane towary były relatywnie tanie, a klasie średniej żyło się dobrze.
Potem rozpoczęło się ratowanie budżetu przy pomocy pożyczek z IMF, co nie pomogło i próba kontrolowanej dewaluacji o 30%, co też nic nie pomogło. Rząd miał coraz większe problemy z pożyczaniem pieniędzy, a zapewne większość aktywów banków stanowiły „bezpieczne” obligacje rządowe. Kiedy publika zaczęła podejrzewać, że jest nie za dobrze, rozpoczął się run na banki. W ciągu kilku dni zamknięto wszystkie, oprócz jednego na kompletnym zadupiu w Patagonii. Rząd, w ramach jakiegoś ratowania sytuacji wprowadził ograniczenia wypłat z banków do 1000 peso miesięczne, a w międzyczasie musiał uwolnić kurs. W ciągu kilku dniu spadł do 4 peso za dolara (potem wrócił do 3:1). A że argentyńczycy zarabiali w peso, to ich zarobki spadły w krótkim czasie kilkukrotnie – a tak dokładniej to z najwyższych na kontynencie stały się najniższymi. I to zarobki tych, którzy jeszcze mieli jakąś pracę. Po zamknięciu banków firmy najzwyczajniej w świecie nie miały jak zapłacić pensji. Cała gospodarka dokładnie stanęła. Importerzy wszystkiego, nawet jeśli byli w stanie jakoś prowadzić biznes i tak go musieli zwinąć, skoro z dnia na dzień importowane towary stały się czterokrotnie droższe. Dla odmiany eksporterzy przez następny rok zarabiali kokosy. Oczywiście w ciągu kilku godzin po zamknięciu banków na wszystkich sklepach pojawiły się wywieszki „tylko gotówka”
I podstawowym problemem stał się brak jakikolwiek pieniędzy. Bankowego pieniądza już nie było, a gotówki było zdecydowanie za mało w stosunku do potrzeb obiegu. Stany , a nawet rząd federalny (Argentyna jest republika federalną, jak USA) zaczęły emitować alternatywne pieniądze – formalnie obligacje na okaziciela, którymi można było płacić podatki.
Po kilku tygodniach, gdzie przeciętny człowiek nie miał żadnej pracy, ani możliwości jej uzyskania oraz żadnych pieniędzy rozpoczęły masowe demonstracje oraz specyficzna rzecz – masowe „najazdy” na supermarkety, gdzie tłum po prostu wyjadał towar z półek, a niewiele później po prostu wybuch pospolitej przestępczości.
Ciekawostką może być to, że Argentynę właściwie dobiły zamachy na WTC. Akurat 11 czy 12 września 2001 r. mieli zrolować sporą część długu – a przez zamachy rynki stanęły i nie wyszło. Dalej rozwój sytuacji potoczył się szybko.
Parę szlachetnych wniosków:
  1. Zadłużenie 56% PKB i deficyt 2,4 % PKB wystarczyły do kompletnego upadku w miarę zamożnego kraju.
  2. Niespodziewane wydarzenie na drugim końcu świata może być katalizatorem kompletnego upadku.
  3. Peg walutowy, albo wspólna waluta może stworzyć złudzenie zamożności i jednocześnie być prawie śmiertelnym zagrożeniem dla gospodarki i społeczeństwa
  4. Chaos gospodarczy i społeczny trwa po takiej zapaści latami. Przestępczość do dziś jest daleka od opanowania, a poziom życia nawet się nie zbliżył do tego z lat 90-tych
  5. Struktura gospodarki się w całości musi zmienić – czyli praktycznie większość społeczeństwa zmienia zawód. Import i lokalne usługi konsumpcyjne prawie całkowicie znikają.
  6. Załamanie w pojedynczym kraju powoduje gwałtowny wzrost opłacalności eksportu i daje podstawy do wyjścia z kryzysu. Ale jednocześnie wysoki eksport i znikomy import drastycznie zmniejsza krajową konsumpcję- czyli w skrócie nikogo na nic nie stać.

A najważniejsze jest niestety to, że patrząc na środkową Europę – konkretnie te państwa które są w ERM i południowe kraje strefy euro (efektywny peg do niemieckiej gospodarki) wygląda to podobnie jak w Argentynie przed załamaniem, tylko znaczne gorzej. Sytuacja Niemiec, Bułgarii, Czech i Polski (a tak, Polski też) wygląda na tym tle całkiem nieźle – choć obiektywnie i tak beznadziejnie.