Zapewne większość czytelników odebrała mój tekst o sypiących się USA jako przesadę, a już wieszczenie tam wojny domowej jako absurdalne bajania. Otóż nie do końca. Lekka awantura się już zaczyna. Otóż pewną dość charakterystyczna cechą Kalifornii jest dość lekki stosunek do marihuany. Ten lekki stosunek jest akurat powszechny wśród mieszkańców, jak też i władz. Za to jest szczerze znienawidzony przez władze federalne. Dotychczas istniała pewna równowaga- władze stanowe przestrzegają przepisów federalnych, istnieje fikcja „zezwoleń medycznych na używanie marihuany”, a federalni nie czepiają się.
To jednak kiedyś się musiało skończyć. Rząd federalny, mający coraz większe problemy, nawet z ruchem „Occupy Wall Street”, musi znaleźć tematy zastępcze. Swoją drogą- drobna dygresja- tu, w przeciwieństwie zarówno do Polski (przecież polskiego czytelnika to nie interesuje), jak też do USA (gdzie wielotysięczna antyrządowa demonstracja oczywiście nie jest żadnym newsem- skoro jest antybankowa). Więc, tu, w Argentynie, jest to codziennie jeden z ważniejszych tematów w wiadomościach.
A wracając do tematu- marihuana jest jednym z ostatnich fragmentów wolności w Kalifornii. I relatywna wolność jej spożywania istotną częścią samodefiniowania się Kalifornijczyków. I właśnie teraz rząd federalny rozpoczął krucjatę w sposób godny lepszej sprawy- dokładniejszy opis tu. Całość tego działania jest, moim zdaniem, kompletnie pozbawiona sensu- choć co jednego federalni mają rację- „medical licences” są tylko pretekstem i w rzeczywistości używać „trawy” może każdy. Komentując to- jest kompletnym idiotyzmem używanie kurczących się zasobów biedniejącego państwa do zwalczania rzeczy, która nikomu nie szkodzi, za to walka z pewnością naruszy jeszcze lokalną ekonomię w paru miejscach i wkurzy kochających wolność Kalifornijczyków. Choć do jakiego stopnia to oczywiście zobaczymy. W skrajnym wypadku może stać się ostatnią kroplą, choć pewnie jeszcze nie. Ale działanie to jest czystym idiotyzmem. Zresztą upaleni ludzie są mniej agresywni, więc przybędzie federalnym aktywnych buntowników. Nie żal mi tych idiototów (znaczy federalnych). W czasie mojego krótkiego tam pobytu naprawdę polubiłem Kalifornię i naprawdę znielubiłem USA, więc mogę nie być obiektywny. Zresztą kol. Futrzak pod tym wpisem prorokowała, że właśnie zakaz palenia trawki może zjednoczyć latynosów i białych w Kalifornii przeciwko federalnym. Cóż- pożyjemy, zobaczymy.
Personalny disclamer- osobiście narkotyków, nawet marihuany nie używam, ale mam do tego podejście czysto libertariańskie- co robisz to twoja sprawa, nie przeszkadza mi stosowanie czegokolwiek przez znajomych, itd.
I właśnie dlatego też lubię Argentynę. Otóż tutejszy Federalny Sąd Najwyższy orzekł w 2009 r., że karanie za przestępstwa, które nie szkodzą nikomu jest niezgodne z konstytucją Republiki Argentyny. Orzeczenie to było skutkiem skargi konstytucyjnej od wyroku skazującego właśnie za posiadanie marihuany (w niewielkich ilościach- ewidentnie na własny, jednorazowy użytek). Konsekwencje takiego postawienia sprawy są dość dalekie- ponieważ całkowicie legalne jest posiadanie również działki heroiny, czy innych ciężkich trucizn. Po prostu- to wyłącznie twoja sprawa, co ze sobą robisz, państwo nie jest od tego. Przechodzisz na czerwonym świetle- twoja sprawa, jak coś cię zabije, to państwo nie jest od tego. Próbujesz kogoś okraść- aaa, to inna sytuacja, poddasz się, zostaniesz aresztowany. Próbujesz uciekać- zostaniesz zastrzelony. I tyle- po prostu wolny kraj.
I to jest największa różnica w porównaniu do USA. Tam wycierają sobie wciąż gębę takimi frazesami, ale one już dawno nie działają. I tylko pozostaje mieć nadzieję, że kiedyś Kalifornia znów będzie wolnym i niepodległym państwem. Wtedy z przyjemnością tam zamieszkam- bo to był piękny kraj, dopóki rząd federalny się nim nie zainteresował. A na razie to w Argentynie łatwiej znaleźć American Dream. Nikogo nie obchodzisz, zarabiaj jeśli potrafisz. Zresztą Buenos Aires jest dość podobne do Nowego Jorku.