Europa czy USA?

W miarę zaostrzania się światowego kryzysu energetycznego, ludzkość oczywiście w jakiś sposób się dostosuje (choć raczej dla większości tego doświadczających mało przyjemny). Ale naiwnością byłoby przypuszczać, że dotknie to każdego tak samo. W oczywisty sposób będą państwa i rejony świata, które stracą, lub wręcz pogrążą się w chaosie i takie, które stracą niewiele, lub utrzymają swój dzisiejszy poziom. Tak naprawdę wystarczy, aby wskutek głębokiego kryzysu spadła konsumpcja energii w części świata- aby reszta miała się nawet lepiej. Oczywiście pewną „przykrywką” do tego jest kryzys finansowy- który wykończy, prędzej czy później niektóre państwa- konsumentów energii. Co więcej- można przypuszczać, że w razie drastycznego spadku poziomu życia (i konsumpcji energii) w USA lub Europie południowej możliwe jest chwilowe odrodzenie gospodarki światowej. I jedna z tych rzeczy nastąpi. Obecna rozgrywka pomiędzy euro a dolarem przypomina mi walkę dwóch bokserów- którzy zapłatę dostaną tylko za wygraną walkę, a od tych pieniędzy zależy ich dalsze życie. Żaden z nich nie może się poddać i obaj już są w stanie takim, że tylko droga operacja po walce uratuje im życie- ale najpierw tą walkę muszą wygrać- bez wygranej nie stać ich na taką operację. Jeśli dolara pożre hiperinflacja- to euro niejako automatycznie stanie się ważną (a może główną) walutą rozliczeniową i rezerwową świata. Problemy PIIGS da się w takim wypadku po prostu zadrukować- staną się drobne w porównaniu do światowego popytu na euro. Jeśli euro stanie się niewiarygodne- świat zostanie przy dolarze, na pewien czas przynajmniej.
Wydaje się że mamy zerojedynkową alternatywę- albo USA spadną do europejskiego poziomu zużycia energii (bo świat nie będzie już jej dostarczał za zielone papierki), albo PIIGS czeka upadek w skali argentyńskiej. Taki ubytek konsumpcji prawdopodobnie wystarczy na kilka lat- potem będzie kolejny kryzys i następni się będą musieli dostosować. Polska w tym jest raczej w europejskim koszyku i upadek dolara by nam akurat przez chwilę mógł wyjść na zdrowie. W najbardziej optymistycznym (dla nas) scenariuszu- euro przeżyje do upadku dolara i staje się walutą rezerwową świata. Oczywiście strefa euro staje się w całości strefą radosnej konsumpcji, a kraje na obrzeżach dostarczają wyroby i usługi masowo zużywane przez Hiszpanów i Słowaków- oczywiście aż do następnego kryzysu i ostatecznego rozpadu.
Należy jako potencjalnych bankrutów oczywiście też obstawiać kraje, które przy złych i skorumpowanych rządach przeżywają lokalny kryzys energetyczny (peak oil w Argentynie był 1998 r.). Dzięki temu można też znakomicie funkcjonować w obecnym świecie- wiadomo, że kryzysy i załamania będą- w miarę upływu czasu coraz poważniejsze i dotykające coraz większych graczy- lecz im większy będzie kryzys w jednym państwie i im większe to państwo tym da on dłuższy oddech. Jeśli zużycie ropy per capita w USA spadnie do poziomu dzisiejszej Hiszpanii lub Japonii (a to można osiągnąć w ramach prostych rezerw- przesiadką do małych samochodów, przeprowadzką do oszczędniejszych i mniejszych domów, itp.) to pozwoliłoby to na zaoszczędzenie w skali świata 7 mln baryłek dziennie- czyli w optymistycznym wariancie na 5 lat łagodnego spadku produkcji. Dałoby to może czas na pewne masowe uświadomienie sobie sytuacji i kupienie następnego czasu. Łącznie z ewentualnym szybkim rozwojem ewentualnych alternatyw- Europa i USA zejdzie najwyżej do poziomu Polski lat 80-tych i jeśli uniknie wojny- to w zmienionej gospodarce ludzkość będzie znów prosperować.
Jeśli spadek będzie szybszy- lub wojny się nie uniknie- będzie jeszcze trudniej. Choć w okresie szybkich zmian- a to jest pewne- zawsze będą też tacy, którzy na którymś rynkowym trendzie- albo chwilowej manii po tymczasowej poprawie sytuacji akurat zarobią.

Realna wartość nieruchomości

Teraz, gdy co rozsądniejsi już wytrzeźwieli po imprezie mieszkaniowej, można się zastanowić ile tak naprawdę nieruchomości są w Polsce warte. Jestem przekonany, że wkrótce już wszyscy dojdą do wniosku, że z tym „nieruchomości zawsze drożeją” jest coś nie tak i zaczną je traktować normalnie- tj. jak każde inne dobro konieczne do życia lub towar inwestycyjny (a nie spekulacyjny). Więc przechodzimy do inwestycji. Nieruchomości jako inwestycja, to nie jest prosta sprawa. Kupuje się je po to, aby wynająć i osiągnąć na tym jakiś zysk. Oczywiście bycie właścicielem wynajmowanej nieruchomości łączy się też z całkiem sporymi obowiązkami i ryzykiem niepłacącego/trudnego do usunięcia najemcy lub dewastacji nieruchomości.
Więc- przeciętny dużym mieście w Polsce (OK- znam sprawy z lokalnego podwórka – ale raczej nie ma znaczenia skąd, bo wszędzie pewnie sytuacja jest podobna) minimalny, rynkowy czynsz najmu 2- pokojowego mieszkania spadł z 1200 zł do 700 zł. Rozumiem to przez najniższe ceny, jakie można znaleźć w ogłoszeniach. Jest to o tyle istotne, że właśnie te ceny są cenami dla transakcji poza oficjalnym rynkiem- czyli wśród rodziny, znajomych, etc. i jednocześnie najniższą ceną w rynkowym obrocie- czyli można założyć, że właściwą, jeśli chce się cały czas liczyć na najemców. Na tej podstawie możemy spojrzeć na realny horyzont inwestycyjny- nawet w miarę bezpieczna inwestycja wypada, aby miała szansę się zwrócić w ciągu 5-10 lat. W skrajnych wypadkach- ucieczki od ryzykownego pieniądza w bezpieczne aktywa- wydłużmy to trochę- może nawet do 12-14 lat, ale inwestycja z 14- letnią stopą zwrotu to już jest połączenie skrajnej desperacji z jednej strony i chyba chorobliwego optymizmu co do bezpieczeństwa tej inwestycji z drugiej.
To mamy podstawowe dane. Możemy zacząć liczyć. Dla pewnego uproszczenia przyjmijmy, że zysk z wynajmu mamy przez średnio 10 miesięcy w roku (pozostały czas niech wystarczy na szukanie najemcy, wyrzucanie niepłacących i sfinansowanie remontów- dość optymistyczne założenie).
W ten sposób dochód wynosi 7 tys zł rocznie. Przy 10- letniej stopie zwrotu mamy kwotę 70 tys. zł za 2- pokojowe mieszkanie w wielkim mieście w Polsce, w przeciętnej dzielnicy. I to właśnie jest wysoka cena. Konkretnie- to jest to absolutna górna granica rozsądku. Z drugiej strony- tanio- to będzie dopiero poniżej 35 tys. za takie mieszkanie. Powyższe rozważania oczywiście mają sens dopóki zakłada się stałość obecnego rynku- czyli relatywną stałość siły nabywczej najemców i stałość kosztów utrzymania mieszkania. Jestem przekonany, że założenie to jest nieuzasadnionym optymizmem, a w ciągu najbliższych kilku- kilkunastu lat siła nabywcza przeciętnego najemcy (czyli przeciętnej, raczej biednej rodziny- bo kto szuka tych 2- pokojowych mieszkań?) zbliży się do kosztów utrzymania (w szczególności ogrzewania) takiego lokalu. Co po prostu oznacza, że wartość mieszkania jako inwestycji będzie dążyć do zera (może nie przesadzajmy- do flaszki wódki, bo kto odda mieszkanie za darmo?).
Dotychczas pisałem o 2-pokojowych mieszkaniach w wielkim mieście- bo to jest najbardziej płynna część rynku w Polsce. I tak naprawdę większość cen innych nieruchomości jest pochodną cen takich mieszkań- czy to przez absurdalne ceny działek budowlanych (bo zysk na budowie mieszkań był przez ostatnie lata obłędny), czy też ceny większych, lub bardzo dobrze położonych mieszkań- a także ceny nieruchomości kompletnie bezwartościowych (jak zdewastowane mieszkanie w popegeerowskim bloku).
Przy nieruchomościach produkcyjnych- jak ziemi rolniczej, należy oczywiście przeprowadzić te same obliczenia. Wychodzą z nich oczywiście też podobne porównania- choć obecnie opłacalność takiej inwestycji jest ciężko zaburzona przez dopłaty obszarowe- więc co do wartości ziemi rolnej w Polsce- to w ogóle nic nie wiadomo- oprócz oczywiście tego, że dzisiejsze ceny nie mają żadnego związku z rzeczywistością.

Przyspieszenie- updated

Stoimy na skaju przepaści, ale teraz zrobimy kolejny duży krok do przodu. Kryzys się stabilnie rozwija, według normalnego scenariusza i w zwykłej kolejności wypadków- bańka spekulacyjna, zapaść kredytowa, fala bankructw i rosnące bezrobocie, deficyty budżetowe wymykające się spod kontroli. Przed nami jeszcze systemowa zapaść bankowa i/lub hiperinflacja, wojny walutowe i celne, a na koniec oczywiście ogólnoświatowa awantura. Scenariusz zupełnie normalny, nie pierwszy raz przerabiany. Ale- ostatnimi dniami wydarzyło się kilka rzeczy wskazujących na zadziwiające tempo rozwoju wydarzeń- właściwie jest o tym artykuł w Rzeczypospolitej, ale ja sam mam nieco do dodania.
Po pierwsze- problem przebija się do mainstreamu. Powoli, ale wyraźnie wszyscy zaczynają sobie zdawać sprawę, że to początek kryzysu, a nie żaden koniec. Za to znacznie poważniejszą sprawą jest pomysł paru francuzów wysadzenia banków w powietrze. Nie dosłownie- to by im nie zaszkodziło- ale paneuropejskiego runu na banki 7 grudnia 2010. Akcja nie wygląda na dużą- ale w mojej ocenie zasiali ziarno. Jeśli nie tym razem, to wyjdzie następnym. Ktoś inny to wymyśli, albo po prostu tłum spanikuje. I to będzie koniec zabawy na długo. Jeden bank da się uratować, albo wypłacić gwarantowane depozyty- po upadku systemu już się nie da.
Oczywiście później oczekiwane są następne fazy kryzysu i tutaj mamy powoli dobiegające informacje o przyspieszających zbrojeniach w Chinach i dość alarmującą o informację o rakiecie wystrzelonej u wybrzeży Kalifornii. Pentagon twierdzi, że to nie ich- pozostaje w praktyce chińska. Oczywiście amerykańskie władze mogą kłamać, aby ukryć przypadkowe wystrzelenie pocisku lub coś w tym stylu- i raczej miejmy nadzieję, że tak jest. W przeciwnym wypadku oznacza to demonstrację siły jakiegoś potężnego wroga USA. To już przestają być żarty...
Jak dotychczas udawało mi się dość dobrze przewidywać rozwój wypadków i mocno niedoszacowywać ich tempa. Mimo wszystko miałem nadzieję na około 10 lat spokoju, aż ktoś znajdzie pomysł rozwiązania kryzysu przez zbrojenia finansowane długiem i rozwiązanie problemu długu przez atak na wierzycieli. Przyspieszenie, na każdym kroku.
Update:
W ten piękny ciąg wydarzeń aż za dobrze wpisuje się dzisiejsza strzelanina na Płw. Koreańskim. Polskie media zaczęły nieco histeryzować- sprawa wbrew pozorom, nie jest tak poważna. Choć to ponoć pierwsza strzelanina artyleryjska na lądzie od 1953. Na mój gust tym razem jeszcze się rozejdzie po kościach. Lepiej przygotowane niż w mainstreamie informacje tu

Własność ziemi aka szkodliwość państwa cz.1

Ziemia zawsze była i za jakiś (dłuższy) czas znów będzie najważniejszym zasobem, który może być dostępny konkretnemu indywidualnemu człowiekowi. Ale to nie jest koniec tematu.
Na przykładzie trzech zupełnie różnych krajów- można akurat pokazać do czego prowadzi brak pewności własności i dobrych praw- a jednocześnie wręcz brak związku tego z istnieniem lub nie państwa. Tu jest pierwszy:
Haiti. Przerażająca i ponura perspektywa dla ludzkości. Dla haitańczyków w najbliższych latach jeszcze gorsza. Dzika, głupia i skorumpowana do cna dyktatura zniszczyła pewność posiadania ziemi. Kraj jest w całości na granicy kompletnej katastrofy w wersji Mad Max i chyba nie ma możliwości jej uniknięcia. Formalnie aparat państwowy istniał prawie zawsze i chyba jedynym jego „osiągnięciem” w ostatnich kilkudziesięciu latach było niedopuszczenie do powstania jakikolwiek alternatywnych struktur. W połączeniu z jego całkowitym zepsuciem, rozpoczęło się dzikie wylesianie. Ziemia nie miała nigdzie swojego właściciela (w pełnym tego słowa znaczeniu) bo nie istnieje wiarygodny rejestr gruntów. Stabilne posiadanie- przypominające własność też było niemożliwe, bo państwowi siepacze mogli wszystko w każdej chwili zabrać. Mieszkańcy, aby się utrzymać ścinali drzewa- bez oczywiście oglądania się na prawidłową regenerację lasów, itp. W tej sytuacji po prostu kto zdążył wyciąć więcej drzew, ten więcej mógł z nich zrobić i zarobić. Następnym etapem było wyrywanie korzeni i wytwarzanie węgla drzewnego- każdy chciał jakoś żyć i był to jedyny dostępny sposób. Oczywiście w miarę usuwania lasu strumienie i rzeki zamiast płynąć spokojnie zaczęły na zmianę wylewać i wysychać- bo zabrakło akumulacji wody w lesie. To spowodowało dalsze niszczenie „bezpańskich” lasów przez ludzi dotychczas uprawiających ziemię nad rzekami- bo te wylewały i niszczyły plony lub wysychały i pozbawiały dostępu do wody. Po wyrwaniu korzeni tropikalne deszcze w szybkim tempie wypłukują to pozostało jeszcze z gleby. Obecnie już chyba podstawowym źródłem wyżywienia na Haiti jest pomoc humanitarna.
W sumie tragiczna katastrofa ekologiczna. Jeśli pewnego dnia przestanie dopływać strumień bezpłatnej żywności (a pewnego przecież przestanie), a skala zniszczeń będzie ciągle rosnąć (a chyba nie ma żadnej nadziei na realną zmianę) to mamy wypisz- wymaluj scenariusz Wyspy Wielkanocnej. Własność ziemi mogłaby temu zapobiec, ale stabilne posiadanie bez obłędnego państwa także. Nawet- jeśli przeczyta to jakikolwiek lewicowy aktywista- a najlepiej „ekolog” to proszę o odpowiedź na pytanie: czy dla zrównoważonej przyszłości wyspy lepsze będą parki narodowe ( tak wycięte jak wszystko pozostałe), czy międzynarodowe korporacje komercyjne eksploatujące lasy i strzelające do złodziei drewna (a w dzisiejszej sytuacji już nie ma chyba innej opcji). Oczywiście, aby ktokolwiek był tym zainteresowany musi być pewny swojej własności lub aparat państwowy musi zniknąć całkowicie i nie przeszkadzać zawłaszczeniu ziemi- przez uzbrojoną po zęby bandę oczywiście. Dla niedowiarków skali dzisiejszych zniszczeń zdjęcie:
Zdjęcie granicy Haiti z Republiką Dominikany. Oczywiście po lewej Haiti

Peak Oil- już!

Mam wątpliwą przyjemność zaanonsować w polskiej blogosferze, iż peak oil nastąpił w roku 2008. Zgodnie z raportem opublikowanym przez BP, produkcja ropy w 2008 r. wynosiła 81995 tysięcy baryłek, a w 2009 – 79948 tysięcy baryłek. Można to oczywiście zrzucić na kryzys finansowy- gdyby nie jeden drobiazg- konsumpcja ropy wyniosła w 2008 r. 85238 t.b., a w 2009- 84077, czyli w każdym wypadku była większa niż produkcja. Prawdopodobnie obecnie na świecie już nie ma rezerw wydobytej ropy, a generalnie studnie wysychają. Należy się przygotować na nagłe braki paliw i patrząc na fakt, iż w pierwszym roku po szczycie produkcja spadła do poziomu niższego niż 6 lat przed szczytem- sytuacja jest eufemistycznie mówiąc- bardzo zła. Jeśli taki poziom spadku wydobycia się utrzyma- to po prostu spadamy z klifu. Nie ma żadnej możliwości utrzymania dotychczasowej gospodarki, ani czasu na przestawienie się na jakiekolwiek alternatywy.. Do poziomu wyczerpywania się złóż węgla i niskiej produkcji ropy- czyli Wielkiej Depresji wrócimy w ciągu najbliższych 12 lat- a potem będzie jeszcze gorzej. Zresztą już o tym sporo pisałem- choć ze znacznie większą dozą optymizmu niż dziś. Ten scenariusz (mam naprawdę nadzieję, że nieprawdziwy) daje nam bardzo mało czasu na przygotowania.
To nie jest śmieszne- projekt Agepo zyskuje na strategicznym znaczeniu, ale nawet jako jego współtwórca wcale się z tego nie cieszę, skoro z dużym prawdopodobieństwem jego sukces oznacza też nędzę milionów moich współobywateli.

Kraj z ciekawą przyszłością- Islandia

Zimne i ponure miejsce gdzieś na północnym Atlantyku, jest też miejscem, które tradycyjnie zyskuje na kryzysach energetycznych- a na obecnym zyska w nieprawdopodobnym stopniu. Problem polega na tym, że może nawet za bardzo. Otóż patrząc na gospodarcze konsekwencje Peak Oil- chyba żadne miejsce na świecie nie jest tak dobrze przygotowane. I nie mam wcale na myśli ludzkich działań, a bogactwa natury. Trzy rzeczy: wykorzystywane już zasoby geotermalne- ogrzewanie domów nie jest żadnym problemem- ale to relatywny drobiazg, istotniejsze- znaczne zasoby hydroenergetyczne- które właśnie są ciągle zagospodarowywane- w szczególności przez energochłonny przemysł (głównie huty aluminium) i najważniejsze, moim zdaniem, i o największych, jeszcze nieprzewidywalnych konsekwencjach- łowiska. Otóż dzięki technologii obecnie około 80 wielkich kutrów (1500-2500 ton wyporności) obsługuje bardzo bogate łowiska w islandzkiej wyłącznej strefie ekonomicznej. Jest to łącznie około 3 tys. ludzi, którzy produkują żywność wystarczającą dla kilku milionów. Oczywiście islandzkie rybołówstwo to nie tylko wielkie trawlery, jest też kilka- kilkanaście tysięcy mniejszych kutrów i małych łodzi rybackich- ale one łowią przy brzegu i dla tych rozważań mają mniejsze znaczenie.
A z drugiej strony- Islandia nie posiada żadnych złóż paliw kopalnych, a nowoczesne rybołówstwo opiera się na stali i ropie. I tak zostanie. Mocy potrzebnej do połowu nie da się uzyskać inaczej jak z silnika cieplnego. Co więcej- moc ta też musi być elastyczna i razem, tak jak są pewne alternatywny dla innych maszyn- w wypadku kutrów rybackich, zwłaszcza pełnomorskich- nie ma dla diesla dokładnie żadnej (chyba że zminiaturyzowana siłownia atomowa :)). Ale- nawet licząc zużywanie oleju jadalnego, uzysk żywności nadal jest gigantyczny. Kuter, który zużyje 5-10 ton ropy na dobę, w tym czasie wyłowi 50-300 ton ryb.
I w tym momencie- wbrew pozorom, właśnie zaczynają się problemy. Po pierwsze- jest jakaś granica eksploatacji łowisk. Dokładnie- to już została osiągnięta. Więcej łowić niż dziś nie można- więc najbardziej wartościową rzeczą nie jest wcale statek, a licencja połowowa/kwoty połowowe, itp. I oczywiście relatywna wartość będzie się z czasem coraz bardziej zwiększać. Docelowo jest poważne pytanie- kto na tym zarobi? Oczywiście, jeśli Islandia wstąpi do UE (co ich obecny rząd ma zamiar zrobić) problem się rozwiąże- unijne regulacje potrafią doprowadzić nawet rybaków do bankructwa. Za to jeśli nie- a naprawdę nie wierzę w przystąpienie Islandii do Unii, to zaczyna się robić ciekawie. Jeśli większość wartości licencji pozostanie u armatorów to będą oni stanowić wąską i bardzo bogatą elitę, która praktycznie będzie rządzić tym krajem. Jeśli zaś znaczne część powędruje do budżetu- pieniądze będzie miał rząd. I teraz pytanie na co je wyda. Na razie islandzki rząd jest bankrutem i oprócz problemów z obecnym długiem i płynnością ma do oddania spore kwoty Wielkiej Brytanii i Holandii za wyczyny swoich banksterów. Być może wkrótce jeszcze raz zrestrukturyzuje długi, ale w niezbyt odległej perspektywie będzie to kraj z najsolidniejszym budżetem w całym zachodnim świecie- bo opartym na opodatkowaniu odnawialnej energii. I wtedy właśnie mogą się zacząć problemy- dość tradycyjnie. Otóż Islandia jest małym krajem, o strategicznie istotnym położeniu i przy populacji w okolicach 300 tys. nigdy nie będzie w stanie obronić przed próbami aneksji/dominacji- a będzie bardzo atrakcyjnym kąskiem... Chciałbym przypomnieć- że przez ostatnie 100 lat odbyły się 3 wojny (o małej skali, ale zawsze) pomiędzy Islandią a Wielką Brytanią. I to jakoś zawsze wtedy, kiedy GB miała problemy energetyczne.... A i obecnie, sprawa Icesave nie została rozwiązana (mimo poważnych pogróżek ze strony GB), konflikt pomiędzy rybakami wrze i miarę rozwoju kryzysu będzie coraz ostrzej...  

Projekt 1913+ ruszył

Opisywany wcześniej na tym blogu, a także u p.Jacka Kobusa projekt o roboczej nazwie 1913+ już ruszył. Nazwa ostateczna to Agepo, a adres: agepo.pl. Więc dla moich szanownych czytelników- tam właśnie jest mój najnowszy wpis i wszystkich zainteresowanych odsyłam. Więc, w związku z tym, że znalazło się miejsce dla moich futologicznych wpisów (przynajmniej tych dotyczących Polski) ubył jeden z tematów tu poruszanych- choć postaram się zachować rytm publikacji.

Standard złota

Święty Graal libertarian. I jak w każdej rzeczy owianej legendą, fikcja zaczyna mieszać się z historią. Odnoszę wrażenie, że pod tym określeniem rozumie się jakieś połączenie zupełnie różnych rzeczy. System monetarny, w którym złoto było jedynym środkiem płatniczym, właściwie nigdy i nigdzie nie istniał. Najbliżej tego była Wielka Brytania w XVIII i XIX w., a jako ogólnoświatowy system w latach 1873- 1914, a spowodowane to było właściwie wyłącznie przez błędne zadekretowanie relacji pomiędzy złotem a srebrem. W wypadku Wielkiej Brytanii spowodowało to ucieczkę srebra i napływ złota do kraju- co za tym idzie demonetyzację srebra (bo go zwyczajnie w kraju nie było), a rok 1873 i demonetyzacja srebra w USA, Niemczech, Francji, Belgii, Szwajcarii i Włoszech spowodowane było zalaniem rynku przez właśnie wydobyte srebro z Nevady- i też niemożnością ustalenia urzędowej relacji pomiędzy złotem a srebrem.
Więc mówiąc o złotych pieniądzach- mamy na myśli zazwyczaj ten okres- ale to już była mocno regulowana przez państwo anomalia!

Zaczynając więc od początku- początek złota i srebra jako pieniędzy ginie gdzieś w mrokach dziejów. Oczywiście obydwa te metale mają właściwości znakomicie predestynujące je do roli środka wymiany i tezauryzacji- ale zawsze to srebro było ważniejszym środkiem obiegu pieniądza. I tak to sobie funkcjonowało, dość szybko też zaczęto produkować jednostki o standardowej wadze i wymiarach- certyfikowane prywatnie lub przez władzę. Władza szybko zmonopolizowała tą możliwość- przy czym, zwłaszcza w deflacyjnych okresach- kiedy pieniądz znikał z obiegu, dokonywała wymian pieniędzy na nowe, oczywiście zawierające mniej kruszcu. Tak to się toczyło przez tysiące lat- aż drobnym wyłomem stały się pierwsze domy bankowe- w okresie wypraw krzyżowych- gdzie oprócz pieniądza w kruszcu, w obiegu pojawiły się zobowiązania bankierów do wypłaty określonych kwot (czyli określonej ilości złota lub srebra). Skala takiej prywatnej bankowości rosła nieprzerwanie (acz z regularnymi załamaniami) przez następne stulecia, a po drodze wprowadzono wynalazek standardowej noty bankowej- która zaczęła funkcjonować samodzielnie w obiegu. Oczywiście wzrost ilości pieniądza w obiegu spowodował spadek jego wartości i wymuszał wyciąganie złota i srebra ze skrytek i pogoń za zyskiem- aby tylko zachować realną wartość pieniądza. A cały czas jeszcze działamy tylko w złocie i srebrze. Na początku XVIII w. rządy zauważyły, że drukowanie pieniądza to świetny interes i oczywiście rozpoczęły monopolizowanie tegoż. We Francji niejaki John Law oderwał papierowy pieniądz od kruszców, oparł go na zyskach z kolonii i spowodował gigantyczną bańkę spekulacyjną, która zniszczyła większość spekulacyjnego kapitału- którego później mocno brakowało dla rozwoju przemysłu i gospodarki- a także na zaciąganie długów państwowych, co spowodowało wyższe koszty obsługi długu i w konsekwencji rewolucję.

Anglia (a później Wielka Brytania) poszła inną drogą- najpierw prawo do druku prywatnych banknotów koncesjonowano- a później nie przedłużano tych koncesji i w ten sposób Bank Anglii stał się praktycznym monopolistą- formalnym nie jest do dziś- ale banknoty drukowane przez prywatne banki w Szkocji, Irlandii Północnej, itd. muszą mieć pełne pokrycie w banknotach BoE.

Więc monopolizacja odbywała się stopniowo a banknoty funkcjonowały w obiegu równolegle z kruszcem. Tyle, że wskutek próby wprowadzenia bimetalizmu ze sztywnym kursem złota do srebra- wartość srebrnych monet została zaniżona w stosunku do złota i wartości kruszcowej monet i srebro praktycznie zniknęło z obiegu- wywiezione za granicę i przetopione. Tak- wskutek interwencji rządowej, narodził się standard złota. Zresztą w owym czasie cały Wschód posługiwał się wyłącznie srebrem, a reszta świata obydwoma metalami.
Później stopniowo zmniejszano rolę kruszców, a zwiększano państwowego już papieru w obiegu, rósł pieniądz bankowy i złoto zaczęło pełnić rolę rezerwy, a nie pieniądza. Zaczęły się w tym czasie eksperymenty z zawieszaniem wymienialności. Pierwsza była znów Wielka Brytania- w obliczu bankructwa w czasie wojen z rewolucyjną Francją wymienialność zawieszono w 1797 r.- i powrócono do niej dobrowolnie w 1821 r. W czasie I w.ś. wymienialność została zawieszona w prawie wszystkich państwach europejskich i kto został z papierem- już dominującym w obiegu, ten został ugotowany (znów z wyjątkiem Wielkiej Brytanii- gdzie powrócono do wymienialności po przedwojennym kursie). Ale w latach 30-tych, a ostatecznie w wyniku porozumienia z Bretton Woods stworzono nowy wygląd standardu złota- rezerwy złota dla światowego systemu monetarnego są gwarantowane przez Stany Zjednoczone, a reszta świata może trzymać dolary. W latach 60-tych co poniektóre rządy (zwłaszcza francuski i niemiecki) zaczęły mieć podejrzenia, że z tą wymienialnością dolara może być coś nie tak i regularnie wymieniały posiadane dolary na złoto. W 1971 r. Prezydent Nixon przyznał, że w istocie jest nie tak i czasowo zawiesił wymienialność. Ta tymczasowość trwa już prawie 40 lat.

Ale teraz- jeśli mamy wrócić do kruszca- to którego? Czy powszechnego oparcia na zawartości monet? Czy wolnego rynku druku banknotów? Czy zabezpieczenia w bankach centralnych? Pierwsza wersja jest możliwa chyba tylko przy całkowitym upadku dotychczasowych państw i ich systemów monetarnych. Do swobody działania banków prywatnych raczej nie wrócimy- chyba, że warunkach światowej hiperinflacji i wybitnej słabości państw nie potrafiących egzekwować swojego monopolu. Mało prawdopodobne. W dzisiejszym świecie zostaje trzecia możliwość- któryś z banków centralnych ogłosi, że ma pokrycie swojej waluty w złocie. Który? Musi to być wielkie i potężne państwo. Jeśli mały kraj będzie próbował to zrobić- jego waluta umocni się kosmicznie, a potem zostanie wyczyszczony z tych rezerw. Zostaje dość krótka lista- USA, strefa euro, Chiny, może Japonia lub bardzo ewentualnie Rosja lub tradycyjnie już UK. Dla USA jest ruch kompletnie nieopłacalny- choć potencjalnie możliwy jako hamulec dla hiperinflacji (jeśli wybuchnie i jeśli mają złoto), strefa euro gra o wyższą stawkę- możliwość druku jako waluty rezerwowej. Oczywiście z rezerwami w złocie- i to sporymi w Europie (jak się wydaje) jest to chyba najłatwiejsze- ale euro z pokryciem w złocie nie jest nikomu w europie potrzebne- chyba, że jako ostateczny sposób na dobicie gospodarki USA. Ponieważ przywiązanie do złota dowolnej waluty zostanie odebrane przez USA jak coś w okolicach agresji militarnej, ktokolwiek to zrobi- musi liczyć się z konsekwencjami. USA są dziś jeszcze zbyt silne, aby ktoś mógł się na to odważyć. To będzie możliwe i zdarzy się- ale pierwsze od standardu papierowego dolara do standardu złota przejdzie państwo, które nie będzie się bało ani militarnie, ani gospodarczo USA. Dziś teoretycznie te warunki może spełnia Rosja- choć pod każdym innym względem jest to żadna światowa potęga gospodarcza. I chyba obecnie nie ma żadnego powodu i ochoty na spięcie z USA. Chiny i Japonia są od amerykańskiej konsumpcji kompletnie uzależnione i dopóki to się nie zmieni- to nic się nie zmieni. Za to jeśli Chiny przestawią gospodarkę z finansowania amerykańskiej konsumpcji (w tym rakiet i lotniskowców) na wewnętrzną (w tym rakiety i lotniskowce)- to zupełnie inna sprawa. Ale do tego jeszcze kawał drogi- choć chyba robią już na niej pierwsze kroki. Zostaje jeszcze UK- tu sprawa jest jasna- rząd brytyjski nie zrobi otwarcie antyamerykańskiego kroku. Kropka. Ale wróci do złota- jako drugi.

I znów się okazało, że nic się nie zmienia. UK i Chiny są to jedyne kraje, które po dłuższych okresach papierowego pieniądza były w stanie wrócić do kruszców mając inną alternatywę. Jak będzie teraz- tylko zgadywałem, ale moim zdaniem jest na to jeszcze za wcześnie. Chyba, że w USA jednak wkrótce będzie hiperinflacja.

Papierowe bagno

Pod względem walutowym ciekawe czasy. Jak wiadomo powszechnie, obecnie wartość wszystkich papierowych walut oparta jest na wierze, że te waluty są coś warte. W dłuższym terminie oczywiście ich wartość oczywiście znajdzie się na fundamentach- bo rynki w dłuższej perspektywie są efektywne. Fundamentem dla papierowej waluty jest jej wartość opałowa- więc pozwolę sobie nie zgodzić się z każdym kto twierdzi, że papierowe pieniądze będą nic nie warte. Jako, że sam sobie zakreśliłem długą perspektywę inwestycyjną- pytanie oczywiste: co się dzieje i co się stanie? Dzieją się obecnie właściwie dwie rzeczy: cena żywności i paliw dość szybko rośnie wyrażona w dowolnych walutach, a wartość dolara wydaje się spadać. Jednocześnie oczywiście widoczny wyraźnie jest napływ kapitału wszędzie, gdzie może on uciec od dolara- czyli surowce i emerging markets. Skala tego zjawiska jest olbrzymia- do tego stopnia, że odpowiedzialne rządy widzą problem (Brazylia wprowadziła ograniczenia w przepływie kapitału- broniąc się przed napływem spekulantów), a nieodpowiedzialne cieszą się i pożyczają coraz więcej (zgadnijcie kogo mam na myśli?). Teraz pytanie jak się ta gra skończy? Jedna z odpowiedzi brzmi- to jest zbliżający się game over systemu rezerw dolarowych. Widać to jako ucieczkę od dolara- co oznacza jednocześnie drastyczny spadek wartości rezerw wszystkich banków centralnych świata (w cenach wyrażonych w żywności, ropie i metalach szlachetnych). Ale jest inna odpowiedź- jest to coś w okolicach powtórki z początku lat 70-tych. Niskie stopy zmuszają do szukania jakiegokolwiek zysku na ryzykownych rynkach i spekulacyjny kapitał właśnie produkuje kolejne bańki (na złocie i srebrze), a ceny żywności i ropy odpowiadają fundamentom- ropy, bo minęliśmy peak oil, a żywności z powodu kolejnych klęsk nieurodzaju u największych eksporterów (Argentyna 2009, Rosja 2010) i braku większych zapasów. Oczywiście, masowe drukowanie dolara wskazuje na inflacyjny scenariusz- ale czy w całości? A raczej – czy to już jest przedostatnia faza końca dolara, czy jeszcze nie?
Jeśli metale szlachetne nie są bańka spekulacyjną, a częścią już nieodwracalnej ucieczki od papierowych walut- to efekt w ciągu kilku lat jest jasny- ogólnoświatowa hiperinflacja. Ciężko mi to sobie wyobrazić- bo w każdej hiperinflacji była jakaś możliwość zastąpienia aktualnych papierków- zazwyczaj był to dolar. W wypadku hiperinflacji dolara- przez chwilę będą go równoważyć inne papierowe waluty. I pytanie co się stanie w kluczowym momencie- kiedy inflacja dolara będzie w okolicach niższych dwucyfrowych poziomów (jeśli patrzeć na ropę, żywność i PM to już przekroczyli ten poziom)- jeśli FED podwyższy drakońsko stopy procentowe- tzn. powyżej realnej inflacji i jakimś cudem rząd USA nie wyłoży się na obsłudze zadłużenia, to mamy gwałtowną ucieczkę kapitału z surowców i rynków wschodzących- czyli to co zwykle w takiej sytuacji- wyłożenie się większości rządów Ameryki Łacińskiej i Europy Środkowej (może nawet stabilnych Chile i Czech- choć te są ostatnie w kolejce do bankructwa). Drobna próbka była po ucieczce kapitału na przełomie 2008/2009- na krawędzi znalazły się prawie całe peryferia UE- choć tym razem chyba żaden z latynoskich krajów (oprócz Wenezueli). Wskazywałoby to jednak na realne problemy z żywnością- której tam jest pod dostatkiem.
Jeśli zaś jest to już inflacja (tak, wiem, że CPI pokazuje coś innego- ale proszę o zauważenie, że spadają ceny rzeczy opartych na długu, a rosną towarów codziennej konsumpcji- w CPI się to wyrównuje- tylko dla codziennego życia ma to zupełnie inne znaczenie), to od dojścia tego do publicznej wiadomości nie jest daleko. Przeciętny Amerykanin nie będzie miał dokąd uciec z dolara- a z drugiej strony jakiś pieniądz jest potrzebny- więc tylko przyśpieszy obieg. Reszta świata będzie chciała też jak najszybciej uciec z dolara- co jeszcze w krótkim czasie zwiększy krajowy obieg w USA. Jeśli hiperinflacja- jako utrata wiary w pieniądz wybuchnie, będzie to eksplozja nie widziana od czasów Republiki Weimarskiej. Skasuje to oczywiście długi i wierzytelności dolarowe- w tym rezerwy pozostałych banków centralnych. Ale jednocześnie inne waluty umocnią się- chwilowo. Eksport do USA praktycznie umrze i świat będzie musiał sobie poradzić bez gigantycznego konsumenta- przynajmniej do czasu, aż nauczą się znów produkować. Potem przyjdzie czas na innych. Bilanse banków- po wyczyszczeniu aktywów dolarowych mogą wyglądać mało zabawnie i z całą pewnością rozpocznie się run na cokolwiek bezpiecznego- oczywiście złoto i srebro- ale najpierw i w większej skali- na waluty uznawane za bezpieczne. Jeśli to jest ucieczka od dolara w poszukiwaniu bezpieczeństwa- to w najbliższej przyszłości powinien zacząć się run na franka szwajcarskiego- który doprowadzi do wyłożenia się kredytobiorców w Europie Środkowej i kryzysu bankowego w Szwajcarii. Wystarczy dodać dwa do dwóch.

Co z tą Polską?

Pod poprzednim wpisem wpisem odbyła się ciekawa dyskusja na temat perspektyw polskiej polityki zagranicznej. Wysunąłem tezę, że w obecnej sytuacji i tak jak przewiduję jej rozwój w najbliższych latach, gwarancją niezależności i niepodległości Polski może być tylko sojusz z Chinami i im prędzej rząd zdecyduje się na taką opcję, tym będzie miał większe pole manewru. Komentatorzy podnosili zarzut, że sama Polska jest zbyt drobnym krajem, aby się w takim sojuszu liczyć i łączyli to z ideą Międzymorza- która też niekoniecznie może być realna. Otóż moim zdaniem idea Międzymorza była dobra i oczywista- ale się skończyła. Może- choć i to nie jest pewne, istniała możliwość budowy pewnego wspólnego bloku- przede wszystkim Polski i Ukrainy, pozostałe kraje są znacznie mniej istotne, ale dziś już jej nie ma. Pomarańczowa Rewolucja skończyła się, Polska pozostała z etykietką kraju wtrącającego się w wewnętrzne sprawy sąsiadów, USA nie są zainteresowane regionem. Sprawa przegrana.
A sojusz z Chinami byłby o tyle istotny, że nie zapewniłby, co prawda sukcesu w wojnie- ale jeśli by był traktowany przez Rosję jako poważny- zapewniłby pokój. Zdecydowanie wolę pokój od nawet wygranej wojny- dlatego więc podoba mi się ta idea. Rosjanie za wspólną granicę z Niemcami, musieliby zapłacić większa lub mniejszą częścią Syberii. Zwyczajnie im by się to nie opłacało. Jest to mocno nietypowa alternatywa- ale pozostałe to oparcie się na USA- wydaje się już nierealne. Pomimo błędnych danych i stąd nieprawidłowej oceny bieżącej sytuacji w moim poprzednim artykule- ogólny kierunek jest jasny- USA się staczają- i pod rządami Rebublikanów/Demokratów będą stawać się coraz bardziej faszystowskim i zapewne agresywnym krajem, a pod rządami Libertarian/Tea Party powrócą do izolacjonizmu. Wole to drugie- świat będzie prostszy- ale jako potencjalny sojusznik jest to państwo dużego ryzyka- albo wciągnięcia w kolejną wojnę, albo zerwania sojuszu w newralgicznym momencie. Alternatywa to wejście w niemiecką lub rosyjską orbitę wpływów. Lub obie naraz. Problem polega tylko na tym, że psy prędzej, czy później pogryzą się o kość.
Wygląda na to, że historyczne okienko samodzielności Polski zostało już zamknięte. Rozgrywanie Polski jako kondominium niemiecko- rosyjskiego jest obecnie chyba jedyną realną alternatywą. I znowu wyszedłem na zwolennika PO....
Ale na dłuższą metę ważna będzie demografia i gospodarka. I to nie tyle rozwój gospodarki- co raczej problemy- które politycy rozwiązują przez sprzedaż mitów. Obecnie jesteśmy świadkami zmiany układu sił- wkrótce zacznie się zapewne wyścig zbrojeń (może już się zaczyna), a Polska po upadku idei Międzymorza jest pionkiem- ale który do pewnego, małego, stopnia może rozegrać swoją pozycję.

Quo vadis, munde?

W USA były wybory. Wygrała jak zwykle Zjednoczona Partia Robo... tfu.., DemoRepublikanie. Czyli ogólnie nic ciekawego – nic się nie zmieniło i wybory te w dłuższej perspektywie nic nie znaczą.
Za to Libertarianie i Tea Party w ramach Republikanów osiągnęły jako- takie wyniki. Reprezentacja libertariańskiego nurtu w Kongresie to już nie tylko Ron Paul. Walka o zmianę obecnego dwupartyjnego systemu Demokraci- Republikanie na DemoRepublikanie?- Libertarianie weszła w nową fazę. Ja osobiście program libertarian uważam za nieco zbyt etatystyczny, ale i tak popieram go w całości jako rozsądny kompromis- więc kibicuję tej walce. Wynik dla Libertarian obiektywnie był porażką- w końcu nie wygrali- ale zmuszenie Demokratów do uznania się za trzecią partię w stanie, to jest dla obecnej trzeciej partii spektakularny sukces. Jeśli zostanie za dwa lata gdzieś jeszcze powtórzony- sprawa stanie się poważna. Któraś z wielkich partii będzie musiała się zreformować w stronę Libertarian- albo zniknąć. Albo obie się połączą i drugą zostaną właśnie L.- choć to zależy od postawy Tea Party- czy pozostanie w ramach Republikanów, czy się w nich roztopi, czy może zmieni tą partię- a może się połączą z Libertarianami?
Mamy więc kolejny znak potencjalnych wielkich zmian w układzie sił- ale tym razem bardzo optymistyczny. Jeśli sytuacja dalej się tak samo potoczy to spodziewać się możemy końca amerykańskiego mesjanizmu i powrotu do złotego pieniądza. Obie te rzeczy i tak pewnie nastąpą- ale dzięki Partii Libertariańskiej mają szanse wystąpić bez potrzeby rozkładu amerykańskiego systemu władzy, a w jego ramach. I to jest bardzo pozytywny sygnał.
Co prawda Europa będzie sobie musiała sama poradzić z niemiecko- rosyjskim sojuszem- a w takim razie poradzi sobie tylko ze wsparciem Chin. A Chiny jako ważny gracz w geopolityce oznaczają też koniec uzależniania sojuszy od „demokracji”. A jak zobaczę kogoś kto się nazywa polskim patriotą manifestującego z poparciem dla Dalajlamy albo innego wolnego czegoś- tam w Chinach to nazwę go kompletnym durniem.
W obecnym układzie sił, twierdzę, że jedyną szansą na zachowanie niepodległości Polski jest właśnie sojusz z Chinami. Co zresztą raz już było wykonane ze spektakularnym sukcesem. W kategorii polityki zagranicznej, śmiem twierdzić, że jeden z najwybitniejszych polskich władców- czyli Władysław Gomułka wykonał właśnie taki manewr. To m.in. chińskie groźby zatrzymały radzieckie kolumny pancerne jadące na Warszawę w 1956. Jeśli ktoś ma wątpliwości- NRD 1953, Węgry 1956, Czechosłowacja 1968 – efekt zawsze taki sam. Tylko Gomułce się udało- przypadek, szczęście?- pewnie też, ale on umiał spojrzeć na mapę i wysnuć z niej oczywiste wnioski. Szkoda, że ani Tusk, ani Kaczyński nie dorastają mu do pięt...
Cóż- przyszłość systemu partyjnego w USA pokażą wybory 2012 roku. Jeśli też jakimś cudem wygra je ponownie czarny Barak, to może być ostatnim Demokratą w Białym Domu. Jeśli Partia Libertariańska i ruch Tea Party się umocnią- może to oznaczać koniec Republikanów w ich obecnym kształcie. To wszystko potrwa, ale zmiana nadchodzi. Jeśli Libertarianom się nie uda, to USA będą dalej dryfować w stronę faszystowskiej dyktatury, a Republikanie znów gdzieś zaczną „wprowadzać demokrację”.
Update- wobec słusznych zarzutów cześć o wyborach w Georgii została usunięta- a co do USA przeredagowana. Czytelników przepraszam za wprowadzenie w błąd.

Peak Oil w Cesarstwie Rzymskim

Najcenniejszym i najbardziej uniwersalnym surowcem w starożytnym Rzymie była oliwa z oliwek. Słuzyła jako podstawa wyżywienia większości mieszkańców, a także do oświetlenia, jako baza do leków,itp. Takie zastosowania jej zresztą pozostały w całym regionie, aż do czasów taniej ropy. Co jest interesujące, obecna Tunezja, czyli dawna Kartagina, a poźniej prowincja Afryka dostarczała olbrzymiej części oliwy produkowanej w Imperium. Śmiem twierdzić, że właśnie to było podstawą potęgi Kartaginy- oprócz handlu, która została złamana przez Rzymian- co więcej, po II wojnie punickiej Katagina została zobowiązana do zapłaty ogromnej kontrybucji- która została zapłacona i to chyba przed terminem- skądś te dochody musiały pochodzić. Rzymianie następnie rozpoczęli uprawę oliwek w obecnej Hiszpanii. Kolejna rzecz- najbardziej spektakularny okres rozwoju Rzymu to II w. przed nasza erą. Tak, wiem, że ekspansja trwała jeszcze długo, ale proszę zauważyć, że jest to okres znacznego rozwoj przy ciągłe i niezachwianej stabilności politycznej. I to własnie był ten czas- pierwsze sto lat nowego źródła energii- bardzo powolnego w rozwoju (drzewo oliwne maksimum produktywności osiąga po 40 latach!) pozwoliło na jednoczesny wzrost populacji, ekspansję terytorialną i poziom życia pozwalający na zachowanie stabilności politycznej i swobód obywatelskich. Później populacja nadal rosła, ale wszystkie nowe tereny już zagospodarowano w maksymalnie efektywny sposób- ilość energii (a w tym wypadku oliwy) na głowę mieszkańca zaczęła się zmniejszać- ekspansja nadal trwała, choć już w wolniejszym tempie, a stabilność polityczna legła w gruzach. I w p.n.e. to w końcu historia dyktatur i wojen domowych. Dopiero w okolicach roku Narodzenia Pańskiego populacja się ustabilizowała i ustrój wkrótce też- co oczywiście świadczy o tym, że granica wydolności ekosystemu w ramach rzymskiej gospodarki została osiągnięta. Co też, w warunkach gospodarki pieniężnej, oznacza, iż przeciętnej rodziny nie było w zaden sposób stać na utrzymanie potomstwa większego niż prosta zastępowalność pokoleń- i co więcej, była to prawdopodobnie negatywna zmiana w porównaniu do żyjących jeszcze pokoleń ich rodziców i dziadków. Musiało to rodzić napięcia społeczne- wszyscy pamiętali, że ich rodzice/dziadkowie łatwiej sie mogli utrzymać, na więcej ich było stać- potomstwa lub komfotu życia. Pełen obraz takich napięć jest dość dokładnie opisany w Nowym Testamencie. Tłumy poszukujące odpowiedzi na pytanie o sens życia i dokąd to wszystko zmierza, pytania o naturę gospodarki i pieniądza- to są dokładnie pytania jakie zadaje się w trakcie bańki spekulacyjnej lub kryzysu. Jak argumentowałem wcześniej- uważam, że kryzys bankowy roku 33 był jednym z istotnych powodów śmierci Chrystusa, a zapewne poprzedzała go era łatwego kredytu, a co za tym idzie, znikomej zyskowności przedsięwzięć biznesowych. Oczywiście w takich czasach- trudno "zwyczajnie" (tak jak rodzice) utrzymać rodzinę, ale jest łatwo o pieniądze (tylko trudno jej oddać) najprostszym pomysłem jest rzucić wszystko i ruszyć w świat. Objawy są te same dzisiaj. Tylko problem znacznie poważniejszy- bo produkcja oleju, od którego jest dziś uzależniona nasza cywilizacja nie tylko przestanie w pewnym momencie rosnąć, ale zacznie (już zaczęła?) maleć. Za to wydaje się, że są znaczne, niewykorzystane nisze ekologiczne i technooge, które w dłuższej perspektywie pozwolą naszemu gatunkowi dalej czynic ziemie sobie poddaną. Na razie ludzkość ocenia siebie samą jedynie pod kątem stopnia bliskości do ideału amerykańskiej klasy średniej- na całym swiecie kazdy marzy o domku z trawnikiem na przedmieściach. I ludzie oceniają się i są oceniani przez innych wedle prostego kryterium- stopnia realizacji tego ideału (ewentualnie z lokalnymi wariacjami- mieszkanie zamiast domu, itp.). Są oceniani przez innnych- bo człowiek jest istotą społeczną. Dlatego też kryterium oceny, czy nas stać na potomstwo- co przeważnie jest w końcu swiadomą decyzją- jest brane przez porównanie się z poprzednimi pokoleniami. I to porównanie wypada negatywnie. Nawet w nędznych latach 80- tych (gdzie przeciez liczba dzieci z roku na rok spadała) ogrzewanie i żywność były to rzeczy które nalezało "zdobyć", ale w rzeczywistości pewność ich uzyskania w przyszłości była większa niż dziś. Wtedy było porównanie do Zachodu i nadzieja na wyjazd lub poprawę tutaj. Dziś ta nadzieja jest przeszłością.Co prawda wiekszość osób nadal jest pełna optymizmu- ale ten optymizm polega na tym, że może kiedyś będą w stanie wychować na oczekiwanym przez nich samych i ich rodziców poziomie, może nawet dwójkę dzieci. "Pokolenie 1200 brutto", jak je nazwał kol. Doxa nie ma na to żadnych szans. I mieć nie będzie - choć jedyna sensowna nadzieja w tym, że dostosuje swój poziom życia i oczekiwania do rzeczywistych możliwości. I się uda.