Nauka historii w Polsce zawsze kulała, nic dziwnego, bo prawie nigdy nie było możliwości prowadzenia przyzwoitych badań historycznych, koniecznej w nauce otwartej wymiany myśli i odkryć, która dopiero z czasem prowadzi do sensownego poziomu wiedzy, który pozwala na jakąkolwiek syntezę. Bez tego nauczanie historii to jest właściwie bajkopisarstwo i tak, niestety, należy traktować wszystkie uogólnienia i syntezy historii Polski.
Ale znacznie więcej można osiągnąć, jeśli spojrzy się z innego punktu, takiego w którym nie było tych problemów, badania zostały przeprowadzone, wnioski wyciągnięte i można było dokonać syntez.
Tak na przykład można zupełnie dobrze ocenić niektóre aspekty ekonomiczne Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Wiadomo, co jest napisane w podręcznikach. Które własnie powinny być kompletną syntezą i to jeszcze podaną w sposób możliwy do nauczenia. A tymczasem jest coś w stylu "Państwo rozwijało się świetnie, ale w połowie 17 napadli wrogowie i potem się nie podniosło, aż warcholstwo je rozniosło.". I do tego podana opowieść o "spichlerzu Europy", czasem z pewnymi wątpliwościami typu "że w Europie uprawiano głównie własne zboże i to z Gdańska było pewnie tańsze."
A na deser dyskusja o tym czy przyczyną załamania państwa po 1648 roku była polityka wewnętrzna czy straszni wrogowie.
Otóż to wszystko, na poziomie syntezy jest kupą bredni. Prawda jest taka, że o polityce i możliwościach militarnych decyduje ekonomia. A o ekonomii w 16-17 wieku decydował eksport zboża. Które trafiało w istocie tylko na jeden rynek -- Holandii.
I dokładnie to powinno być robione. Historia Polski z punktu widzenia Polski jest jak opowiadanie historii o ogonie psa bez wspominania psa. Nic się łączy w spójna całość, bo i nie może.
Za jeśli opowiemy historię psa, to i historia ogona będzie dość łatwa do zrekonstruowania.
Dlatego w ogóle opowiadanie o historii RP w czasie demokracji szlacheckiej bez wprowadzenia najpierw historii Holandii po prostu nie ma sensu. I tak też jest traktowane nauczanie historii w Polsce- jako coś bez sensu, tylko prawie nikt nie za bardzo wie dlaczego.
W takim razie, czas rozpocząć nadrabianie tej zaległości
Otóż jeszcze w średniowieczu presja populacji z jednej strony oraz wystarczająco rozwinięta technologia powodowały zagospodarowywanie kolejnych terenów wydzieranych morzu. W 16 wieku przybrało to formę rutynowego, zorganizowanego na kapitalistycznych zasadach biznesu (BTW: jeden z niewielu mi znanych przypadków pozytywnej działalności wielkiego kapitału). Z racji położenia Niderlandów na peryferiach imperium Habsburgów faktyczny zakres autonomii był dość duży, a główne wymagania dotyczyły oczywiście podatków. Dla których płacenia rozwinęła się dość zaawansowana bankowość. Była ona na tyle wiarygodna, ze kwity prowincji a zwłaszcza późniejszego Bank of Amsterdam były warte więcej niż złote monety których wartość wyrażały. Co w największym skrócie oznaczało prawdziwy, wiarygodny bank centralny, który może kreować pieniądz dla gospodarki. Albo zamiast wysyłać do Hiszpanii złoto ściągnięte z rynku mógł wysyłać kwity. Całkiem imponująca sprawa, której królowie i szlachta Hiszpanii kompletnie nie rozumieli i uganiali się za jakimś El Dorado po dżunglach Amazonii, a tym czasem to było w jakimś biurze w Amsterdamie. Nie zrozumieli nawet kiedy Holendrom nie kończyły się pieniądze na kolejne armie najemników i największe ówczesne imperium przegrało wojnę z kilkoma nieistotnie małymi prowincjami.
Tu już prawie wszystko co miało znaczenie. Prawie, bo jeszcze odpowiednia ilość pieniędzy w gospodarce sprawiała, że o pieniądz było łatwo i nakłaniała do inwestycji . Jak w wyżej wspomniane poldery, ale nie tylko. Poldery potrzebowały pomp, a te były napędzane wiatrem. Populacja potrzebowała żywności, czyli też ryb, do tego były potrzebne statki. A do ich budowy deski, które produkowano w tartakach napędzanych wiatrem. Tą sama ilość drewna którą tradycyjnymi metodami przerabiała brygada w tydzień, w wiatrowym tartaku przerabiała jednoosobowa obsługa w jeden dzień. Oprócz tego były tłocznie oleju, fabryki papieru, prochu, fabryki drutu i właściwie wszystkie ówcześnie znane zakłady wykorzystujące energię mechaniczną, wszystkie zasilane wiatrem. Każda z tych fabryczek/wiatraków była położona nad rzeką lub kanałem, dla taniego transportu. Za to energia cieplna, zarówno dla przemysłu, jak też gospodarstw domowych pochodziła ze spalania torfu. Nie tak bardzo odnawialne, więc kiedy złoża zaczynały być coraz trudniej dostępne, prymat w świecie handlu morskiego stopniowo przeszedł w ręce Anglii, która miała warunki podobne, ale w wielu miejscach lepsze i do tego łatwo dostępny węgiel. I holenderską wiedzę technologiczną, która przyszła wraz z inwazją w 1688. Ale tu wyskakujemy zbytnio do przodu. W tym roku Rzeczypospolitej już faktycznie nie było na ekonomicznej mapie Europy i nie to nas interesuje, a jak do tego doszło.
Otóż Holandia była faktycznie pierwszym krajem uprzemysłowionym w historii. Wskaźnik urbanizacji pod koniec 16 w. przekroczył 50% i takim pozostał do 18 w. Przemysł, bankowość, handel powodowały rozwój i ściągały imigrantów. Którzy dostarczali kolejną wiedzę i kontakty. W połowie 17 wieku ponad połowa mieszkańców Amsterdamu była imigrantami. Nie wiem czy Krzemowa dolina w którymkolwiek momencie osiągnęła aż taki wskaźnik.
Ci wszyscy ludzi potrzebowali żywności, która była uprawiana na polderach, skąd dostarczały ją tanie barki. Tyle, że na polderach znakomicie rosły warzywa, bardzo łatwa była hodowla krów, ale zupełnie nie dało się uprawiać zbóż. Świetnie za to rosły na przykład tulipany, co w połączeniu z emisją pieniądza bankowego doprowadziło do zabawnych efektów. Ale nie one maja znaczenie. Znaczenie ma to, że jakieś węglowodany są potrzebne w diecie człowieka, a w zimniejszych i wymagających cięższej pracy fizycznej czasach więcej niż dziś. Co wówczas oznaczało, że Holandia potrzebowała importować zboża. Właściwie całość potrzebną na wyżywienie własnej populacji, czyli całkiem sporo.
W tym miejscu trzeba wrócić do mentalności i świadomości polskiej szlachty. Która o powyższym nie miała zielonego pojęcia, a spora część polskich historyków do dziś nie ma. Więc wszyscy sobie wyobrażali, że Europa Zachodnia umiera z głodu i tylko wiślańskie zboże je ratuje od śmierci. Co było kompletną bzdurą. Druga wersja, współczesna, brzmi "wiślańskie zboże było tańsze i uprawa ziemi na zachodzie się nie opłacała. Co też jest bzdurą. Ówczesne koszty transportu były na tyle wysokie, że gdyby w Holandii można było uprawiać jakikolwiek substytut zboża, to by uprawiano. A tymczasem kraj był otoczony przez posiadłości Habsburgów i jedyny sposób zapewnienia węglowodanów dla populacji to był morski import zbóż. Z definicji kosztowny, ale nie było alternatywy. Więc robiono to w najtańszy możliwy sposób, z pierwszego większego portu, który nie był pod kontrola Habsburgów (pytanie pomocnicze- dlaczego żaden z Habsburgów nigdy nie wygrał elekcji w RON i czyje pieniądze o tym decydowały?)
Ale czasy się zmieniały. Wojna o niepodległość Niderlandów trwała 80 lat, z czego ostatnie 30 pokrywało się z ogólna wojną w Europie Zachodniej. Bank of Amsterdam radośnie drukował kwity, cała Europa radośnie wyrzynała się w imię religii, a zawodowa spekuła była święcie przekonana, że popyt na zboże jest właściwie nieskończony, bo potrzebują go zarówno armie, jak też zrujnowani cywile. Przez Gdańsk płynął strumień pieniędzy, który nie wzbudził dokładnie żadnych refleksji, oprócz produkcji teorii o "sarmackiej wyższości" i "spichlerzu Europy".
Aż nadszedł rok 1648. Sienkiewicz nie bez powodu rozpoczął swoje opowieści wtedy. To był początek prawdziwej epopei. Epopei zaniku handlu, kredytu i bazy podatkowej. Akurat o tym Sienkiewicz nie pisał, ale to miało znaczenie.
Co się wtedy stało? Kilka rzeczy, wzajemnie powiązanych. Po pierwsze pokój westfalski, kończący wojnę trzydziestoletnią. Czyli koniec wojskowego popytu na żywność i powrót do normalnej, pokojowej produkcji zrujnowanych terenów niemieckich. Po drugie, część tego pokoju, czyli traktat z Muenster, kończący wojnę osiemdziesięcioletnią. W którym Hiszpania Uznała niepodległość Niderlandów. Co oznaczało koniec blokady lądowej i możliwość importu zbóż z okolicznych terenów, a zwłaszcza dorzecza Renu. Po trzecie, pęknięcie bańki spekulacyjnej na zbożu, co spowodowało kompletne załamanie cen i bankructwo kilku poważnych kupców w Holandii i okolicach, a także poważne zachwianie Bank of Amsterdam. Czyli kontrakcję kredytową i recesję. Oczywiście, jak wie to każdy kto przeżył 2009 rok, kiedy w centrali zaczyna się problem z pieniędzmi, to na peryferiach znikają one kompletnie. I jak pewnie w Gdańsku jeszcze coś tam się mogło dziać, to w dorzeczu Wisły pieniędzy już nie było, a dalej od spławnych rzek tym bardziej. Więc kiedy szlachta na Ukrainie usiłowała wycisnąć pieniądze od chłopów to musiała się rozpocząć fala buntów. Następnie oszczędności i brak dochodów podatkowych, problemy z utrzymaniem armii i ogólna zapaść państwa. Drobiazgi, zupełnie jasne i oczywiste po opisaniu sytuacji.
Ale pozostaje pytanie dlaczego właściwie sytuacja nie wróciła po jakimś czasie do normalności. Albo choć nie ustabilizowała się na jakimś niższym poziomie. Przecież populacja Niderlandów nie zniknęła. Nadal potrzebowała tej samej ilości żywności. Dlaczego, nawet jeśli po 1648 nastąpiło załamanie, to nie było ono chwilowe?
Odpowiedź zawiera się w jednym słowie:
Ziemniak
W odróżnieniu od zbóż, ziemniaki na polderach rosną znakomicie. I są ich świetnym substytutem. Co więcej, przy urodzajnej ziemi dostarczają znacznie więcej kalorii z powierzchni niż zboża. Stopniowe włączanie ich do upraw jak zawsze umknęło uwadze spekulantów, tym razem zbożowych, i pod koniec wojny zostali z nadwyżka towaru. A potem się okazało, że towar już nie ma charakteru monopolistycznego, a jest po prostu jednym z substytutów. Przy relatywnie wysokich kosztach transportu z Gdańska polskiej szlachcie pozostało walczyć o obniżkę kosztów produkcji. Czyli o zwiększenie pańszczyzny. Co i tak do niczego nie prowadziło, bo wkrótce Holandia utraciła pozycję hegemona w handlu morskim i zaszła tam częściowa deindustrializacja i deurbanizacja. Co oznaczało wzrost upraw ziemniaków, czyli dalszy spadek popytu na importowane zboże. Za to Anglia potrzebowała żelaza i smoły. Czyli produktów z dobrych rud żelaza, które były (i są) w Szwecji i Rosji, oraz produktów lasów, które były (i są) w Szwecji i Rosji. Następnie i w Anglii opracowano metody produkcji żelaza bez węgla drzewnego, czyli wyrób koksu, co zmusiło kraje bałtyckie do wyboru pomiędzy upadkiem tego przemysłu a państwowym stymulowaniem popytu na wyroby żelazne. Ale to już nie dotyczy Polski. Ostatnia rzecz, która w tym zakresie miała znaczenie, to technologia wykuwania żelaza z żelaza z dymarek. Handel wyglądał tak, że ze Szwecji przywożono żelazo, przekuwano je w Gdańsku i wywożono do Holandii. Już w początkach 17 wieku zorganizowane przez władze szwedzkie szpiegostwo przemysłowe zamknęło ten rynek i Szwecja rozpoczęła bezpośredni eksport po opanowaniu technologii.
Co też wiadomo z historii Szwecji, bo w Polsce to co najwyżej można obejrzeć kuźnię oliwską bez większego rozumienia kontekstu historycznego.
A jeśli można na tej podstawie wyciągać jakieś wnioski, to są one proste: kilkudziesięcioletnią prosperity polska klasa polityczna uznała za należący jej się przywilej, nie podlegający jakiejkolwiek dyskusji, a kasa poszła na kokę i Porsche gdańskie pierniki z egzotycznymi przyprawami i węgrzyna.