Donald Trump, po "oszałamiającym" występie w czasie ostatniej już debaty kandydatów szybko znika w odmętach historii wraz z szumem wiru w sedesie, którego to szumu merytoryczna zawartość niezwykle przypomina jego wypowiedzi.
Facet za co się wziął, przez całe swoje życie, to doprowadził do żenującego dna i katastrofy. Co w przypadku biznesu było bardzo złą wiadomością dla jego współpracowników i usługodawców. W polityce w sumie też. Ale patrząc na klasę i wiedzę o świecie jego współpracowników, akurat tu jego normalny performance jest bardzo, bardzo dobrą wiadomością dla świata.
Wygląda na to, że Trump nie tylko przegra wybory. Możliwa jest przegrana w skali nieznanej w najnowszej historii starć kandydatów głównych partii. Co prawda do tego brakuje jeszcze kliku procent, ale nie zapominajmy, że jego konkurentką jest osoba najbardziej niepopularna w historii kandydatur Partii Demokratycznej. Przegrać w takim stylu- to naprawdę wymaga kogoś kto ma tak nierówno pod sufitem jak Trump.
Ale nie ma co się znęcać. Jest to łajza, która spapra wszystko za co się weźmie i na tym można zakończyć.
Ciekawsze, jak zawsze są pozostałe konsekwencje. Na przykład to, że dziś spornym stanem stała się Georgia, która od zawsze była stanem czysto republikańskim. Jedynie Bill Clinton, który sam był południowcem tam wygrał. Co dla wyniku i tak nie ma większego znaczenia.
Za to znacznie, znacznie ważniejsze jest to, że Trump ciągnie całą Partię Republikańską w dół. Na dziś ma to ten skutek, że kontrola nad Senatem prawie na pewno przejdzie w ręce Demokratów. Podział wyniesie co najmniej 50-50, gdzie decyduje głos wiceprezydenta, aż do 54-46, zależnie od dalszej dynamiki kampanii.
Na dziś Izba Reprezentantów wygląda jakby miała pozostać w rękach Republikanów i z jakakolwiek na wpół kompetentną kampanią tak powinno być. Ale w końcu jako główna twarz tej kampanii występuje facet, który potrafił zbankrutować kasyno. I patrząc na dynamikę, ja oceniam całkowicie Demokratyczny Kongres jak rzecz mieszczącą się w granicach prawdopodobieństwa.
A to już będzie naprawdę spora sprawa. Jedna partia w Białym Domu i Kongresie oznacza możliwość wprowadzenia zmian w działaniu państwa. Zwykle taka przewaga w początkach pierwszej kadencji prezydenckiej nie dawała aż takich dużych możliwości, bo nowy lokator Białego Domu, nawet z długoletnim doświadczeniem politycznym najpierw musiał odnaleźć się w nowej roli i nowym zestawem kompromisów i układów do zawarcia.
Hilary Clinton będzie mieć ten problem w najmniejszym stopniu w historii. Jeszcze nigdy się nie zdarzyło, aby prezydentem wybranym na pierwszą kadencję została osoba, która już była lokatorem Białego Domu i to przez osiem lat, do tego kolejne lata kluczowym członkiem rządu.
To oznacza, że Clinton będzie potrafiła od pierwszego dnia być wdrożona w większość pracy prezydenta, w sprawach polityki zagranicznej właściwie bez okresu prób idealistycznej a nierealnej polityki. Co przecież całkiem sporo kosztowało świat, w tym Polskę na początku kadencji Obamy.
To jest pewne, żadnych "resetów", naiwnych "odprężeń", etc. nie będzie.
Druga sprawa to orientacja w bagnie Bliskiego Wschodu, osobista znajomość z czołowymi politykami świata i wyrobiona opina na ich temat. Z punktu widzenia świata i jego problematycznych miejsc to kapitał nie do przecenienia. A że "problematyczne miejsca" dziś to są te najbardziej dotknięte zmianami klimatycznymi oraz wszyscy sąsiedzi Rosji, to i Polska jest na tej liście.
I tak docieramy do następnej części, czyli polityki klimatycznej, co zresztą splata się z polityką gospodarczą. Rządy Clinton będą dalszą częścią rozpoczetego przez Obamę odchodzenia od paliw kopalnych. Z dużym prawdopodobieństwem szybszego, agresywnie nastawionego na ostateczne złamanie koncernów wydobycia i przerobu paliw kopalnych oraz mocniejsza współpracę międzynarodowa w tym zakresie.
To dla Polski jest zasadniczo bardzo dobra wiadomość. Polska jest krajem raczej przemysłowym i importerem surowców energetycznych. Jest to dokładnie profil gospodarki, który zyskuje najbardziej na przejściu na energię odnawialną. Drobny problem polega na tym, że obecny rząd bardzo aktywnie działa w przeciwnym kierunku. Co oczywiście spowoduje zgrzyty we wszystkich relacjach zagranicznych, oprócz tych z agresywnymi krajami surowcowymi.
Zapewne będzie niewielkie, ale ograniczanie wpływów lobby przemysłu zbrojeniowego. Co też jest dobrą wiadomością. Marnując pieniądze w stopniu takim jak przeciętna armia, USA zapewne załatwiłyby wszystkie swoje potrzeby wojskowe za 1/4 obecnych kwot. Ale ograniczanie wydatków powinno być związane z likwidacją programów służących wyłącznie do przepalania pieniędzy, opisaniem na nowo potrzeb zbrojeniowych i ogólnemu przemyśleniu roli sił zbrojnych USA, a nie prostymi cięciami, do których kompleks zbrojeniowy jest przywykły i które u dostawców przeżywają najbardziej nijacy i niekompetentni pracownicy. Co po dekadach takiego zarządzania doprowadziło do programów jak F-35.
Reforma sektora produkcji zbrojeniowej w USA to wyzwanie, z którym nie poradził sobie jak dotychczas żaden prezydent, choć jej potrzeba była widoczna przez cały 20 wiek, a od 2 wś już bardzo wyraźnie. Sytuacja obecna jest jak na razie możliwa do utrzymania, bo USA nie mają żadnych zagrożeń militarnych wymagających poważnego zaangażowania przemysłowego, ale dla prosperity kraju reforma jest konieczna. Przypuszczam, że Clinton ją bardzo drobnymi krokami rozpocznie.
Zapewne do tego wszystkiego dojdzie kolejna próba wprowadzenia systemu jednego płatnika w amerykańskiej służbie zdrowia, choć niekoniecznie przewiduję sukces oraz inne rzeczy jak poprawa transportu publicznego w amerykańskich miastach, a może także jakaś rozbudowa transportu regionalnego. W skrócie upodobnianie USA jeśli nie do cywilizowanych części Europy to przynajmniej do np. Kanady. Co w ustroju federalnym jest i będzie obłędnie powolne, jeśli w ogóle zauważalne.
Ale przede wszystkim Hilary Clinton jest osobą, która sprawia, że robota jest zrobiona. Jest osobą w znacznej mierze niemedialną, do niedawna bardzo słabo radziła sobie z wystąpieniami publicznymi, co razem z niemałą ambicją dawało osobę powszechnie nielubianą przez publikę. I to się nie zmieniło, nie wiem czy w ogóle może się zmienić. Gorszej łajzy niż Trump raczej jako kontrkandydata mieć nie będzie (bo to chyba niemożliwe), więc możliwe, że jej pierwsza kadencja będzie też ostatnią i następnym prezydentem będzie Republikanin. Chyba że w ramach rozliczeń po obecnej kampanii partia faktycznie się rozpadnie, co jest jak najbardziej możliwe. W końcu już dziś są trzy frakcje których przedstawicie właściwie ze sobą nie rozmawiają. Jedna to frakcja Trumpa/wściekłego elektoratu, druga to Tea Party/bracia Koch, a trzecia to nafta-zbrojeniówka i tradycyjnie Republikanie. Wszystkie trzy ze sobą walczą, ale jeśli po wyborach frakcja Trumpa przestanie istnieć, to gra będzie się toczyć o zagospodarowanie elektoratu wkurzonych i połączenie go z tradycyjną bazą. Co jest możliwe i znów prowadzi do przejęcia władzy przez Republikanów za kilka lat.
Ale wtedy będzie już za późno na cofnięcie obecnych reform, zabicie produkcji samochodów elektrycznych i przywracanie węgla w energetyce.
I tym optymistycznym akcentem możemy zakończyć te rozważania.
Pozostaje ostatnia niewiadoma- czy Demokraci przejmą Izbę Reprezentantów?