Marihuana w Urugwaju

Jedną z bardzo niewielu rzeczy, z których jest znany Urugwaj, jest liberalne podejście do narkotyków. Przynajmniej tak się wydaje, kiedy słyszy się o przepisach pozwalających każdemu na zakup marihuany.
Nie do końca tak jest.

A co jest?

Są dość ścisłe przepisy. 
Nie jest tak, że można sobie kupić w kiosku, albo zrobić komercyjną uprawę na polu. Ustawa o dostępie do marihuany zakreśla trzy tego dostępu. 
Jeden to własna uprawa. Ale ograniczona do sześciu krzaków, czyli ilości, którą na pewno wystarczy jednej osobie, czy sporadycznie dla wszystkich znajomych.  Ale jest to zdecydowanie za mało na ilości handlowe.
A skąd wiadomo, że takie ograniczenia są przestrzegane? Zasadniczo nie wiadomo, ale każda taka uprawa musi zostać zgłoszona. W sposób ułatwiony do granic możliwości, ale jednak. Należy pójść na pocztę (tak, dokładnie zwykłą, państwową pocztę), pokazać dowód osobisty (a może nawet tylko podać jego numer?), pokazać jakiś dowód związku z adresem, gdzie ma być uprawa (czyli w praktyce rachunek za prąd, telefon, czy kwit podatku od nieruchomości) i załatwione. Jedna wizyta, kilkanaście minut i można rozpoczynać swoją uprawę. Sklepów ogrodniczych wyłącznie dla upraw marihuany też kilka się znajdzie. Ba, stosowne mieszanki gleby dla "autocultivo" są w supermarketach. Kiedyś przyjdzie urzędnik, czy policjant zobaczyć jak ładnie rośnie i czy jednak nie przesadzamy i to koniec kontaktów biurokratycznych z tym związanych. 

Druga legalna możliwość to są tzw. "kluby palacza". W największym uproszczeniu, są to stowarzyszenia, które mogą mieć własny lokal oraz uprawę do 99 krzaków, generalnie robioną siłami członków. Członkowie mogą z tego korzystać tak jak jest to uzgodnione, oczywiście też nie wolno sprzedawać na zewnątrz. Podobno (nie sprawdzałem, kiedyś się wybiorę w ramach zbierania doświadczeń) właściwie każdy może przyjść i skorzystać na miejscu. 

Trzecia możliwość to zwyczajny zakup. Właśnie dziś ogłoszono, że będzie możliwy za kilka miesięcy. Dlaczego tak długo, skora ustawa obowiązuje od 2013 roku?

Otóż dlatego, że też nie będzie żadnych prywatnych, komercyjnych plantacji. To znaczy prywatne będą. Dwie, założone na zlecenie i w wyniku przetargu rządowego. Produkt do palenia będzie można kupić w aptekach, a następnie może i w innych miejscach. 

W nieco utrudniony sposób, bo najpierw trzeba będzie się zarejestrować, a następnie użyć odcisku palca w czytniku w aptece. Oprócz tego limit zakupów wynosi 40 gramów miesięcznie. To oznacza, że żaden turysta legalnie nie kupi marihuany, a żaden Urugwajczyk nie kupi jej handlowych ilości. 
Do tego państwo nie ma zamiaru zarabiać na całej tej transakcji. Cena grama marihuany ma wynosić około 1,2 dolara, czyli 5 złotych. Plantacja ma gwarantowaną w przetargu cenę, więc zarobi, apteki też ni działają charytatywnie, ale ta cena jest tak niska, że w żaden sposób nie utrzyma się czarny rynek. Po prostu ryzyko i nieefektywność dystrybucji mafii narkotykowych jest na tyle kosztowne, że nie mają żadnej możliwości sprzedaży za taką cenę.

I to własnie było celem tych przepisów. Od samego początku. Likwidacja obrotu konopiami jako przestępczego biznesu. Uznano, że jedyną sensowną drogą jest pełna legalizacja, dla każdego i dla rekreacji, ale jednocześnie w taki sposób, aby wykluczyć turystykę narkotykową oraz jakikolwiek podstawy dochodowe dla mafii.  Co najlepiej było zrobić przez nieopłacalność. Nie głupią nieopłacalność w stylu drakońskich kar, tylko prostą, klasyczną rynkową nieopłacalność. 

Z frontu prezydenckiego w USA: tragedia zmienia się w farsę

Kampania w USA wchodzi w fazę komiczną. Nie mylić z kosmiczną.

Na placu boju pozostał po republikańskiej stronie tylko Trump, po demokratycznej teoretycznie Clinton i Sanders, praktycznie Clinton. W prawyborach demokratycznych, tak jak przewidywałem, zdecydowała dopiero Kalifornia. Zdecydowała, że jednak Clinton. Jeszcze nie do końca, nie ma wystarczająco delegatów zobowiązanych do głosowania na siebie, aby mieć zagwarantowaną nominację. Ale ma ich więcej niż Sanders i olbrzymie wpływy wśród działaczy partii, którzy mają sporo głosów (to tzw. superdelegaci). 
Clinton ma na horyzoncie kilka drobnych problemów z prawem, zwłaszcza karnym. Dotyczą nie tylko sprawy e-maili i naruszenia zasad bezpieczeństwa państwowej korespondencji, ale też kwestii korupcji przy wydawaniu zgód na sprzedaż broni (przy kontrakcie sprzedaży samolotów do Arabii Saudyjskiej jej fundacja otrzymała kwoty liczone w milionach dolarów zarówno od Saudów, jak też od amerykańskich producentów). Oczywiście to wszystko było legalne, przynajmniej częściowo. Poza tym amerykańska interwencja w Libii to też głównie jej robota. 
W skrócie- jest to osoba z samego środka skompromitowanego środowiska politycznego USA. Pytanie kiedy te rzeczy przejdą w wystarczającym stopniu do publicznej wiadomości. Najprawdopodobniej nigdy, ale w dzisiejszym świecie internetu nigdy nic nie wiadomo. Pojedyncza informacja może się w kilka godzin przebić do szerokiej opinii publicznej i zmienić jej nastawienie. 

Nie ma wyboru, bo kampania Trumpa zmienia się w być może największa farsę, jaką od lat widział zachodni świat. 
Otóż sztaby wyborcze co jakiś czas muszą publikować sprawozdania finansowe. W USA to jest dość poważny obowiązek, a nierzetelność to poważna sprawa. Więc i komitet Trumpa takie sprawozdanie opublikował.
Wynika z niego, że ma na koncie 1,3 mln dolarów, w maju zebrał 3,1 mln, pożyczył od kandydata 2 mln. Zobowiązania zaciągnięte w maju przekraczają 45 mln. 
Aby pokazać te liczby w kontekście: sztab Sandersa ma 15 mln na koncie i zebrał w maju ponad 9 mln, choć dla niego kampania jest już raczej zakończona. Sztab Clinton ma na koncie ponad 42 milion i w maju uzbierał 19,6. 
Widać, że coś jest mocno nie tak. Ale znacznie zabawniejsze sa inne liczby. Rozpoczynając kampanię w marcu 2015, Clinton zatrudniła ponad 200 osób, później kadra rosła, aż w szczycie prawyborów ustabilizowała się na poziomie około 800-850 osób, Sanders obecnie zwolnił poważną część kadry, zaczął kampanię później ale w jej szczycie zatrudniał około 1000 osób. 
A Trump?
Według sprawozdania zatrudnia.... 69 osób. To nie jest liczba, która w ogóle może w jakikolwiek sprawny sposób obsłużyć kampanię prezydencką w USA. 
W największym skrócie- kampania prezydencka Donalda Trumpa jest bankrutem. Natychmiast pada pytanie jak człowiek z majątkiem o deklarowanej wartości 10 mld dolarów, już praktycznie nominat jednej z dwóch głównych partii mógł się znaleźć w takiej sytuacji?
A to nie koniec. Łącznie z budżetu kampanii wydał na zakupy w swoich firmach ponad 6 mln dolarów. To jeszcze nie problem, prawo nakazuje sie rozliczać również z firmami kandydata po cenach rynkowych, a dlaczego nie ma np. urządzić konferencji w swoim hotelu? Ale w tym samym czasie powoli rozpoczyna się właściwa kampania prezydencka. Zdecyduje jak zwykle kilkanaście spornych stanów, trzeba tam prowadzić kampanię wyborczą. Clinton wydała już kilkanaście milionów, a Trump UWAGA! 0 dolarów. Dokładne zero na kampanie telewizyjną w najważniejszych stanach. Co więcej Clinon zawarła umowy i zarezerwowała czas antenowy na resztę kampanii. Trump, jeśli by chciał kupować reklamy telewizyjne, dostanie gorsze wejścia i zapłaci więcej. A bez tego nie dotrze do swoich potencjalnych wyborców, czyli kompletnych dołów społeczeństwa.

Pierwsza i najbardziej prawdopodobna odpowiedź brzmi- tak samo jak i jego kampania jest on bankrutem. A przynajmniej nie ma gotówki, ani możliwości dalszego zadłużania się, co w sumie na jedno wychodzi.

Patrząc na fakt, że od początku jego zorganizowanej aktywności w kampanii wyborczej, trwa znacznie mniej zorganizowany, ale bardzo skuteczny bojkot jego hoteli, to może być całkiem prawdziwe. Ale tego nie wiemy.

Inna możliwość wygląda jeszcze bardziej absurdalnie- Trump po prostu pracuje dla Clinton. Jeśli spojrzeć z boku na ego kampanię, to wszystko co robi, jest to nie tylko kompletny sabotaż kampanii, ale i kompromitowanie Partii Republikańskiej. Dzięki temu wybory może wygrać nawet taka osoba jak Hilary Clinton, choć zapewne wyborcy by jej nie pokochali, gdyby mieli wybór.
Trzecia możliwość, wcale nie wykluczająca dwóch poprzednich brzmi: Trump potraktował to jak biznes. To, czyli kampanię. Nie samo pełnienie urzędu, jak Clintonowie, tylko udział w kampanii. Wszyscy traktują to jako niezbędną inwestycje, on stwierdził, że jeszcze na tym zarobi.
Zresztą dokładnie to zapowiadał w 2000 roku, że kiedy będzie  kandydował na prezydenta, to będzie pierwszą osoba, która zarobi na kampanii. W sumie na razie zarabia. Przynajmniej na samej kampanii, bo straty wizerunkowe jego firm ciągną go znacznie mocniej w dół. Co świadczy o tym, że jego słowa należy traktować poważnie. A wspominając jego słowa o planach wobec Arabii Saudyjskiej, ropy, imigrantów, przemysłu i Rosji jest się czego bać. Zarówno w USA, zdecydowanie też Polsce jak i na świecie. 
Istnieje też możliwość, ze to wszystko jest częścią jakiegoś spójnego planu działania i wygrania wyborów. Ale w tej chwili ta kampania zmierza tak szybko i sprawnie w kierunku katastrofy, że Trump jest raczej  przedmiotem niż podmiotem tego planu.
Możemy też odrzucić drugie dno i założyć, że wyborami prezydenckimi zajmuje się dokładnie tak samo jak biznesem przez całe życie. Czyli nie ma zielonego pojęcia o tym co robi, wydaje mu się, że prowadzenie biznesu to tylko odpowiednia marka i znalezienie jeszcze większych jeleni, którzy od niego coś kupią oraz możliwie wielkie wydojenia każdego kto się nawinie. W związku z tym, że własnie przedstawiłem tu dość dokładny opis sympatyka Partii Republikańskiej, to metoda ta świetnie sprawdziła się dla wygrania prawyborów.  Opis ten jednak nie pasuje do przeciętnego mieszkańca USA, więc i w sondażach wyborczych ma, porównując czas przed wyborami, najgorszy wynika kandydata Republikanów w ostatnim półwieczu. 
Ale do wyborów jeszcze kilka miesięcy. Jeszcze nie ma nawet oficjalnych nominacji partyjnych, przypominam, że żaden z kandydatów Demokratów jeszcze nie ma oficjalnie zapewnionej nominacji. 
Stąd cały czas pytanie, nie czy, a kiedy na Trumpa i Clinton spadną katastrofy prawne i wizerunkowe wywołane ich wcześniejsza działalnością. Na Trumpa własnie spada w tej chwili, co oznacza, że konwencja nominująca kandydata znów zaczyna być otwartą sprawą. Co prawda delegaci są związani swoją deklaracją głosowania na Trumpa i jest to ponad połowa delegatów, ale w końcu to oni głosują. I jeśli wystarczająca ich ilość uzna, że to już przesada, to kto wie? 
Ale mentalność zdeklarowanego Republikanina to nie jest coś, co choć minimalnie cywilizowany człowiek z Europy jest w stanie ogarnąć, więc nie będę nic przewidywać. 
Jeśli, na razie potencjalny, zestaw afer dookoła Clinton eksploduje przed konwencją Demokratów, to kandydatem może równie dobrze być Sanders. Tu akurat żadne inna osoba nie wchodzi w grę, bo pozostała dwójka kandydatów, z których każdy może być wybrany bez żadnego naginania przepisów. 
Jak wcześniej pisałem, tylko Clinton ma w ogóle szanse przegrać z Trumpem. Cóż, sposób działania Trumpa, jakakolwiek jest jego motywacja, sprawia, że chyba nawet ona nie może przegrać. Co w sumie dość dobrze świadczy o USA. Choć bardzo źle, że w ogóle wybór tak wygląda.


Skutki jednej decyzji

O zawale i bankructwie Argentyny w 2001 roku wiedza wszyscy. A przynajmniej całkiem spora część osób interesujących się czymkolwiek więcej niż czubkiem własnego nosa i zdjęciami kotów. 

Kraj był bankrutem, niskie ceny surowców dobiły gospodarkę wyniszczoną neoliberalną deindustrializacją, władza znalazła się na ulicy i to dosłownie. 
Po kilku dniach demonstracji i zamieszek kolejny prezydent zrezygnował, w międzyczasie zdecydowano o zawieszeniu spłaty długu zagranicznego, później zdewaluowano walutę i gospodarka sprawnie ruszyła do przodu, odbicie cen surowców przyszło także w idealnym momencie.

Tyle o Argentynie. Mało kto wie, że w tym samy czasie Urugwaj był gospodarczo i politycznie w sytuacji dość podobnej, tylko jeszcze gorszej. 
Tak samo szalona polityka neoliberalna doprowadziła do uzależnienia gospodarki od kilku najważniejszych surowców i resztę ekonomii praktycznie zrównała z ziemią, tak samo chora polityka monetarna doprowadziła do wydrenowania rezerw i tak samo załamanie jednego i drugiego doprowadziło do kryzysu politycznego. 
Różnica polegała na tym, że obywatele i przedsiębiorcy z Argentyny jeszcze mieli odrobię kapitału. Przechowywanego w urugwajskich bankach, który wyciągnęli, kiedy był on potrzebny w czasie załamania gospodarki. W taki sposób w Urugwaju nie zostało dokumentnie nic. Ludzie też wyszli na ulicę, głodni, bez pieniędzy, pracy i dochodów.  Też z zamiarem wyrzucenia prezydenta z pałacu. Natychmiast.
Ale nikt o tym wyrzuceniu nie słyszał, nieprawdaż? I słusznie, bo nic takiego nie nastąpiło. Burmistrzem Montevideo był wówczas polityk Frente Amplio, czyli koalicji powstałej jako sprzeciw wobec tradycyjnej oligarchii i stojącej w opozycji do neoliberalnej polityki lat 90- tych. Skoro przewidywana katastrofa właśnie nastąpiła, to i byli dla społeczeństwa raczej wiarygodni. 
Burmistrz Vazquez był wystarczająco wiarygodny dla demonstrantów. W tamtym momencie mógł zostać pełniącym obowiązki prezydenta. 
Ale tego nie zrobił, w przeciwieństwie do rozwoju wypadków w Argentynie. Prezydent Jorge Battle został poinformowany, że może i powinien dokończyć kadencję, ale strategiczne decyzje powinien konsultować z Vasquezem.
Jedna z najważniejszych z tych strategicznych decyzji dotyczyła zadłużenia zagranicznego. Po dewaluacji waluty było ono bardzo trudne do udźwignięcia i Międzynarodowy Fundusz Walutowy doradzał restrukturyzację. Znów to Vasquez podjął decyzję, że kredyty będą spłacane zgodnie z harmonogramem. 
Miało to swoje koszty, niemałe dla kraju bez przemysłu, wydrenowanego z kapitału i w środku dołka cen jedynych rzeczy dostarczających twardej waluty.  
Ale przyszłość pokazała, że był to też bardzo poważny kapitał polityczny. O sytuacji Urugwaju nikt nie usłyszał. Nie było restrukturyzacji długu zagranicznego , nie było upadłości całego sektora bankowego, nie było nawet przedterminowych wyborów. Na tle sytuacji w Argentynie, większość ludzi odbierała Urugwaj jako nudny, spokojny kraj. Osoby zorientowane w skali problemów, odbierały Urugwaj jako oazę stabilności i bezpieczeństwa inwestycji, bo nic się nie wydarzyło, choć gospodarka powinna się była zawalić wywołując kryzys polityczny. 

Sytuacja została opanowana, następne wybory oddały całość władzy w ręce Frente Amplio i nikt się nie zdziwił, że fotel prezydenta objął dotychczasowy burmistrz Montevideo, czyli Tabare Vasquez, uzyskując większość głosów już w pierwszej turze, dokładnie tak samo jak Frente Amplio uzyskało ponad 50% głosów w wyborach parlamentarnych i uzyskuje w kolejnych wyborach do dziś. Konstytucja Urugwaju zakazuje sprawowania stanowiska prezydenta przez kolejne kadencje, więc w 2010 roku prezydentem został inny kandydat Frente Amplio, Jose Mujica, a teraz, od 2015 znów nim jest Tabare Vazquez.
Konsekwencje takich a nie innych decyzji Vasqueza najłatwiej zobaczyć porównując późniejszą historię Urugwaju z Argentyną. 
Po pierwsze, poziom konfliktu politycznego jest zupełnie inny. Ówczesne elity rządzące, a dziś opozycja, były w stanie zrozumieć, że doprowadziły kraj do krawędzi, a pomocną dłoń podali im, ci, którzy ich zwalczali, w tym wcześniej z bronią w ręku. Spora część oligarchii nadal ma poglądy takie same, jakie mieli i chętnie by rządzili, tak jak przez dziesięciolecia, ale uczestniczą w demokratycznej dyskusji, bo i tego oczekują od nich wyborcy. Jest oczywiście pewna cecha narodowa, czy zbiorowe doświadczenie, którego brakuje w Argentynie.

Drugą kwestią, połączona z brakiem szczególnie agresywnego dyskursu publicznego, jest wiarygodność. Polityczna, kredytowa oraz dobra opinia. 
Wbrew pozorom, to ostatnie jest bardzo ważne, a może najważniejsze. Dzięki temu, że nikt nie słyszał o żadnym poważnym konflikcie w Urugwaju, czy wręcz jakichkolwiek problemach tego kraju, to jedyne wiadomości, jakie dochodzą, są pozytywne. Opozycja nie wywleka dyskusji politycznej poza kraj, nigdzie żadne większe grupy kapitału, czy lobbystów nie mają większych konfliktów z Urugwajem, bo umowy są dotrzymywane. 
Co to może dać? Rozwiązane ręce, gdy taki konflikt się pojawia, zwłaszcza z potężnymi przeciwnikami. Tabare Vazqauez cały czas (również w czasie pełnienia urzędu) praktykuje jako onkolog. Połączenie wykonywania zawodu onkologa i funkcji prezydenta musiało spowodować chęć zmniejszenia używania tytoniu. 
Jak zwykle nic na siłę, jedynie zakazano palenia w budynkach użyteczności publicznej, restauracjach, itp. Oraz ekspozycji i reklamy papierosów i tytoniu w każdej formie. Człowiek przebywający w przestrzeni publicznej w Urugwaju w ogóle nie dowie się, że w ogóle istnieje coś takiego jak papierosy. Tym bardziej nie są znane ich marki, bo i skąd? W sklepach trzyma się je poza wzrokiem klienta i podaje tylko na żądanie, nie ma żadnej ekspozycji, ani reklamy. W całym kraju. A na paczkach można zobaczył ładne zdjęcia płuc palaczy. Była to w owym czasie najbardziej drastyczna regulacja antytytoniowa. 
Ta polityka jest po prostu skuteczna, kto palił, ten pewnie nadal pali, ale pokolenie wchodzące w dorosłość praktycznie nie zna tytoniu. Odsetek palaczy wśród osób obecnie wchodzących w dorosłość wynosi poniżej 10%, podczas gdy wcześniej wynosił około 40%.
A gdzie tu kwestia dobrej opinii? Otóż następnie koncern Phillip Morris pozwał Urugwaj. Przed sądem arbitrażowanym przy Banku Światowym o naruszenie jego interesów i psucie inwestycji. Serio, proces się toczy, jak na razie wyroku nie ma, ale Urugwaj jest i ma się dobrze, za to Phillip Morris jest od strony publicznego wizerunku po prostu skończony.
Po regulacji urugwajskiej, za tym przykładem poszło nieco innych państwa świata, swoją walkę z tytoniem prowadziły też Norwegia i Australia (też pozwane przez Phillip Morris). 

Jednak dopiero po pozwie potężnego koncernu przeciw małemu, sympatycznemu kraikowi, walka z tytoniem stała się modna. Na koszty procesu niejaki Michael Bloomberg wyłożył z własnej kieszenie 50 mln dolarów. Bynajmniej nie dla P-M., Światowa Organizacja Zdrowia przystąpiła do procesu, zgadnijcie po czyjej stronie? A dookoła świata w 2011 roku przeszła fala legislacji antytytoniowych. 
To wszystko nie zmienia faktu, że tą legislacją rząd Vazqueza oczywiście pozbawił zysków koncerny tytoniowe i oczywiście zmniejszył wartość ich wcześniejszych inwestycji. Co więcej, miał taki zamiar. To pewnie wystarczy do wygrania procesu przez Phillip Morris. Tyle, że dzięki różnicy w opinii światowej o jednym i drugim, zasądzone odszkodowanie ma szansę wejść nie do majątku P-M, a do masy upadłościowej po nim. 

I wcale bym się nie zdziwił, gdyby takie odszkodowanie zostało pokryte przez międzynarodową zrzutkę. Sfinansowaną specjalnym podatkiem od wyrobów tytoniowych. 
Bo Urugwaj to mały i biedny kraj, od którego chciwi bandyci chcą wyłudzić pieniądze, aby dalej truć i uzależniać jego mieszkańców. Przynajmniej tak wszyscy to na świecie odbierają, zarówno obywatele, jak i rządzący.
W tym samych czasie władze Argentyny próbowały walczyć ze zorganizowaną kampanią opluwania finansowana przez nabywców obligacji oraz funkcjonować w warunkach wściekłego konfliktu wewnętrznego. 

Co nas sprowadza do bardzo poważnego pytania- jaki stereotypowy obraz tych krajów ma przeciętny człowiek? O Argentynie zwykle coś słyszał. Oprócz pozytywnego obrazu przyrody, kultury i kuchni, Argentyna jest synonimem problemów ekonomicznych i ryzyka inwestycyjnego. O Urugwaju, jeśli ktokolwiek cokolwiek słyszał, to na pewno nic negatywnego. Czasem o kuchni, znacznie lepszej niż argentyńska, czasem o podejściu do marihuany, najczęściej o biednym i skromnym prezydencie Mujicy. Ale o jakichkolwiek problemach? Nie ma takiego tematu.

Jeszcze o polskim rządzie, teraz na chłodniej


Minęło trochę ponad pół roku działalności nowego rządu, jedynego niekoalicyjnego od wielu dziesięcioleci. Po dość emocjonalnych uwagach, jakie miałem, czas napisać coś trochę spokojniej. Emocjonalnych, bo Polska to nadal jest, w jakimś sensie, mój kraj. Z drugiej strony nie mogłem uwierzyć, że osoby, które mniej lub bardziej przygotowywały się latami do poprawy państwa, mogą być aż tak niekompetentne. 

Teraz, na sporo chłodniej mogę to ocenić.

Wrażenia z obserwacji działań rządu Beaty Szydło są... dziwne. Teoretycznie jest to rząd jednej partii, która powinna mieć jakąś spójną wizję gospodarki i działający razem na rzecz jej realizacji.

W rzeczywistości widzę go jak koalicję dwóch ugrupowań werbalnie mających wspólne cele, ale w rzeczywistości nie mających ze sobą kompletnie nic wspólnego. 

Deklarowanym celem dojścia do władzy PiS było usprawnienie i modernizacja państwa. Usprawnienie wojska, administracji, polityki fiskalnej, gospodarki, unowocześnienie infrastruktury i też rozpoczęcie prowadzenia polityki zagranicznej typowej dla współczesnego, niepodległego państwa. 

O polityce zagranicznej pisałem, zdania nie zmieniam. Minister Waszczykowski albo nie wie na czym polegają zadania współczesnego MSZ, albo nie chce wiedzieć, albo wie, ale nie chce tego robić. Za tą ostatnią tezą przemawia fakt, że polityka kadrowa pozostała bez zmian, jak polska dyplomacja i służby konsularne były zdominowane przez niekompetentnych pajaców z ubeckich rodzin, tak nadal są, mają się dobrze, są utrzymywani na stanowiskach i nowi wysyłani na kolejne. Dotychczasowy aparat ministerstwa nie działa i nie jest zmieniany. Jedyną rzeczą która w takiej sytuacji może robić minister to pokazywać się w rożnych miejscach i mówić rzeczy, o których ma pojęcie lub nie, ale nie mają żadnego związku z deklarowaną działalnością PiS, bo bandy potomków ubeków co prawda nie mają zielonego pojęcia o godnym reprezentowaniu kraju i opieką nad jego obywatelami, ale na pewno mają pojęcie o udupianiu każdego, kto będzie tego próbował na własną rękę. 

Dla odmiany zmiany w Ministerstwie Sprawiedliwości są szybkie, sprawne i przemyślane. A jak się komuś nie podoba, to zawsze może np. zostać szeregowym prokuratorem w Ciechanowie. Albo woźnym. Prokuratura na pewno, komornicy prawdopodobnie i sądy być może będą wkrótce działać znacznie lepiej. 

Zmiany w wojsku są wzorcowe, obecne ćwiczenia (Anakonda 16) mają skalę i scenariusz idealnie załatwiający kwestię relacji z Rosją. W skrócie- na Kacapów nie ma innej metody jak pokazanie z wystarczającym przekonaniem wystarczająco solidnej pałki. Ta pałka została pokazana. Bardzo wyraźnie. I nie, nie przesadzam, Antoni Macierewicz samą tą decyzją jak najbardziej wypełnia kryteria otrzymania Pokojowej Nagrody Nobla. Której za coś takiego oczywiście nie otrzyma.


Z drugiej strony mamy Krzysztofa Tchórzewskiego, ministra energetyki. Materia zbyt skomplikowana dla przeciętnego zjadacza memów. Zapewne tylko to jest przyczyną dla której w konkurencji na najpopularniejszego bohatera przegrywa nie tylko z Petru, ale również wszystkim żyjącymi byłymi prezydentami. Wierzcie mi, poziomem wiedzy i kompetencji w pełni zasługuje na odebranie tego stanowiska nawet od Petru. Na przykład w sprawie samochodów elektrycznych powiedział "Minister Energii powiedział, że cała energii nauki powinna skupić się na wymyśleniu bardziej trwałego systemu zasilania niż znany od ponad stu lat akumulator." No i fajne, ale sam minister zapewne ma przy sobie telefon komórkowy, w którym jest akumulator zrobiony w technologii bynajmniej nie znanej od stu lat, a zaledwie kilkunastu. Co więcej w tej technologii sprzed kilkunastu lat można zrobić samochód osobowy o zasięgu 500 km i czasie ładowania 80% baterii w 45 min. Oraz autobusy o zasięgu rzędu 300 km. Wskazówka dla niektórych ministrów: obie te rzeczy można dziś kupić, standardowe z salonu, szukać w Internecie pod hasłami "samochód Tesla" oraz "autobus BYD K9". Reszta wypowiedzi i decyzji prezentuje bardzo zbliżony poziom wiedzy technicznej. Zarówno jeśli chodzi o samą technikę, jak i poziom dziś oferowanych rozwiązań. Problem polega na tym, że Petru mówi o rzeczach znanych ze szkoły podstawowej, a Tchórzewski mimo wszystko wymagających jakiejś orientacji. Ale wszystkich miłośników memów naprawdę zachęcam do przyjrzenia się wypowiedziom ministra Tchórzewskiego. Im prędzej ten człowiek zostanie powszechnym pośmiewiskiem, tym lepiej dla Ojczyzny. Wystarczy wziąć którąkolwiek z jego konkretnych wypowiedzi i sprawdzić obecny poziom technologii w danej dziedzinie. Zapewniam, że w każdym przypadku będzie z czego się śmiać.

Bardzo blisko energetyki jest infrastruktura. Tu poziom jest zbliżony. Choć może dla pomysłu ładowania pieniędzy w energetykę węglową znalazłoby się jakieś uzasadnienie typu "ja nigdy w życiu nie słyszałem o internecie, a wszystkie książki które czytałem wydano w ubiegłym wieku", tak dla pomysłu rozbudowy infrastruktury dla towarowej żeglugi śródlądowej w Polsce nawet takiego usprawiedliwienia bym nie przyjął. Poziom pomysłów ministra Adamczyka absolutnie przekracza mój poziom umiejętności krytyki. 

A później mamy na przykład Ministerstwo Finansów. I prawdziwy kwiatek. Wszystkie historie wyżej można schować. Oddam głos fachowcowi, tu link do całkiem dobrego tekstu na Weszło. W największym skrócie- jednym z elementów modernizacji państwa jest modernizacja systemu finansowania sportu z jednej strony i uregulowania hazardu z drugiej. Obie te rzeczy były poza organizacyjnymi możliwościami 3 RP. Obecnie MF proponuje, aby w uproszeniu pozostawić jak było, czyli kompletnie bez sensu. Minister Gowin (szkolnictwa wyższego, jakby ktoś nie pamiętał) przygotował projekt, który jest, w dużym uproszeniu, nowoczesny. Po prostu normalna regulacja, wzorowana na dobrze działających rozwiązaniach w normalnych krajach. Najwyraźniej jednak nie jest w stanie przekonać do tego rządu, czy partii i rozpoczął promowanie swojego rozwiązania przez media. Będąc w opozycji do Ministerstwa Finansów. 

Do tego mamy taką postać jak Szyszko. W sprawie wycinku w Puszczy Białowieskiej nie znam się i nie wiem, która strona ma rację. Za to wiem, bo to widać było w światowych mediach, że forsowanie wycinki zaszkodziło wizerunkowi Polski. Co najmniej do stopnia, w którym IKEA zapowiedziała, że nie będzie kupować drewna z Puszczy Białowieskiej. To o czymś świadczy, konkretnie o tym, że zapowiedzieli to ratując swój wizerunek. 

Oraz znacznie grubsza sprawa. Po powrocie z konferencji klimatycznej w Paryżu opowiadał, jak to załatwił, że pochłanianie CO2 wskutek zalesiania będzie także wliczane do bilansu emisji danego kraju. Fajnie, ale to było postanowione dość dawno, zasadniczo w jednym celu- aby przymknąć oko na lipne deklaracje środowiskowe państw, które nie mają żadnego zamiaru uczestniczyć w światowej polityce klimatycznej. A głównie chodziło o jedno państwo. Nie, nie Polskę, Polska jest częścią UE i tak naprawdę nie miała zbyt wiele do powiedzenia. Chodzi o Rosję, która jako deklarację klimatyczną dostarczyła stos nietrzymających się kupy bredni okraszonych deklaracją pochłaniania przez zalesianie. Rosja i tak jest międzynarodowym pariasem, ale dzięki temu konferencja lepiej się udała. A polski minister wsparł działania tego pariasa i jeszcze opisywał to jako swój sukces. To już nie jest dno, a pukanie od spodu.

Do tego zestawu mamy Anne Streżyńską, która po prostu ma pojęcie o tym co robi i co zamierza zrobić. Co tu więcej dodawać?

Oraz Mateusza Morawieckiego, który, nie pierwszy raz, chce wykorzystać swoją wiedzę, umiejętności i kontakty dla przysłużenia się Ojczyźnie. Nie mam żadnych wątpliwości co do takiego podejścia. Miał znaleźć pieniądze na wielki program modernizacji energetyki i infrastruktury oraz dokapitalizowania polskiego innowacyjnego przemysłu i znalazł. Problem polega na tym, że o programach na jakie zostaną wydane te pieniądze będzie decydować w największej części Tchórzewski i Adamczyk. A oni prześlą tę forsę na wszystkie najgłupsze pomysły, jakie tylko można będzie można znaleźć. W skrócie- Morawiecki daje gwarancje, że znajdzie każdy grosz, który będzie można przeznaczyć na inwestycje, a duet T-A daje gwarancje, że możliwe mało z tego zostanie przeznaczone na cokolwiek produktywnego. 

Cały obraz wygląda tak, jakby to był rząd koalicyjny i to wyjątkowo nie dobranych i nie znoszących się partnerów. Z jednej strony Macierewicz, Morawiecki, Ziobro, Gowin, Streżyńska, chyba też Radziwiłł (nie wiem, tu nie znam się), czyli ludzie których pracę szanuję i podziwiam, choć czasem są znaki zapytania jak np. trwanie przy uznawaniu słowackich tytułów akademickich, ale nie zmieniają obrazu ludzi, którzy chcą zmodernizować kraj, mają wiedzę i umiejętności jak to zrobić i po prostu robią. 

Z drugiej strony mamy Waszczykowskiego, Tchórzewskiego, Adamczyka, Szyszkę, chyba też Szałamachę, czyli ludzi, którzy nigdy nie powinni decydować o sprawach kraju. Niektóre z ich działań można określić epitetami typu "skrajny brak kwalifikacji", dla innych emocję biorą górę nad kulturą i nie jestem w stanie nic napisać. Gdyby nie chodziło o Polskę pewnie bym mógł i urządziłbym sobie pośmiewisko, na jakie zasługują. 

Nie wiem na której liście powinna znaleźć się Szydło, co skądinąd świetnie świadczy o jej kwalifikacjach czysto politycznych. Ale dla bycia ministrem bycie politykiem nie wystarcza. 

Ten podział ma niestety dość wyraźny wspólny mianownik. Ludzie ze starego PC, czy działacze PiS od dawna, zawodowi politycy, stwarzają ten obraz nieudolności i niekompetencji. Ludzie dobrani do projektu modernizacji Polski gdzieś w trakcie walki z bandyckimi rządami PO są jedną z najlepszych i najbardziej kompetentnych ekip w historii Polski. 

Zobaczymy jak długo tak chimeryczny rząd może działać. W końcu dysponuje trwałą większością parlamentarną. Bardzo wielu jego członków może mieć podejście, że warto zrobić coś, nawet jeśli kolega jest kompletnym szkodnikiem. Zresztą, gdyby T i A nie mieli pieniędzy to by nie stanowili żadnego problemu, ot, jeszcze kilka lat stagnacji. Problem polega na tym, że dostali pieniądze, których drugi raz nie będzie. A Polska straci kolejnych kilka lat, których drugi raz nie będzie. Ale może przynajmniej zostanie działający aparat sprawiedliwości, wojsko i szkolnictwo wyższe, które wykształci kompetentnych inżynierów, którzy kiedyś zostaną ministrami. Na razie kompetentni inżynierowie są raczej na emigracji i pewnie tam pozostaną.