Hilary Clinton i działacze PSL

W USA miały miejsce kolejne prawybory. W tym miejscy mógłbym zakończyć ten tekst, napisać "a nie mówiłem?" i odesłać do poprzedniego. 

Jednak napiszę kilka nowych rzeczy. Nie o tym, że Berni Sanders wygrywa wszędzie przytłaczającą większością głosów, od kiedy zakończyły się głosowania w dawnym niewolniczym Południu. Hilary Clinton uzbierała tam trochę delegatów, ale zbyt mało, aby utrzymać przewagę przez całe prawybory. Przynajmniej jeśli będą przebiegać jak dotychczas. 
Główne media "nieco" "zapomniały" podać szczegółów ostatnich głosowań, więc je wyręczę:
W prawyborach 22 marca w Arizonie 57%:40% dla Clinton, 44:31 delegatów
 Idaho 78%:21% dla Sandersa, 18:5 delegatów
Utah 79%:20% dla Sandersa, 27:6 delegatów
26 marca:
Alaska 81%:18% dla Sandersa, 13:3 delegatów
Hawaje: 70%:30% dla Sandersa, 17:8 delegatów
Waszyngton (stan) 73%:27% dla Sandersa, delegatów jeszcze nie rozdzielono.

Maszyneria medialnia dzielnie informowała o kolejnych przytłaczających zwycięstwach Clinton i jej nieuchronnej nominacji, gdy wygrywała 50,5% do 48,7% w Illinois i 49,6% do 49,4% w Missouri. Obecnie informują o zwycięstwie Sandersa. Czasami. Zwykle bez podania proporcji głosów. Ale cóż, prywatny biznes rządzi się swoimi prawami. Zwłaszcza, że sponsorami kampanii Clinton są firmy naftowe i wielkie banki, a średnia wpłata na fundusz wyborczy Sandersa to 27 dolarów. Koncerny medialne są mniej zainteresowane posiadaczami 27 dolarów na zbyciu a bardziej bankami i naftą. Takie życie.
Wróćmy do moich poprzednich przepowiedni, mianowicie, że Clinton sobie znakomicie poradzi w dawnych stanach niewolniczych, za to na pozostałym terenie USA z trudem, jeśli w ogóle, nawiąże walkę z uciekającym Sandersem. W powyższej wyliczance wszystko się z tym zgadza, z jednym wyjątkiem- Arizony. 
Nie był to stan niewolniczy, a jednak Clinton wyraźnie wygrała. Co się stało? 

To samo, co wcześniej w Newadzie oraz częsciowo Illinois- cuda nad urną. Obecnie podnoszone są oskarżenia o właściwie cały zestaw sztuczek wyborczych, brakuje już chyba tylko ordynarnego fałszowania oddanych kart wyborczych. Aby było jasne- nie podnosi ich sztab Sandersa, tylko członkowie Partii Demokratycznej. Jak na razie oskarżenia dotyczną drastycznego zmniejszenia ilości lokali wyborczych, skreślania wyborców z list członków Partii Demokratycznej, pomijania głosów osób nie będących członkami partii, świadomego spowalniania tempa pracy, aby jak najmniej osób mogło zagłosować, utrudniania dostępu do komisji, etc. W skrócie- wszystkich możliwych sztuczek wyborczych, aby tylko zaniżyć frekwencję wyborczą w dniu głosowania. Do tego pozbawić prawa głosu grupy bardziej skłonne głosować na Sandersa. Cały obraz wygląda jeszcze śmieszniej niż ostatnie wybory samorządowe w Polsce. Czy może jacyś działacze PSL ostatnio jechali szkolić z procedury wyborczej kogoś w Arizonie?
O tym, że to nie ja przesadzam, świadczy reakcja gubernatora Arizony oraz burmistrza Phoenix. Obaj domagają się federalnego śledztwa w sprawie głosowania. Petycja do Białego Domu w tej sprawie uzyskała 100 tys. podpisów w kilka godzin. 
Określając rzecz dosadnie- poplecznicy Clinton w strukturach partii przegięli pałę i zdaje się, że całkiem wkurzyli Amerykanów. Amerykanie bywają słabo zorientowani w rzeczach spoza ich kontynentu, a poziom zakucia pał i zacofania Południa jest trudny do wyobrażenia i zrozumienia w Europie. Ale wkurzeni Amerykanie bardzo szybko pójda bronić swojej demokracji, jakkolwiek kulawa by nie była. W kolejnych stanach już poszli, a to dopiero poczatek. Chwila czasu jeszcze minie, zanim do powszechnej świadomości dotrze ten obraz sytuacji, nawet jesli mówimy o aktywnych politycznie obywatelach, czyli drobnej mniejszości chodzącej na prawybory.
Moim zdaniem, prawybory w Arizonie były mometem w którym Clinton przegrała prawybory. Wcześniej miała dobrą pozycję startową i jakąś szansę dowiezienia jej do końca. Teraz są dwie możliwości- jeszcze większe cuda nad urną w Nowym Jorku, liczenie na to, że ujdą na sucho, a przewaga wystarczy do nominacji albo rezygnacja. 

Dlaczego w Nowym Jorku?

Wynika to wprost z kalendarza wyborczego. Obecnie, wliczając stan Waszyngton ilość delegatów to około 1030 dla Sandersa v. około 1260 dla Clinton. W ciągu najbliższego miesiąca odbęda sie głosowania w Wisconsin, Wyoming i własnie Nowym Jorku. Wisconsin to 86 delegatów i pierwsze wybory z nowymi wymogami dotyczącymi identyfikacji wyborców, co pewnie spowoduje trochę skandali i bonus dla Clinton. Wyoming to zaledwie 14 delegatów, a Nowy Jork to 247. 
Jak widać to NJ ma znaczenie, reszta to drobiazgi. Łącznie wybieranych delegatów jest 4051. Do tego dochodzi 719 działaczy partyjnych, którzy mogą zagłosować według uważania. Dziś deklarują w lwiej częsci głosowanie na Clinton, ale tak samo deklarowali w 2008, a wygrał Obama. Tak, ci sami ludzie deklarowali głosowanie na tę samą Clinton i zagłosowali na Obamę. Obecnie większość mediów podaje ich jako zadeklarowanych głosujących na Clinton. Hmm...
Na razie na horyzoncie widać Nowy Jork, ale na końcu prawyborów będzie Kalifornia. 475 delegatów. I nie bardzo widzę jak tam może wygrać Clinton. Prędzej bym zadawał pytanie, czy Sanders otrzyma 70 czy 80% głosów, a może spapranie kampanii i/lub cuda nad urną sprawią, żę tylko 60%?
Stąd tak wielkie znaczenie Nowego Jorku. Jest to pierwsze miejsce, gdzie Clinton może stracić przewagę wybranych kandydatów. Jeśli tak się stanie, to kampania prawyborcza Demokratów będzie właściwie zakończona. Dla niej wynikiem niepozytywnym. Jeśli wygra wysoko i bez wątpliwości to może i utrzyma przewagę do końca. Bardziej prawdopodobna będzie jednak wygrana Clinton wśród oparów kolejnych cudów nad urną lub wygrana Sandersa, ale jeszcze bez uzyskania przewagi. W takim razie kto wie- może dopiero Kalifornia rozstrzygnie?

Na pewno już przegrała wiara w amerykańską demokrację, a wygrało wkurzenie. Na Południu juz dawno, obecnie w reszcie kraju. Południe jednak zawsze było kolonią gospodarczą, z panującym systemem skutecznie utrwalającym biedę i nieuctwo. Co obecnie znakomicie pomaga Clinton i Trumpowi.

Tak, własnie, po znęcaniu się nad Demokratami (ok, znęcam się tylko nad Demokratką) czas przyjrzeć sie, co się dzieje u Republikanów. Dzieje sie śmiesznie. Czas zlikwidować NATO, nałożyć embargo na zakupy ropy z Arabii Saudyjskiej i w końcu zrealizować wszystkie inne postulaty Moskwy. To w skrócie progam Trumpa, w miarę kampanii zdradza coraz więcej szczegółów. Co dość dobrze go pogrąża. Jak poprzednio twierdziłęm, że na pewno przegra z Sandersem, tak po tych tekstach mogę z uzupełnić- przegra nawet z Clinton. Choć wolałbym o tym ostanim się nie przekonywać. Trump w Białym Domu to po prostu oficjalne wsparcie Putina przez USA. Co to oznacza dla Polski, Ukrainy, Gruzji i państw bałtyckich chyba wszyscy, jako polskojęzyczni, dobrze wiemy.

Na szczęście, dotychczasowa historia sukcesów biznesowych i politycznych Trumpa wskazuje, że nie ma on żadnych szans wygrać wyborów. Jest on człowiekiem, kóry powołuje się na swoje doświadczenie i sukcesy, wobec czego można się im przyjrzeć. Jego majątek netto wynosi około 4 mld dolarów, czyli MNIEJ niż gdyby to, co odziedziczył zainwestował w fundusz pasywny związny z indeksem giełdy nowojorskiej. Oprócz tego zbliżonej do tego kwoty zobowiązań nie spłacił dzięki kolejnym czterem bankructwom. W większości zakończyły się one utrzymanie przez niego majątku i zwyczajnym nie spłaceniem wierzycieli w zamian za ochłapy udziałów. Tak to się robi w USA. 
Co oznacza, że relatywnie do inflacji, wzrostu rynku kapitałowego i oprocentowania, przez całe swoje życie nie zarobił ani dolara. Doliczając do takiego rachunku wierzytelności, których nie spłacił dzięki bankructwom- stracił cały odziedziczony majątek, ma to czego nie oddał wierzycielom. 

Mamy obraz nieudolnego biznesmena, który pomimo otrzymania wielkiego spadku i regularnych przewałów z trudem utrzymuje stan posiadania. Taki facet chwali się swoimi sukcesami i twierdzi, że tak jak w biznesie poradzi sobie w polityce. No i właśnie tego ostatniego życzę jemu, Ameryce, Polsce i światu. Dla odmiany Ted Cruz jest niestety zawodowym politykiem, z zupełnie normalną listą sukcesów jako zawodowego polityka. Jeśli zostanie nominowany, to kandydat Demokratów, ktokolwiek nim będzie, wyciągnie jego powiązania z rodziną Bushów oraz bankiem Golman Sachs. Każda z tych rzeczy oddzielnie powinna go całkowicie pogążyć, obie naraz, jeśli skutecznie użyte, raczej zakończą wybory. Obecne prawybory pokazały jak niepopularne jest nazwisko Bush nawet w samej Partii Republikańskiej, a przekonanie o skorumpowaniu i pasożytnictwie Wall Street i wielkich banków jest dość powszechne. Dla krótkiego wyjasnienia- jego żona wzięła urlop ze stanowiska managera Golman Sachs, aby szefować zbiórce funduszy dla G.W. Busha. Związki wielkiej nafty i teksańskich Republikanów znane są nie od wczoraj. To oznacza, że w razie starcia Sanders-  Cruz zapewne wybory przekształca sie w plebiscyt Północ i klasa średnia vs. Południe i oligarchia. Wynik jest już znany. Przypomnę, że ostatni raz, gdy Południe z oligarchią mogło liczyć na wygraną był w 1860. A i tak przegrali.

Nadal jednak jedynym układem, w którym w ogóle możliwa jest wygrana Republikanina to starcie Cruz- Clinton. Trump przepadnie w każdej wersji, Sanders też wygrywa w każdej wersji. Nawet w starciu Cruz- Clinton, to po stronie Clinton jest zdecydowanie większe doświadczenie polityczne, a gdy te kompromitujące w oczach przeciętnego wyborcy powiązania polityczno- biznesowe przestają być istoną kwestią (bo dotyczą tak samo obojga...) to Clinton jest na lepszej pozycji, bo to ona ma sporą przewagę ogólnej orientacji i doświadczenia. 

Z powyższej wyliczanki wychodzi następujący obraz:
Trump nie ma żadnych większych szans wygrać wyborów. Im bliżej do nominacji tym większa część delegatów bedzie pochodzić z wybrzeży, a tam jest oceniany dość jednoznacznie. Przeciętny wyborca Trumpa to raczej white trash lub miłośnik Ku Klux Klanu (co się w sporej częsci pokrywa). Jest to obraz społeczeństwa Południa, gdzie już prawybory się zakończyły. 
Wyborca Clinton z południa to trochę inna osoba, zazwyczaj czarny, z nieufnością odnoszący się zarówno do lokalnej oligarchii, żyjący w atmosferze ciągłej agresjii politycznej, posiadający naprawdę znikomą wiedzę o świecie i z równą nieufnością jak do lokalnych "światowych elit" odnoszący się do lewicowych środowisk obu wybrzeży. Taka grupa społeczna istnieje w pewnym stopniu także na Midweście (w danych rejonach przemysłu ciężkiego), ale już nie na wybrzeżach. Dlatego Clinton mogła wygrać w Ohio i mieć całkiem dobre wyniki w Illinois, ale na całym Zachodzie trudno znaleźć jej zwolenników. Nie licząc działaczy partyjnych i lobbystów.
O wyborcach Cruza można powiedzieć najmniej. Właściwie tyle, że nie są to wyborcy Trumpa, ale nadal Republikanie. 

Te wybory są niezwykle ważne nie tylko dla USA, ale i dla świata. Głównie z powodu Sandersa i Trumpa. Jeśli wygra Clinton, będzie raczej to co dziś, z nieco większym niż dziś uprzywilejowaniem banków i wielkich korporacji. Jeśli Cruz, to ze sporo większym uprzywilejowaniem, co na dłuższą metę wykolei gospodarkę USA. Nieprawdopodobne zwycięstwo Trumpa by zapewne rozwaliło gospodarkę i kraj w błyskawicznym tempie, co razem z wolną ręką dla międzynarodowych agresorów z Kremla i pompowaniem forsy do koncernów zbrojeniowych i sponsorów terroryzmu- nasuwa tylko jedno, bardzo ważne pytanie:  Czy mój kraj jest wystarczająco dobrze uzbrojony, a jeśli nie- to gdzie zwiewać?



No hay gas

W Urugwaju trwa sobie strajk pracowników dystrybucji gazu. Dla wyjasnienia- chodzi o propan-butan, rozwożony w butlach; dystrybucji gazu ziemnego tu nie ma.
Strajk jest jakiś niezauważony, media się specjalnie nim nie interesują, i generalnie jaby wszyscy go mieli zupełnie gdzieś. Co jest bardzo, ale to bardzo dziwne. Ja sam, pomimo śledzenia wydarzeń dowiedziałem się dlatego, że w lokalnym oddziale dystrybucji, na rogu mojej ulicy zrobiło się jakoś podejrzanie cicho, później przechodząc odkryłem kartkę "No hay gas". Sam gazu nie używam, a nawet gdybym używał, to i tak butle używane do gotowania wymienia się powiedzmy raz na miesiąc. Gaz u dystrybutorów w Montevideo skończył się w piątek, w interiorze już od środy- czwartku były poważne problemy i lokalne braki. W sobotę już właściwie nigdzie nie  można było wymienić butli. (dziś jest wtorek, 15.03.2016)
Od czysto fizycznej strony przyczyną tego jest zablokowanie przez związkowców bramy z rozlewni gazu położonej przy jedynej w kraju rafinerii. Oprócz tej jest jeszcze tylko jedna, której włascicielem jest jedna z mniejszych firm dystrybucyjnych, ale ma ona na tyle małą przepustowść, że sprzedaje gaz tylko swoim stałym klientom i na potrzeby odbiorców krytycznego znaczenia (szpitale, etc.) Większość zwykłych ludzi gazu po prostu nie może kupić, nigdzie.
Ludzie zapewne trochę zaczęli oszczędzać; np. w niedzielę zdziwiłem się, dlaczego restauracje są pełniejsze ludzi niż zazwyczaj. Ale mimo to gaz do kuchenek w części domów już się skończył. Tu uwaga- praktycznie nikt, przynajmniej w miastach, nie trzyma drugiej, zapasowej butli. Dystrybutorzy pracują 24h/7 i gaz jest zwykle dowożony w ciągu kilkunastu minut, max 1h. Problemem w tym wszystkim nie jest gaz, problemem jest to, że wszystkie butle atestowane w Urugwaju wysychają i fizycznie nie ma ich gdzie napełnić, za granicą oczywiście też nie, bo atest jest z Urugwaju i nie jest uznawany gdzie indziej.
Tyle opisu, przebieg tego wszystkiego wydaja się dość dziwny. Na przykład to, że strajk zorganizował nie główny związek pracowników dystrybucji gazu, a kilka miesięcy temu zarejestrowani rozłamowcy. Sam rozłam w związku w kraju, gdzie praktycznie wszystko załatwia się konsensusem już jest dziwny. Trochę światła na sprawę rzuca to, że większość nowego związku pochodzi z jednej firmy, która ma dość długą historię kombinowania przy wysokości premii, etc. (BTW- nie chodzi o nie wypłacanie pensji, takiego zjawiska w Urugwaju nie ma, albo ogłasza się upadłość, albo sąd by kazał pomysłodawcy dłuższy czas odpocząć od interesów, w drastycznych sprawach odpoczynek byłby na koszt urugwajskiego systemu penitencjarnego).

Stąd wnoszę, że zapewne główny związek próbował łagodzić sytuację i jakoś szukać porozumienia, aż pracownicy się wkurzyli na sposób traktowania przez firmę i bezskuteczność związku, założyli nowy i wzięli się do dość radykalnych działań. Niestety, nie z każdym da się dogadać.

W tym wszystkim pewną zagadką dla mnie pozostawała postawa rządu. W końcu mamy do czynienia z problemem w małej firmie, ale który dotyka większości populacji kraju. Rząd ma całkiem sporo różnych narzędzi aby przyspieszyć rozwiązanie konfliktu albo zmniejszyć jego znaczenie dla mieszkańców. Od negocjacji ogranizowanych przez stosownego ministra, aż do tymczasowej zgody na użycie argentyńskich i/lub brazylijskich butli oraz wojskowe ćwiczenia logistyczne w postaci rządowej dystrybucji. 

Co właśnie istotne i ciekawe- nic takiego nie ma miejsca. Rząd z konfliktu znikł, nikt nie interweniuje, nawet nikt nie komentuje. Żaden polityk nic nie mówi, więc media też za sprawą nie gonią. Dokładnie jakby rząd uznał, że przedłużający się konflikt jest mu na rękę. Od strony rozgrywek politycznych i opini publicznej na pewno na rękę nie jest, bo każdy zauważa, że nie ma gazu i bezczynność rządu politycznej chwały mu nie przysporzy. Pozostaje jedna teoria- prezydent, czy rząd uznał, że pozowolenie na przedłużenie strajku jest zgodne z polityką państową.

Zupełnie niezgodnie z intuicją- bo jak- socjalistyczny rząd pozwala na przedłużanie konfliktu pracowniczego? Ale to jest zupełnie logiczne rozwiązanie.

Z kilku powodów. Po pierwsze, w środku konfliktu jest firma nie najlepiej traktująca pracowników, działająca na normalnym, konkurencyjnym rynku. Nie tylko nie jest ona nikomu potrzebna, ale i rządowi bardzo na rękę jest wysłanie na rynek sygnału, że jak przedsiębiorca poczuwa się do bycia częścią społeczeństwa i posiadania jakiś obowiązków, to społeczeństwo w razie potrzebu mu pomoże. A jak uważa, że jest jedyny i najważniejszy- to niech uważa tak dalej i sam załatwia swoje sprawy.
Po drugie- czas odejść od używania gazu. Przypomnę, że Urugwaj nie ma ŻADNYCH surowców energetycznych, przynajmniej do niedawna nie miał. Tu nie rosną nawet lasy. Od 30 lat rosną plantacje drzew, dzięki czemu kraj już jest samowystarczalny w drewno opałowe oraz eksportuje celulozę. Wcześnie nie był. 
Oprócz tego są rzeki, na nich zapory, choć największa jest na granicznej rzece, wspólna z Argentyną. Jednak energetyka wodna nie dostarcza i nigdy nie dostarczała wystarczającej ilości prądu, resztę do niedawna uzupełniano prądem z elektrowni na ropę i importem, stąd import gazu i dystrybucja w butlach gazu do gotowania, ogrzewania, etc był całkiem sensownym wyjściem. Dziś elektrownia na ropę pracuje wyłącznie przy największych upałach i bezwietrznej pogodzie, bo olbrzymią część prądu dostarczają wiatraki, jeszce niewielką, ale też szybko rosnącą elektrownie słoneczne. Zapewne w przyszłym lub 2018 roku elektrownia cieplna nie będzie już potrzebna nawet w czasie bezwietrznych dni. Już teraz graniczna elektrownia wysyła prąd głównie do Argentyny, pojawia się sporadyczny eksport także do Brazylii. W takiej sytuacji najrozsądniejszą polityką jest dla odmiany eliminacja gazu i zastępowanie jego użycia prądem. Co wcale nie jest specjalnie droższe, przy korzystaniu z drugiej taryfy- tańsze, przy ogrzewaniu klimatyzatorem- dużo tańsze niż gazem. Problem polega na kosztach inwestycji przy klimatyzatorze oraz przyzwyczajeniach przy gotowaniu, etc. Pomimo generalnie wysokich cen wszelkich postaci energii w stosunku do dochodów w Urugwaju, nie są one aż tak wysokie, aby zmotywować ludzi do zmiany. Stąd zwyczajny brak gazu zmusi ludzi do użycia jakiś alternatyw. Żadnych złudzeń, najpierw to bedzie parillada i salsa criolla, ale przynajmniej przy użyciu krajowego drewna. Dopiero w tygodniu, gdy brak czasu, pieniędzy lub jakaś niespodziewana myśl, że wypada jednak żywić się czymś innym niż wyłącznie wołowiną może spowodować, że niektórzy spróbują użyć maszynek elektrycznych. 

Nie wszyscy, to na pewno, ale może trochę osób zacznie. Jak się okaże, że tego używania wcale tak bardzo nie widać na rachunku za prąd, albo widać mniej czy niewiele więcej niż płąciło się za gaz (co jest całkiem prawdopodobne), to proces zmiany powoli ruszy. Ludzie ze sobą rozmiawiając powiedzą o sporej praktyczności i znikomej różnicy w cenie. Co będzie oznaczać jedno- rynek dystrybucji gazu zacznie się kurczyc. Co oznacza dla firm optymalizację kosztów- czytal zamykanie części punktów dystrybucji, i ograniczanie działaności, co oznacza rezygnację z niektórych stref lub wydłużenie czasu dostaw, albo ktoś wyleci z rynku. Reszta przez chwilę odetchnia, aż przyjdzie czas na następnego. Spólka zależna państwowej rafinerii przetrwa na pewno, bo ma gigantyczne plecy kapitałowe, gaz prosto z rafinerii i własną rozlewnię. Oraz jest państwowa, czyli postrzegana przez Urugwajczyków jako "nasza". 

Trzeci powód nieinterwencji rządu to wreszcie postawa związkowców, dość konfrontacyjna, zdecydowanie za bardzo jak na tutejsze zwyczaje. Tu mogła zapaść cyniczna, ale zgodna z państowym interesem decyzja, że lepiej będzie jak akurat ta firma i ten związek wykończą się nawzajem, żadne z nich nie pasuje do Urugwaju.

Co do pozostałych dystrybutorów, zapewne niedługo zaczną się pojawiać ogłoszenia o sprzedaży za dobrą cenę sieci dystrybucji gazu w Urugwaju. Jeśli będzie to mniej niż wartość nieruchomości minus odprawy, to może i warto, w każdym innym przypadku lepiej to omijać. 



Przed wyborami w USA

Trwają prawybory w USA. Dziś jeszcze liczy się 4 kandydatów. Którykolwiek z nich zostanie prezydentem, będzie to jakiś "pierwszy". Pierwsza kobieta na tym stanowisku, pierwszy Latynos, pierwszy Żyd, lub typ łaczący w sobie pierwszy raz w tej skali pokłady ignoracji, bigoctwa i niezrównoważenia emocjonalnego. 

Osoby choć odrobinę interesujące się polityką zapewne bez trudu rozpoznały jako ostanią wymienioną osobę Donalda Trumpa. Jego potencjalny wybór byłby bardzo złą wiadomością dla USA. Człowiek tak kompletnie napakowany chorą wizją świata z jednej strony i pogardzający każdym kto nie jest milionerem z drugiej z całą pewnością rozwali gospodarkę już do końca. Nie żeby dziś miała się kwitnąco, ale widać jaskółki powrotu produkcji do USA, które mocno negocjując z biznesem wywalczyła administracja Obamy (a raczej on sam). Trump z całą pewnością to bardzo skutecznie rozwali. Dla gospodarki i produkcji w USA to będzie katastrofą co najmniej taką jak rządy Reagana. Dla sprawy polskiej ten ostatni postrzegany jest bardzo pozytywnie, jako główny przywódca obozu zachodniego, który skutecznie podciął podstawy istnienia ZSRR, zarówno gospodarcze, jak i propagandowe. Niezależnie od prawdziwości tego obrazu (pytanie na ile pomagano prawdziwej rewolucji "Solidarności", a na ile projektowi "3RP" i na ile były to świadome decyzje polityczne), wiadomo, że Trump w odniesieniu do Polski i reszty Europy Środkowej będzie po prostu wchodzić w d... Putinowi. Dziś to zapowiada i wierzę, że zrealizuje.
Perspektywa, sama możliwość wygrania przez Trumpa wyborów prezydenckich oznacza dziś dla Polski bardzo poważny problem. Mianowicie można i należy założyć, że w ciągu pierwszych tygodni lub miesięcy jego rządów będzie skłonny do ulgowego traktowanie Rosji, a nawet nie realizowaniu zobowiązań sojuszniczych przy wojnie hybrydowej. Jeśli Trump będzie nominowany z jakąkolwiek szansą na zwycięstwo w wyborach to oznacza, że na 20 stycznia 2017 Rzeczpospolita musi mieć wojsko gotowe i wystarczająco silne dla odparcia "zielonych ludzików", jak też udzielenia poważnej pomocy w wyparciu ich z państw nadbałtyckich. Dziś takiej armii nie ma. To oznacza wyścig z czasem. Przy okazji- każdy może w nim pomóc. Ci na miejscu mogą wstępować do nowej obrony terytorialnej lub uczestniczyć nowych przetargach dla armii. Potrzeba wszystkiego. Nasza diaspora może i powinna dbać o opinię o kraju na najdziwniejszych miejscach świata. Oraz przypominać, że Rosja to bandycki kraj, rządzony przez zbrodniarzy i terrorystów. A w USA zrobić wszystko co się da, aby nie dopuścić do zwycięstwa tego palanta.

Kolejny z kandydatów na kandydata to Rafael Edward Cruz, zwany Ted. Właściwie jedyne co można o nim powiedzieć, to "Trump light". Bohatersko stawia opór dorobkowi naukowemu 20 wieku, o obecnym nawet nie wspominając. Dopuszcza jednak pewne kompromisy z dzisiejszą rzeczywistością, więc jest przynajmniej częściowo akceptowany przez media i opinię publiczną. Czyli też tragedia, ale nie aż taka. Zresztą bycie w obecnych czasach republikaninem w USA to jest pewien objaw upośledzenia społecznego i umysłowego. 

Słowo- klucz: upośledzenie społeczne. To wyjaśnia całkiem sporą część tych wyborów. Aby ją zrozumieć musimy się na chwilę cofnąć do historii. Dość zamierzchłej. W czasie "Krwawego Kanzas", które było wstępem do wojny domowej w USA, Partia Demokratyczna stała się ostatecznie reprezentacją południowej oligarchii. Wojna domowa się zakończyła, południowa oligarchia w skali kraju została złamana, ale lokalnie zachowała praktycznie pełnię wpływów. W tym w lokalnych władzach i mediach. Ta przewaga pozwoliła na metamorfozę. Prawie w stylu 3RP. Mianowicie wystarczyła, aby przekonać do siebie biednieszą część społeczeństwa. A klasa średnia południa USA stanęła przed wyborem- czy opowiedzieć się za partią północnej antyspołecznej oligarchi, czy za partią południowej oligarchi wspartej południową biedotą. Sytuacja w 20 wieku jednak znacznie się zmieniła. Napływ imigrantów do północnych stanów spowodował tak olbrzymią różnicę potencjałów demograficznych i wyborczych, że partie musiały konkurować o głosy rolników i robotników Północy aby nadal liczyć się w grze. Partia Demokratyczna stała się reprezentacją, mniej lub bardziej skuteczną, drobnych producentów i niższej klasy średniej w ogólności. Republikanie stali się tymi dawnymi Demokratami, czyli oligarchią żerującą na głosach biedoty. Jednak w miarę kurczenia sie klasy średniej i ogólnej pauperyzacji w 21 wieku wzrosła konkurencja o głosy tych najmniej świadomych wyborców, pozbawionych chwili czasu na zastanowienia się nad sprawami państwowymi, jedynie zmuszonymi do pogoni za każdym dolarem aby jakoś przeżyć. 
Najbardziej jest to widoczne w najbiedniejszych częściach kraju, co z grubsza rzecz biorąc pokrywa się z dawną granicą niewolnictwa. Co bardzo ciekawe i niesamowicie znaczące- dokłądnie tak samo wygląda granica pomiędzy głosowaniem na Clinton a na Sandersa w prawyborach Demokratów. 
Jak ktoś nie wierzy tu mapa:
Zielony- Sanders, żółty- Clinton. 
Zauważmy, że głosowały już prawie wszystkie dawne stany niewolnicze i prawie żaden północny (licząc populacją, czyli też głosami elektorów). W dwóch stanach północnych o włos wygrała Clinton i za obydwoma tymi sukcesami snuje się zapach cudów nad urną. Z tego zapachu można się domyslić, że to  Clinton jest zdecydowanie bardziej lubiana przez establishment organizujący prawybory. W największym skrócie jest chyba najbardziej mainsteamowym kandydatem, którego można sobie wyobrazić. Pomimo płci innej niż wszyscy dotychczasowi prezydenci. 
Jednak, jeśli mam rację, to ostatnie wybory w których przy podziale wzdłuż linii niewolnictwa kandydat Południa miał jakiekolwiek szanse odbyły się w 1860 roku. Dziś też nie wróżę Clinton wielkiego sukcesu. A dokładniej żadnych sukcesów na Zachodnim Wybrzeżu, w Nowym Jorku, czy Illinois. A to te miejsca decydują, pomimo dzisiejszego prowadzenia Clinton. Tak, wiem, że wszyscy już skreślili Sandersa. Ja nie i co mi zrobicie?

To oznacza wybory Sanders- Cruz lub Sanders- Trump. W drugiej wersji bym sie specjalnie nie przejmował. Z Trumpem może przegrać tylko Clinton. Znaczy, jeśli by została wtłoczona w rami "reprezentatna Południa" . W każdym innym przypadku każdy z nim wygra. Amerykanie naprawdę są głupi, ale nie aż tak.

Jeśli wybory będą pomiędzy Sandersem a Cruzem to bedzie realny i ciekawy wybór. 
O Cruzie już wspomniałem. Warto jeszcze wspomnieć, że w razie jego wyboru bedzie sprawa sądowa jego biernego prawa wyborczego, bo jest urodzony w Kanadzie i w najzabawniejszym przypadku kolejne wybory. Ale na unieważnienie wyboru bym nie stawiał. Prędzej na zwycięstwo Sandersa. Ten ostatni kandydat w kategoriach społecznych i ekonomicznych jest zwolennikiem socjalizmu w skandynawskim stylu. W kategoriach  polityki energetycznej i klimatycznej jest radykalnym zwolennikiem zaprzestania używania paliw kopalnych. W obu tych kwestiach zgadzam się z nim całkowicie. Ma zresztą całkiem dobry dorobek, bo jako burmistrz Burlington (stolicy stanu Vermont) przestawił lokalny zakład energetyczny całkowicie na energię odnawialną, jeszcze w latach 80-tych. Takie podejście w skali USA gwarantuje niski i zmniejszający się popyt, czyli niskie ceny ropy i gazu, czyli zagłodzenie sponsorów terroryzmu. Ktoś jeszcze woli Republikanów, nie widzę?
W kwestii polskiej- nie bardzo można znaleźć wypowiedzi jednego lub drugiego, ale oboje (chyba) rodzice Sandersa pochodzą z Polski. Niedawno był na grobach swoich dziadków i z całą pewnością orientuje się w historii i wzajemnych zależnościach. Niestety, języka polskiego nie zna, prędzej jidish. Ale przynajmniej nikt mu nie wmówi, że tradycyjnie antysemicki sposor terroryzmu, dziś objęty sankcjami, zawsze był miłośnikiem stabilności i pokoju.  Lub, że polscy antysemici w 1942 roku zbudowali sobie obóz w Oświęcimu, bo tak im się podobało. 

Moim zdaniem to jest najlepszy możliwy wybór zarówno dla USA, świata, jak tez Polski. Choć  zapewne będzie dokładnie to samo co z Kennedym. Kacapstwo wyczyta, że prezydentem został jakiś mięczak i zacznie od wypróbowania. A później przyda się dobra ochrona.
I tym optymistycznym akcentem pozostaje pozostawić część wniosków Czytelnikom.