Zbudujemy nową Polskę i nowy Świat

W Polsce za kilka dni wybory. Zupełnie niezwykle dla świata, akurat te wybory w prowincjonalnym kraju są ważne dla świata i bardzo ważne dla Polski.
Pierwszy raz od lat. Nie, wróć. Od stuleci Pierwszy raz od stuleci Polska ma szansę dorównać w rozwoju zachodnim społeczeństwom. Nie materialnie. W tym zakresie nic nie zmieni z dnia na dzień, choć miliony tego oczekują i potrzebują. Ale pierwszy raz od osiemnastego wieku Polska ma szanse na ustój dokładnie taki, jaki jest podstawą sukcesu Europy Zachodniej.
W tymże 18 w. ustrojem skutecznego i dobrego państwa była monarchia absolutna. Jakkolwiek nieefektywna i tak lepsza od dostępnych wówczas alternatyw. Wyjątkiem była pędząca do światowej dominacji Wielka Brytania która była sprawna republiką szlachecką. Konstytucja 3 maja właśnie tak zmieniała ustrój Rzeczypospolitej i przez to potencjalnie układ sił w Europie Środkowej. Cała sprawa zakończyła się źle. Zwłaszcza dla Rzeczypospolitej, jak wiadomo. Następnie republiki szlacheckie stopniowo i w bólach zmieniały się w nowoczesne masowe społeczeństwa obywatelskie, razem z demokratycznym systemem politycznym. Ale nowoczesny system polityczny to nie demokracja, a przynajmniej nie tylko. To jest właśnie społeczeństwo obywatelskie, które przez sieci powiązań pomiędzy wolnymi ludźmi zarówno rozwiązuje problemy społeczne, ja też tworzy nowe przedsięwzięcia gospodarcze. Między innymi dlatego industrializacja całkowicie odgórna nie powiodła się i powieść nie mogła. Ale dla całkowicie oddolnego powstania dobrobytu właśnie trzeba powszechności i wspólnoty działań. Umiejętność zbudowania lokalnego mostku, spółdzielni mieszkaniowej, czy stałej zrzutki na lokalną straż pożarną jest tą samą umiejętnością, która jest potrzebna dla rozmowy i podejmowania decyzji o kierunku działania lokalnego samorządu czy całego państwa. Bez tego każda demokracja będzie tylko fasadą. 
A własnie fasada demokracji jest znakomitą przykrywką dla neokolonializmu, czyli ustroju opartego na eksploatacji lokalnych zasobów przez obce podmioty, pod nadzorem lokalnej elity żyjącej przy i dzięki wsparciu tych podmiotów. I współpracującej w tej eksploatacji. 
To jest opis pasujący do bardzo dużej części świata, w tym praktycznie całej strefy postradzieckiej. Większą patologią bywa jedynie bezwzględna eksploatacja przez krajowe elity, w stylu niektórych krajów Azji Środkowej, czy tez Rosji. To wszystko generalnie nie prowadzi do żadnego rozwoju kraju. Owszem, powstaje infrastruktura, ale w lwiej części sprofilowana na ułatwienie tej kolonialnej eksploatacji. Ale cała infrastruktura społeczna konieczna do samoorganizacji albo nie może powstać, albo jest starannie niszczona. 
To jest dość dokładny opis prawie każdego kraju Ameryki Łacińskiej, co najmniej do końca 20 wieku. To jest też w dużej części opis większości obszaru poradzieckiego. Gdzie ta samoorganizacja była przez dziesięciolecia systemowo niszczona, a w ostatnim ćwierćwieczu te procesy przybrały inny model. Właśnie latynoski.

Dlatego warto opisać odrobinę latynoskiej polityki w bardzo "czystej" postaci. Znów można wrócić do Urugwaju, co jest o tyle proste, że ten kraj był zawsze unitarny, w większości pozostałych państw latynoskich spór polityczny często ogniskował się wokół kwestii federalizmu. Osoba nie wprowadzona głęboko w lokalną politykę i historie po prostu nie wie o co chodzi. Stąd Urugwaj. 

Od uzyskania niepodległości w tym kraju były dwie partie polityczne. I tylko dwie (przynajmniej z liczących się). Byli to "Blancos" i "Colorados" (po prostu : "Biali" i "Czerwoni"). Obie te partie istnieją nadal i obie sprawnie pomagały w budowaniu neokolonialnej gospodarki. Obie składały się głownie z przedstawicieli oligarchii (co w realiach latynoskich oznaczało latyfundia), dokładnie takich samych aroganckich dupków bez zielonego pojęcia o świecie, choć fantastycznie przekonanych o własnej mądrości i nieomylności.

To dlaczego były dwie partie a nie jedna? Otóż całe to towarzystwo głęboko nie zgadzało się co do roli Kościoła w państwie, kwestii religijności, itp. Nie wiem, czy po drodze był spór o religie w szkole, ale bym się nie zdziwił. Konflikt między nimi był tak ostry, że  władza w 19 wieki była przekazywana głównie metodą wojen domowych. W których oczywiście mieszały sąsiednie kraje i Brytyjczycy, jak wszędzie w 19 w. W 20 wieku sytuacja się trochę poprawiła, bo powstał zwyczaj organizowania wyborów i dobrowolnego oddawania władzy (a nawet pozostawiania żyrandoli w pałacu prezydenckim). Ten podział na tle religii też wcale nie był taki wyraźny. Pomimo tego, że Biali to byli nacjonalistyczni katolicy, a Czerwoni to liberalni agnostycy, w poszczególnych partiach te postawy znakomicie się ze sobą mieszały. 

Realna zmiana zaszła w 1973 roku, kiedy jeden z demokratycznie wybranych prezydentów po prostu rozwiązał parlament, dobrał generałów do rządu i został dyktatorem. Uprzednio wsadziwszy za kraty (chyba bez żadnej nawet imitacji procesu) garść pozapartyjnej opozycji, m.in. późniejszego prezydenta Mujicę.

Własnie Mujica i jego kompani są tu kluczowi. To oni, od początku mieli dość tego oligarchicznego systemu i zwyczajnej nędzy większości swoich współobywateli. Od początku tworzyli ruch, którego celem była nie tylko inna dystrybucja dóbr, ale przede wszystkim te włączanie społeczne. I modernizacja kraju. Opodatkowanie eksportu wytwarzania surowców, niezależność energetyczna, jakaś polityka mieszkaniowe, etc. Normalny program normalnej partii normalnego zachodniego kraju. Za taki program odsiedzieli po swoje 10 lat, dyktatura się skończyła, wróciła oligarchia Biało-Czerwona, ale dni tejże oligarchii były już policzone. W 1990 burmistrzem Montevideo został Tabare Vasquez. W czasie załamania gospodarczego na początku obecnego wieku był na tyle uprzejmy, ze prezydentowi z oligarchii pozwolił dotrwać do końca kadencji, choć ze swoją popularnością i poparciem mógł go po prostu zmusić do rezygnacji ze stanowiska. Ale zamiast tego zwyczajnie wygrał kolejne wybory. Od tego czasu Urugwaj stopniowo przekształca się z oligarchii surowcowej w nowoczesny kraj. 
Zauważmy, że identyczny podział możemy zauważyć w Polsce.Po dyktaturze wojskowej pozostały faktycznie dominujące dwie partie oligarchiczne. Które bardzo sprawnie uniemożliwiły wykształcenie się oddolnych ruchów obywatelskich i równie sprawnie umocniły typowy model gospodarki peryferyjnej. 

W międzyczasie w Urugwaju dotychczasowe partie właściwie przestały istnieć. Wybory zaczęły być dość nudne, bo ogólnokrajowe i w najważniejszych samorządach wygrywają tylko kandydacie Frente Amplio (czyli koalicji grupującej Mujicę, Vazqueza, kolejnych burmistrzów Montevideo i całą lewicową opozycję wobec dawnej oligarchii. Choć sukcesy wyborcze mają też związek z tym, że można glosować na różne listy w ramach koalicji i jest tam wewnętrzna konkurencja o wyborców, oraz z drugiej strony przedstawiciele Białych i Czerwonych naprawdę są tak głupi jak polski były prezydent lub jeszcze obecna premier.

W Polsce mamy bardzo zbliżona sytuację. Oderwijmy się od sporów ideologicznych, one dokładnie do niczego nie prowadzą, oprócz 200 lat rządów skretyniałej oligarchii. W Urugwaju ta bardziej liberalna partia (Czerwoni) już prawie zakończyła swoją działalność, Nacjonalkonserwatyści się trzymają, bo bardziej się różnią od FA. Zresztą obie regularnie tworzą koalicje gdzie mogą.

To jest właśnie nowocześniejsza scena polityczna. Mamy większość obywateli popierających partię obywatelską, czyli włączania do uczestnictwa w życiu społecznym, eliminacji nędzy, powstrzymywania nadmiernej pazerności oligarchów i korporacji. To w miarę działa. Podobne procesy miały miejsce w obecnym stuleciu w innych krajach latynonamerykańskich, z różnym skutkiem, ale wszędzie ten poziom obywatelskości wzrósł, wszędzie dawna oligarchia traci przywileje polityczne (choć często zwiększa majątki). To są procesy bardzo podobne do tych, które przechodziła Europa Zachodnia w 19 w. i u progu których stoi teraz Polska.

Na szczęście w miarę działający system wyborów w Polsce już jest. Pomijając wyniki PSL, oczywiście...To jest zupełnie dobre narzędzie do wytworzenia nowoczesnej sceny politycznej, a co za tym idzie nowoczesnego ustroju i państwa. Pierwszy raz od 200 lat. Po pierwsze i najważniejsze, dotychczasowa oligarchia musi znaleźć się w mniejszości. Na tyle mało istotnej, aby musieli współpracować ze sobą dla jakiegokolwiek wpływu na władzę. To dotyczy również partii o programie prooligarchicznym, ale nie uczestniczących dotyczas we władzy, czyli Nowoczesnej i korwinistów. Najważniejsze jest to, aby te wszystkie partie albo zawarły koalicję albo zostały łącznie zepchnięte do poziomu "jakiejś tam opozycji". Na szczęście jakikolwiek wynik obecnych wyborów nie będzie, Polska już wygrała. 

To co jest więcej do zrobienia, to jak najskuteczniejsze pozbycie się jak największej części zidiociałej oligarchii. Jak wspominam o idiotach, to zapewne wszystkim się od razu kojarzy z Ewą "zabierzcie stąd te kobietę", ale przecież to nie tylko ona. Całe towarzystwo PO, SLD i PSL bardzo dokładnie udowodniło, że nie ma zielonego pojęcia na temat działania sprawnego państwa i wydaje im się, że służy ono do pasienia oligarchów. Jak posłuchać Korwina to mówi dokładnie to samo, bo też taki poziom wiedzy i intelektu reprezentuje.

Z litanii partii pozostaje PiS, znak zapytania jakim jest Kukiz i jego dziwna zbieranina oraz Razem. PiS jako siła mogąca unowocześnić kraj jest oczywistością. Pytanie jak dalej może wyglądać scena polityczna? Przy polskiej ordynacji wyborczej dwie siły to za mało. Dlatego te wybory są fantastyczną szansą na własnie modernizację państwa. A przynajmniej ustroju. Nowoczesna, propaństwowa centroprawica, którą jest PiS, zdychająca powoli koalicja oligarchiczna. I właśnie brakuje nowoczesnej lewicy. Stąd najpierw trzeba SLD posłać do śmietnika, w ostateczności do koalicji z PO (co na jedno wyjdzie) i zamiast nich zobaczyć Razem. Nie u władzy. Ale w przestrzeni publicznej i w dyskusji. A jeśli w Sejmie zamiast Millera i Palikota to jeszcze lepiej.

To jest ta szansa na modernizację kraju. Której niezbędnym warunkiem jest zjednoczenie partii oligarchicznych. Albo eliminacja PSL i jeszcze jednej z nich. PO czy SLD- żadna różnica.Kiedy pozostanie jedna, w jakikolwiek sposób by się to nie stało, to powstanie na scenie politycznej miejsce dla dwóch partii propaństwowych, czy obywatelskich. Jedną jest PiS, drugą może być Razem (bo akurat jest), albo cokolwiek podobnego. 

To jest stawka obecnych wyborów. PO pozostanie w parlamencie, może potem się pożre do poziomu dezintegracji, los PSL zależy od Ruchu Kontroli Wyborów, a SLD- cóż. Oni popełnili strategiczny błąd zawierając koalicję i potrzebują 8% głosów aby dostać się do Sejmu. A są na granicy. Każdy głos odebrany ZLEWowi jest głosem za lepszą Polską. Jeśli ktoś nie zamierza głosować na PiS, warto zagłosować przynajmniej przeciw SLD.

Niemcy, Szwajcaria i kurs franka

Pod poprzednim wpisem, w komentarzu, padło bardzo ciekawe pytanie. Skoro Niemcy mają na horyzoncie problemy w wielu dziedzinach, to jak to w przyszłości wpłynie na gospodarkę Szwajcarii, mocno z Niemcami powiązaną? I co będzie dalej z kursem franka?

To nie jedno pytanie, a całkiem sporo różnych. Z pierwszym i podstawowym założeniem, że Der Schwindel realnie wpłynie na niemiecką gospodarkę. To założenie jest niekoniecznie prawdziwe. VW na rynku USA nie ma czego szukać, a to dla producentów europejskich zawsze była żyła złota. Ale sprawa z Porsche i Audi jeszcze nie jest przesądzona. One, w przeciwieństwie do marki VW nie opierały swojej sprzedaży na dieslach. 

Osłabienie pozycji niemieckich koncernów motoryzacyjnych, zarówno finansowe, jak też polityczne jest pewne. Jakieś, niekoniecznie na skale implozji finansowej. Tu wróćmy do początków roku 2009, dna spowolnienia. czy kryzysu.  Pomińmy brednie o polsko-greckiej  zielonej wyspie i możemy spojrzeć realnie na gospodarkę Europy. Wyglądała ona tak, że siła nabywcza w całej Europie gwałtownie się załamała, nawet jeśli konsumenci mieli środki, to ich nie wydawali. Najmocniej to uderzyło w gospodarkę Niemiec, stojącą przemysłem ciężkim i eksportem. Zresztą nie mają innego wyjścia, są uzależnieni od importu surowców. Ale dzięki spadkowi cen surowców nagle mocno wzrosła opłacalność inwestycji w energetykę odnawialną. To był potężny niemiecki stymulus, którego skutki są dziś bardzo mocno odczuwalne. należą do nich obniżenie kosztów energetyki słonecznej do poziomu konkurującego z prądem ze źródeł kopalnych, wprowadzenie wiatrowej na drogę do bycia najtańszym źródłem elektryczności, a przede wszystkim problemy tradycyjnych koncernów energetycznych oraz powstanie znacznie większej ilości miejsc pracy niz w tradycyjnej energetyce. To ostatnie spowodowało spadek bezrobocia w krytycznym dla gospodarki momencie i powrót optymizmu. Dziś sytuacja jest inna. Ale jedna cecha jest bardzo podobna- inwestycje w energetykę odnawialną mają całkiem spory potencjał wzrostu. Tylko z zupełnie innego powodu. Energetyka wiatrowa i słoneczna są tradycyjnie bojkotowane przez "układowe" koncerny, ale to koncerny dziś są na przegranej pozycji i musza zabiegać o parasol polityczny aby przetrwać. Lub się przystosować. Na szczęście jest w Niemczech wicepremier z partii która się nazywa PSL (czy jakoś podobnie), który dzielnie broni interesów Gazpromu, zwalcza energetykę odnawialną pod pretekstem jej wspierania itp. Premier Merkel stara się w miarę możliwości nie zajmować jasnego stanowiska w żadnej sprawie, ani nie podejmować żadnych zdecydowanych ruchów. Takie metody w stabilnej sytuacji są całkiem niezłe, gorzej jak zaczynają się problemy. 
Podsumowując- niemiecka gospodarka dziś ma się dobrze, czarne chmury dopiero się zbierają. Możliwość ominięcia burzy jest dość łatwa, a problem się nazywa nawet nie tyle polityka, co osobowość i poziom liderów. Tam nie ma problemu z jakością administracji jako całości, czy korupcją na poziomie sądów lub średniej administracji. Tak, ja wiem, że z polskiej perspektywy Merkel może wyglądać na światłego i zdecydowanego lidera. Ale nie zapominajmy, że polska perspektywa nazywa się Ewa Kopacz i na jej tle nawet blacha do pieczenia wygląda jak Żelazna Dama.
Kwestię imigrantów możemy pominąć, bo to jest problem jakości przywództwa, a nie aktualnej ekonomii. A jak widać choćby przeciętna jakość przywództwa może bez trudu pozwolić na ominięcie raf ekonomicznych. Tak samo przecież w kwestii kryzysu imigracyjnego wystarczy sensowna inicjatywa w UE dla jego szybkiego zażegnania. Przez przestrzeganie traktatów i autentyczną pomoc tam gdzie jest potrzebna- co oznacza również Turcję i przede wszystkim Liban.

W takim razie pozostaje do omówienia Szwajcaria. Tu znów są dwie kwestie. Pierwszą jest wpływ potencjalnego kryzysu niemieckiego na gospodarkę Szwajcarii, czyli prawdziwy wpływ w kategoriach aktywności handlowej i przemysłowej, a druga to skutek dla waluty. W przypadku Szwajcarii to są dwie różne sprawy. 
Zacznijmy od kwestii walutowej, bo jest ona najprostsza. Frank szwajcarski jest dobrą i stabilną walutą, mającą zabezpieczenie w solidnej gospodarce stabilnego politycznie kraju. To oznacza, że jego wartość w sytuacjach kryzysowych rośnie. Tak, wiem, że jeszcze rządząca partia o Polsce opowiada to samo, ale ludzie decydujący o pieniądzach uważają inaczej.Od tego można było właściwie rozpocząć i na tym zakończyć. Ale na dłuższą metę decydują nie sentymenty a fundamenty. 
Aby je dokładnie zrozumieć cofnijmy się 70 lat. Ponure czasy 2 w.ś.  Rok 1939, jeszcze przed atakiem na Polskę, szwajcarskie władze realnie obawiają się, że mogą stać się celem inwazji. W końcu był to ostatni duży niemieckojęzyczny obszar nie zjednoczony w ramach Rzeszy. Zarządzono mobilizację i skoszarowano 600 tys żołnierzy. W kraju o 5 mln ludności!! Do tego otwartym tekstem zapowiedziano zniszczenie praktycznie całej infrastruktury w razie inwazji. Linie kolejowe przez Alpy były Niemcom absolutnie potrzebne i ich utrata równałaby się praktycznie zatrzymanej wymianie handlowej z Włochami. Jedyna następna linia, przez przełęcz Brenner w Austrii była właściwie w całości zajęta przez transporty wojskowe. Materiały i surowce o podwójnym przeznaczeniu musiały iść tranzytem przez Szwajcarię. To był jeden z powodów dla których zdanie o "zjednoczeniu wszystkich Niemców" miało drugą część "chyba, że się będą bronić".

Inne aspekty roli Szwajcarii w 2 w.ś. sa jeszcze ciekawsze. Otóż wówczas dla silników dużych mocy w konstrukcji łożysk potrzebne były stosownie oszlifowane diamenty. Dokładnie tak to wyglądało. Samolot bojowy, cud ówczesnej techniki. Jego najbardziej skomplikowaną i bardzo zaawansowaną technicznie częścią był silnik. Najmocniej obciążoną częścią silnika jest wał napędowy. Ten wał jest podparty na łożyskach. Dla wytrzymałości przy jak najmniejszej wielkości i wadze elementami tocznymi były diamenty. Bez nich nie dało się zbudować nowoczesnego samolotu. A diamenty w taki sposób szlifowano tylko w Szwajcarii. 

Dokładnie tak. Wspaniałe, romantyczne sceny pojedynków Spitfiirerów i Hurricanów broniących Londynu z Me 109 nigdy by się nie odbyły gdyby nie anonimowy szwajcarskich szlifierz diamentów, który sprzedawał swoje wyroby obu stronom. Te diamenty po zajęciu Francji dla aliantów były po prostu przemycane. W bagażu dyplomatycznym państw trzecich, etc., ale cały czas to Szwajcarzy zarabiali.
Charakterystycznym drobiazgiem jest to, że w 1944 roku, kiedy dla Luftwaffe liczył się każdy możliwy sprzęt, Szwajcarzy po prostu zażądali dostarczenia ponad 100 Me 109. Oczywiście, zapłacili, ale alternatywą było nie podpisanie umowy handlowej i zgody na tranzyt. Na to Niemcy nie mogli sobie pozwolić. W taki sposób te bardzo potrzebne Luftwaffe samoloty trafiły do szwajcarskich pilotów, którzy przez całą wojnę dość radośnie i regularnie do niemieckich strzelali.

Ale nie chodzi o opisywanie tradycyjnej przyjaźni niemiecko- szwajcarskiej, a podkreślenie podstaw szwajcarskiej gospodarki. Jeśli dokładnie przejrzymy dowolny ciąg technologiczny związany z mechaniką precyzyjną to prawie zawsze gdzieś na dnie całego łańcucha jest przedmiot którego nie można niczym zastąpić, dla zbudowania którego jest potrzebny element wytwarzany wyłącznie w Szwajcarii. Wracając do naszego samolotu- własnie ten kompletny samolot każdy widzi i bierze go za obraz potęgi przemysłu. Niektórzy sobie zdają sprawę, że bardziej chodzi o silnik. Ale nikt z publiki nie zastanawia się z czego ten silnik się składa. Co najwyżej potem z ust piewców rozwoju są zachwyty jakie ci Niemcy i Japończycy robią dobre łożyska. 

Tak samo jest dziś np. z banknotami. Drukarni jest sporo, fabryk farb też kilka. Ale dodatki do tych farb zapobiegające barwieniu palców i rozmazywaniu produkuje jedna firma na świecie. Przynajmniej te dobrej jakości. Łatwo zgadnąć z jakiego kraju...

W skrócie- Szwajcaria stoi przemysłem, wbrew pozorom i powszechnej opinii, a ten przemysł jest praktycznie niewrażliwy na koniunkturę lub jej brak w konkretnym kraju lub regionie świata. Zbyt mocna waluta psuje nieco lokalny handel i usługi, ale w żaden sposób nie jest w stanie podważyć fundamentów szwajcarskiej gospodarki, tak samo jak nawet kompletne załamanie gospodarcze Niemiec. 

A odpowiadając na początkowe pytanie. Kurs franka szwajcarskiego prawie wcale nie zależy od sytuacji w Niemczech, a jedyna zależność jaka realnie istnieje to ucieczka do bezpiecznego portu w sytuacji problemów w Niemczech. Odwrotnie jak kurs złotówki.

Co dalej z VW?

Volkswagen, czyli największy na świecie producent samochodów. W swoim wizerunku kreujący się na ikonę niemieckiej rzetelności. Rzetelności, która pozwala na zaufanie do jakości wyrobów i uczciwości ich producenta.  Oraz światowego lidera w technologii małych diesli.. Po prostu "Das Auto"

Dziś to nieaktualne. Cały świat dowiedział się o tym, że ta technologii oszczędnych diesli opierała się na pospolitym kanciarstwie. Technologii w celu kanciarstwa. Po prostu "Der Schwindel"

Sytuacja na dziś jest bardzo zła. Zszarganą opinię ma VW i reszta grupy, to oczywiste. Ale także niemiecki przemysł, bo VW przez lata starał się, aby go z nim utożsamiano. Diesle w samochodach osobowych, co najmniej w USA też raczej nie odzyskają dobrego imienia. Z punktu widzenia kraju w którym zajeżdża się nastoletnie Passaty TDi jako symbol prestiżu, a synonimem samochodu służbowego jest Skoda trudno zrozumieć o co w tych USA może chodzić. Ale tam profil nabywcy osobowego diesla jest zupełnie inny. Po pierwsze, europejskie samochody kupuje się raczej na wybrzeżach, gdzie troska o środowisko jest zdecydowanie większa. I tam właśnie była kierowana reklama diesli jako samochodów emitujących mniej CO2, zużywających mniej paliwa i jednocześnie zachowujących poziom zanieczyszczeń w spalinach taki jak samochody benzynowe. To się okazało po prostu kłamstwem. Bardzo możliwe, że jeśli ma być zachowana czystość spalin, to spalanie wzrośnie do poziomu wyższego niż w podobnych samochodach benzynowych. Ale to spekulacje. Po szczegóły techniczne mogę co najwyżej odesłać na Rewolucję Energetyczną .

Pytanie brzmi- jak dalekie będą skutki? To oczywiście zależy od damage control i tego jak bardzo się koncernowi uda przekonać publikę, że było to jednorazowe nieporozumienia, innym niemieckim producentom samochodów, że nie mają z tym nic wspólnego, a reszcie niemieckiego przemysłu, że VW to nie jest firma z Niemiec, tylko od jakiś Nazistów, którzy mają obozy pracy w Polsce i że o odszkodowania to mogą Polskę pozywać, jak zawsze. Czy coś w tym stylu.

Skoro już jesteśmy przy odszkodowaniach. Zanim dojdziemy do absurdów amerykańskiego systemu sądowego, zauważmy, że odszkodowania za nadmierną emisję NOx żądane przez rząd i władze lokalne sa kompletnie legitymowane. Tlenki azotu są potężnymi gazami cieplarnianymi, truciznami (takimi zwyczajnymi truciznami) i gazami mającymi niemały udział w powstawaniu smogu. To wszystko są rzeczy, za które jest odpowiedzialny każdy cywilizowany rząd i jeśli ktoś w kryminalny sposób powoduje szkody dla środowiska, zdrowia publicznego, etc., to powinien za to zapłacić. Drugą sprawą jest utrata wartości pojazdów. Znów, w kraju niedolnego palenia węgla i wycinania katalizatorów to jest trudne do zrozumienia, ale naprawdę utrata wizerunku producenta, może spowodować utratę wartości. Kwestia czy samochód będzie czy nie przechodzić przeglądy techniczne po prostu jest utratą wartości. Za którą w kompletnie legitymowany sposób można żądać odszkodowania. To są sumy idące w miliardy dolarów. A zauważmy, że ogólne zanieczyszczenie środowiska jest dużo większe niż w przypadku platformy BP.

W skrócie- nie sądzę, aby VW się od tej sprawy przewrócił, tak jak BP przetrwało. Ale kilka skutków jest więcej niż pewnych. Spadek wartości akcji i zmniejszenie lub zawieszenie dywidend. To razem oznacza, że przestanie być postrzegany jako pewna i bezpieczna inwestycja kapitałowa. Zapewne ta sama ocena ryzyka przejdzie, przynajmniej częściowo na wszystkich producentów samochodów spalinowych. Przecież dokładnie ten sam problem dotyczy wszystkich producentów małych diesli, czyli wszystkich producentów samochodów. To oznacza, że wszyscy producenci samochodów spalinowych staną się nieco bardziej podejrzanymi inwestycjami. Spalinowych, ale nie elektrycznych. Na niektórych rynkach samochody elektryczne stają się zbliżone atrakcyjnością. Już teraz. Sentyment inwestorów, ryzyko postrzegane przez banki i fundusze inwestycyjne może przeważyć szalę. Zupełnie realny wydaje mi się scenariusz, w którym w ciągu 2-3 lat samochody elektryczne, zwłaszcza plug-in-hybrids będą postrzegane jako zupełnie normalny wybór. W takiej sytuacji cały dotychczasowy biznes koncernów może stanąć pod znakiem zapytania. Przestawią się na nowe technologie lub zginą. W międzyczasie VW nie będzie mieć pieniędzy na badania, bo będzie spłacać odszkodowania. Co prawda dziś ma w ofercie nawet całkiem ciekawe hybrydy, ale za kilka lat mogą one być równie nowoczesne co Garbus w 1970 roku. Tesla sprzedaje obłędnie drogie samochody, ale są one dobre i własnie nowoczesne. Wspominam tu Tesle, bo to jest bezpośrednia konkurencja dla najbardziej dochodowych na VW samochodów- czyli Porsche Cayenne i Panamera sprzedawanych na amerykańskim rynku. Jeśli PR nie uda się przekonać klientów, że Porsche nie ma nic wspólnego z aferą VW, to ta część tortu- luksusowych samochodów, które nie są z Detroit ma szanse trafić dokładnie do Tesli. 

Kolejną konsekwencją będzie powrót do postrzegania diesli jako "brudnego" paliwa. To ma szanse odwrócić tren dieselizacji samochodów osobowych, co osobiście postrzegam jako pozytywne zjawisko. Jednak to Europa i europejscy producenci są kojarzeni z dieslami w samochodach osobowych i na pewno straci nie tylko VW, ale mniej lub bardziej wszyscy. Co najmniej tę przewagę nad konkurencją. A szczerze- jeśli kupowanie diesla nie ma sensu to dlaczego kupować samochód europejski a nie japoński?

W najgorszym (a może najlepszym?) scenariuszu wszyscy producenci samochodów spalinowych będą postrzegani przez inwestorów jak dziś górnictwo węglowe. Czyli jak zombie. Chodzące trupy, chodzące tak długo aż w końcu padną i wszyscy odetchną, a tymczasem w tle rosną i kwitną nowe technologie nie mające z nimi nic wspólnego. Przypominam, że przez jakiś czas to koncerny naftowe były największymi inwestorami w technologie PV, szukając nowego modelu biznesu. W końcu się okazało, że się do tego nie nadaja, a nowym biznesem zajęli się ci, którzy wiedzieli z czym się go je. Tak samo nowe technologie transportu będą działać po nowemu?