Czytanka

Całkiem nieźle napisane, ale przede wszystkim autorzy mają zmysł obserwacji zdecydowanie przewyższający przeciętne „opowieści podróżnicze”
Do rzeczy- zwykły raport na forum podróżniczym o przejeździe przez Kongo (DRC) w 2008 r. Gdyby ktoś chciał kręcić nowego Mad Maxa zdecydowanie lektura obowiązkowa...
Ze smaczków- na środku „drogi” spotkali ciężarówkę, przy niej dwóch ludzi- po krótkiej pogawędce (co mało gdzie tam było w ogóle możliwe- i to nie ze względu na barierę jezykową), dowiedzieli się, że silnik się zepsuł, ładunek przełożono na inną, a kierowca z pomocnikiem pilnują jej do czasu nadejścia z powrotem wyremontowanego silnika i za kilka tygodni może już będzie. W tym czasie czekali tak, w tym miejscu ponad rok. I takie tam inne.
Swoją drogą już wtedy, a dziś ponoć dużo bardziej widać, że rolę kolonizatorów przejmują Chińczycy i idzie im to całkiem sprawnie. 
A z informacji praktycznych- jesli ktoś ma zamiar wybrać się na tego typu wyprawę- to w wypadku czarnej Afryki wybór rozsądnych samochodów ogranicza się do Toyoty Land Cruiser serii 70 (tej bez bajerów, niedostępnej w USA  i Europie) 
W jednym miejscu tego opisu jest fragment wyraźnie zaznaczony, aby nie czytały go osoby bardziej wrażliwe- i potwierdzam, do własnego uznania, ale raczej należy go pominąć.
Miłej lektury, oto link.  

O znaczeniu głupoty w dziejach świata, czyli efekt motyla


Jeśli wszyscy ludzie się zachowują zwyczajnie i racjonalnie- sporo można przewidzieć. Ale są oczywiście zachowania, które są głupie. Zwyczajna, ludzka głupota wynikająca z arogancji i/lub kompletnego braku umiejętności niezbędnych w danym miejscu i czasie- i prowadzić to może do całkiem nieoczekiwanych efektów. A ileż późniejsi historycy- determiniści muszą się namęczyć, aby coś z tego złożyć, aby się nie wydało, że własny narodowy generał (może niekoniecznie bohater) był zwyczajnym idiotą, albo, że wielkie zwycięstwo nie było wcale tak wielkie, bo mając za przeciwnika kompletnego durnia to było jak kopanie leżącego.
Znakomitym przykładem tego jest inwazja brytyjska na Buenos Aires w roku 1807, wówczas jeszcze części Korony Hiszpańskiej i w tym czasie sojusznika napoleońskiej Francji. Dowódcy floty brytyjskiej (a może zaokrętowanej armii- nikt się później nie chciał tym chwalić), która właśnie wracała z udanej inwazji Afryki Południowej postanowili z rozpędu zająć jeszcze kolonie hiszpańskie w dorzeczu La Platy. Medal i awans zawsze się przyda....
Na początku szło dobrze- bez większego trudu zajęto Montevideo i pokonano większość oddziałów hiszpańskiej armii w tym regionie. Akurat Montevideo było (i właściwie nadal jest) dość kluczowym miejscem w tym rejonie świata- ponieważ był to jedyny głębokowodny port w rejonie, zresztą Stare miasto jest położone na półwyspie, trudnym do obrony przed inwazją z morza, a zajęcie go i utworzenie bazy wypadowej i zaopatrzeniowej jest niezbędne przed jakimkolwiek atakiem na Buenos Aires (przynajmniej w ówczesnej technologii).
A kwestia technologii ma właśnie w tej sprawie spore znaczenie- trzonem ekspedycji brytyjskiej był regiment 95. Bardzo ciekawa jednostka, wyprzedzająca pod każdym względem swoje czasy. Regulamin kładł duży nacisk na umiejętność korzystania z terenu i jego osłony, nie walczono w ścisłym szyku (co w tamtych czasach było powszechną normą), wzajemne krycie się ogniem, nacisk na celność strzelecką, itp. Znacznie zmniejszony dystans pomiędzy oficerami i żołnierzami- brak kar cielesnych, a nawet wspólne posiłki. Z widocznych różnic- były to zielone mniej-więcej maskujące mundury zamiast czerwonych i, co najistotniejsze dla sytuacji- Baker`s Rifle. Była to pierwsza seryjnie produkowana, z częściami zamiennymi, gwintowana broń. Wyposażono w nią do tego czasu jeden z batalionów regimentu 60 i właśnie regiment 95. Zarówno zasięg jak i celność rifle była nieporównywalnie lepsza niż używanych wówczas muszkietów- w wypadku niegwintowanego muszkietu trafienie w sylwetkę człowieka z odległości 50 m było raczej kwestią przypadku, w wypadku rifle normalny zasięg celnego strzału to 200- 300 m. Za to ładowanie (do czasu wymyślenia nowego typu pocisku w latach 30-tych XIX w.) trwało ok 2 min. i nie można było założyć do tego bagnetu (przynajmniej do pierwszych modeli produkcyjnych, a o tych tu mówimy).
Więc- tak wyposażony i wyszkolony pułk najpierw na przedmieściach Buenos Aires (obecna Plaza Miserere) prawie rozstrzelał ostatnie hiszpańskie oddziały w tym regionie, zdobywając część artylerii, ale kosztem odłożenia zajęcia miasta o dwa dni. W tym czasie dowództwo obrony Buenos Aires zdołało przygotować plany, organizację (ok, ta już istniała) i rozkazy dla lokalnej milicji, a także przekuć przejścia pomiędzy domami. 5 lipca 1807 roku wojska brytyjskie weszły do miasta- w myśl kompletnie idiotycznych rozkazów podzielone na 12 kolumn (niecałe 3000 żołnierzy !!!) mające poruszać się różnymi trasami w celu zajęcia kluczowych obiektów, którymi były kościoły i siedziba wicekróla. Co jest oczywiście do przewidzenia w wąskich uliczkach rifles były raczej bezwartościowe i choć połowa żołnierzy była uzbrojona w muszkiety i tak nic to nie dało wobec ciągłego ostrzeliwania z okien i dachów, gdzie obrońcy swobodnie się przemieszczali przejściami wykutymi w ścianach budynków. Skracając historię- 7 lipca generał Whitelocke poddał wszystkie jeszcze pozostałe oddziały, które po rozbrojeniu i odebraniu sztandarów zostały zwolnione. Trzeba tu oddać sprawiedliwość brytyjskiej armii- po powrocie na wyspy tenże generał został przez sąd wojskowy pozbawiony stopnia i wydalony z wojska jako „nieprzydatny dla służby Koronie”, co chyba stanowi dość rzadki przykład tak drakońskiej kary za same błędy w dowodzeniu.
Ale historia ta by była drobnym incydentem, gdyby nie jeden drobiazg- po tym dniu największy na świecie skład najnowocześniejszej wówczas broni znajdował się w Buenos Aires. Wystarczyło ich, aby w armii generała San Martina wyposażyć kompanię snajperów na każdy batalion. Dalsze konsekwencje już są olbrzymie- otóż w pewnym momencie 1816 roku Hiszpanii udało się prawie całkowicie zdusić rebelię w amerykańskich koloniach- z dwoma wyjątkami- armii San Martina w dzisiejszej północno- zachodniej Argentynie i Buenos Aires. Następnie to San Martin przeszedł do ataku i po błyskotliwym przekroczeniu Andów (naprawdę- przejście armią takich gór w szyku bojowym poprzednio chyba się udało Hannibalowi) właściwie rozniósł w drzazgi większość hiszpańskiej Armii na terenach dzisiejszego Chile i Peru, co praktycznie zakończyło wojny o niepodległość Ameryki Południowej- a straty jego armii były we wszystkich bitwach podejrzanie niskie- co narzuca tezę o konsekwentnym użytkowaniu snajperów do radzenia sobie z artylerzystami i łańcuchem dowodzenia. Należy zaznaczyć, że przez sporą część swojej kampanii nie miał przewagi liczebnej, a armia nie mogła się równać dyscypliną z królewską- nawet jeśli to tylko Królestwo Hiszpanii.
Dokańczając- kto wie, czy gdyby nie idiotyczny rozkaz generała Whitelocke`a z ranka 5 lipca 1807, mapa świata nie wyglądałaby dziś zupełnie inaczej....
Przykład ten jest dla mnie przynajmniej bardzo ciekawy- bo wielokrotnie, analizując podobne sytuacje mam nierozwiązywalny dylemat- czy to głupota, czy sabotaż. Przynajmniej w tej sytuacji sprawa jest praktycznie w 100% jasna- tak przeprowadzony atak na ufortyfikowane miasto to była głupota, bo nikt nie wiedział, że ostatecznie przekazanie tej broni będzie miało takie a nie inne skutki- poza tym utrata ponad 1000 elitarnych żołnierzy byłaby ciosem dla każdego państwa, a jednocześnie Whitelocke w żaden sposób korzyści od rządu jeszcze nie istniejącego państwa (Argentyny znaczy) otrzymać nie mógł.
Swoją drogą- sam widziałem drzewiec akurat 71th Higlanders- także elitarnej jednostki, w muzeum w Lujan. Liczne ślady na nim wskazują, że bohaterstwu brytyjskich żołnierzy i ich woli walki do końca nie można nic zarzucić.
Tu dość słabe zdjęcie, ale cóż- był zakaz fotografowania...

Egipt cz. 2

Przy okazji- już po napisaniu poprzedniego wpisu znalazłem informacje o polityce właśnie obalonego prezydenta. Już w tym roku planował zwiększyć udział krajowego zboża w konsumpcji do 60%. Tu mała dygresja- z kontekstu zrozumiałem, że całość pszenicy jest skupowana przez państwo, i następnie w mieszance z importowanym sprzedawana młynom, które dalej sprzedają po ustalonej, państwowej i bardzo niskiej cenie. Bardzo podobnie ma się sytuacja z paliwami.
Wszystko było w miarę w porządku, dopóki zboże i ropa były po pierwsze tanie, a po drugie krajowa produkcja była w miarę wystarczająca. Ten sam problem, który jest ze zbożem jest także z paliwami. Obecnie już były rząd próbował także nieco rozwiązać problem paliwa- wprowadzając kartki (a konkretnie kartę elektroniczną- w końcu świat idzie do przodu...) Z limitem rocznym zakupu subsydiowanego paliwa- 1800 l, ale tylko dla samochodów poniżej 1600 cm pojemności- jeśli kogoś to interesuje. Rząd jak wiadomo, jest już były, więc pewnie nic z tego nie wyjdzie, a buce w mundurach, zrobią tyle co potrafią buce w mundurach- pokazali nie tylko w Polsce i Argentynie... Parę osób zamordują, parę wsadzą do więzień, zrujnują gospodarkę do cna i będą się chwalić jakie to wprowadzili „bezpieczeństwo”. Czyli zapewne będą mieć odpowiednik lat 80-tych w Polsce, aż się wszystko kompletnie nie zawali.
Ale nie o tym. Trochę się zastanowiłem, policzyłem i teoretycznie się da. Przyjmijmy prosty schemat- uprawy półpustynne- oliwki, daktyle i cytrusy. Inne uprawy na gruntach nawadnianych odsalaną wodą są moim zdaniem absurdem (jeszcze są agawy, ale mało znane w tym rejonie).
Dalej- najprostsza i najtańsza technologia nie używająca paliw kopalnych to destylacja przy użyciu próżniowych kolektorów słonecznych (klasyczne chyba nie są w stanie osiągać wystarczających temperatur). Minimalna ilość wody dla jakiejkolwiek uprawy to 300-400 mm rocznie, choć faktycznie dla sensowych i w miarę pewnych zbiorów w takim klimacie 2-3 krotnie więcej. Próżniowy kolektor słoneczny ma sprawność rzędu 80% (oczywiście, ze względu na odstępy pomiędzy rurami faktycznie mniejszą, ale to można pominąć). Dla uproszczenia pominę garść przeliczeń, które zrobiłem i podam wynik- z każdego metra kwadratowego kolektorów można uzyskać w tani inwestycyjne sposób 5 litrów wody dziennie, średniorocznie w usłonecznieniu Egiptu. Nie ma tu dużego znaczenia, czy parę z destylacji użyje się w maszynach/turbinach parowych do napędu pomp, czy skorzysta z fotowoltaiki.
Wielkość inwestycji- przy szacunkowej cenie 200$ za metr kwadratowy paneli (taką znalazłem na ebay- chyba ją przyjmijmy) potrzeba w przybliżeniu 1/3 powierzchni paneli do powierzchni nawadnianej, czyli 66 $ na hektar, dodajmy do tego dwukrotnie więcej na koszty pomp, systemu irygacji, sterowania, itp., wychodzi 200$ inwestycji na m2, czyli 2.000.000 $ na hektar. Kwota obłędna patrząc na dzisiejsze ceny ziemi rolnej gdziekolwiek. Czyli od strony czysto ekonomicznej, neoliberalnej, itd.- bez sensu. Patrząc od strony samowystarczalności narodu to oczywiście inna sprawa- więc konieczny jest ekonomiczny system dopłat, ulg, subwencji, itp. Co najmniej do wysokości 90% tego typu inwestycji. Faktycznie w całości musi być sponsorowana przez rząd, i tak mający problemy z wypłacalnością- ale jesteśmy optymistami. Kolejnym problemem jest czas. Zanim potencjalne drzewa oliwne, czy palmy daktylowe zaczną owocować mija kilka lat. Czyli znów wracamy do potencjalnej polityki państwowej. Koszty odsalania są obłędne, ale sensowne jako długoterminowa polityka. Nawet w proponowanym schemacie na dłuższą metę jedynym zużywalnym elementem jest rura w której zachodzi parowanie i osadzanie kamienia- można to właściwym projektowaniem zminimalizować. Ale nadal pytane brzmi- jak to sensownie zrobić? System dopłat, itd. może działać- do pewnego czasu. Jeśli uruchomi się zasoby i przekona lokalne elity do inwestowana- sprawa wygrana, jeśli nie- porażka. Czyli wszystko zależy od propagandy- jeśli się uda przekonać lokalną klasę wyższą i średnią co do sensowności i stabilności inwestycji w nowe ziemie zasilane odsalaną wodą – to wszystko w porządku, jeśli nie- kraj się zawali. Weźmy paczkę chipsów rękę i zobaczymy...
Czyli- problemem polityki Egiptu nie jest brak zasobów, ale brak państwowej polityki ich wykorzystania i oszczędzania. W tym punkcie zgadzam się z tymi, którzy mówią, że Egipt ma potencjał- tylko nie umie go wykorzystać. Ale- pytanie nadal brzmi- jak wykorzystać ograniczone zasoby- jak skłonić ludzi do poświęcenia tej odrobiny luksusu która posiadają dla potencjalnie szalonego projektu dopłat do zazieleniania pustyni? Ten projekt jest pozbawiony ekonomicznego sensu- to już chyba wykazałem. Politycznie sens jest jasny- zmiana diety, koniec importu i cutting edge technology w zakresie użytkowania pustyń. Pytanie, czy elity Egiptu chcą to zrobić. To jest chyba pytanie bez odpowiedzi, choć moja osobista ocena proamerykańskich wojskowych jest z definicji jak najgorsza. Ale miejmy nadzieję, że się mylę.

Egipt- poligon doświadczalny

Świat, a przynajmniej ta jego część, która wie gdzie leży Egipt nieco się interesuje obecną sytuacją tamże. Od strony niedawnego zamachu stanu i rozważań, która strona jest narodowa, a która banksterska nic się tam co prawda nie zmieni i zmienić nie może. Ale obserwacja w miarę dokładnie rozwoju wydarzeń jest interesująca- Egipt to w pigułce i do kwadratu zestaw problemów, które czekają świat niedługo. Posiada także dość oczywiste możliwości wyjścia z tych problemów- które, uprzedzając dalszą część- są raczej mrzonką i wszyscy miejmy nadzieję, że się mylę.
Zaczynając od opisu sytuacji- Na jednego mieszkańca Egiptu przypada 150 m2 ziemi uprawnej. Pomimo legendarnej urodzajności tej ziemi i 2-3 zbiorów rocznie, jest to powierzchnia absolutnie niewystarczająca do samowystarczalności. Tą samowystarczalność można szacować biorąc pod uwagę, że od czasów rzymskich do czasów nowoczesnych populacja Egiptu była w miarę stabilna i wynosiła w granicach 4-7 mln. To można przyjąć jako granicę możliwości wyżywienia populacji Doliny Nilu. Pod koniec XIX w. zaczęło się to zmieniać- rozpoczął się import taniej pszenicy z Rosji, USA i Argentyny a rozwijał eksport bawełny- bawełna jako towar eksportowy straciła sens po 2 w.ś., kiedy dotychczasowe, bardzo pracochłonne metody uprawy zostały wyparte przez uprawy chemiczno- zmechanizowane.
Kolejną znaczą zmianą była tama w Asuanie, która zakończyła dotychczasowy cykl corocznych wylewów Nilu, co umożliwiło 2-3 krotne zbiory w ciągu roku, ale jednocześnie spowodowało konieczność używania znaczących ilości nawozów sztucznych. Dopóki te nawozy razem z ropą i żywność były w miarę tanie- nie stanowiło to takiego wielkiego problemu. Szacuję, że tama w Asuanie razem z chemią rolniczą zwiększyła możliwość produkcji żywności 5-10 krotnie. Problem polega na tym, że populacja Egiptu wynosi obecnie ok 85 mln mieszkańców. Kraj jest beznadziejnie uzależniony od importu żywności- importuje ok 40% żywności, w tym 60% spożywanej pszenicy (co by mniej- więcej potwierdzało wcześniejszy szacunek o możliwości utrzymania populacji).
Do przełomu 20 i 21 w. dochody z turystyki, Kanału Sueskiego, eksportu ropy i coroczna dotacja wojskowa z USA pozwalały całkiem sprawnie związać koniec z końcem. Relatywny dobrobyt doprowadził do gwałtownego wzrostu populacji, dochody z eksportu ropy się skończyły (bo złoża się wyczerpują i eksport się skończył), drastyczny wzrost cen żywności akurat skorelowany z lokalnym peak oil spowodował faktyczne przewrócenie się budżetu, od dobrych kilku lat utrzymywanego na powierzchni wyłącznie solidnym deficytem. Rozdawnictwo chleba pomaga jako-tako utrzymać najbiedniejsze warstwy społeczeństwa w spokoju, ale wszystko razem spowodowało inny problem- w ledwo trzymającej się powierzchni gospodarce niezaspokojone aspiracje „młodych, wykształconych, z wielkich miast” spowodowały bunt tychże. Niezależnie od udziału lub jego braku wywiadów obcych i spisków własnych- skądś się te kolejne tłumy obalające władzę biorą. I brać się nadal będą- bo wydobycie ropy spada i nic nie wskazuje na żadną szansę zmiany tej sytuacji- co oznacza tylko i wyłącznie hamowanie gospodarki. W permanentnie niestabilnym kraju o turystyce na masową skalę niedługo będzie można zapomnieć, a Kanał, choć ma się dobrze (no, prawie- wskutek recesji w Europie ilość ładunków także musi spadać) i tak nie wystarczy, nawet gdyby całość dochodów przeznaczyć na import tylko pszenicy. Reszta to drobny przemysł, nie mający szans na znaczące dochody eksportowe- zwłaszcza, że w końcu problemy z paliwami kopalnymi będą wkrótce (czy może już) oznaczać także problemy z energią elektryczną, a w tych warunkach nic nie może na większą skalę działać. Obecnie budżet funkcjonuje na Saudyjsko- amerykańskiej kroplówce i bez zmiany paradygmatu nic się nie zmieni- znaczy w miarę dalszego spadku wydobycia krajowych paliw, wzrostów cen żywności i wzrostu populacji- tylko na gorsze. Rozwiązaniem w tym wypadku mógłby wyłącznie być rząd który doprowadzi do jakiejś, znaczącej redukcji populacji (tu oczywiście trafne będą skojarzenia z najobrzydliwszymi rzeźniami 20 w.). Brutalnie mówiąc- czy będzie to rzeź o charakterze cywilnym, czy wojskowym- tego nie przewidzimy. Jeśli nie- to zwyczajny rozpad społeczeństwa.
Zasadniczym problemem jest zrównoważenie bilansu handlowego- czy przez wzrost eksportu (czego kosztem obniżenia poziomu życia praktycznie nie da się zrobić- bo spora część populacji i tak jest na granicy biologicznego przeżycia), albo zmniejszenie importu. Oczywiście takie drobiazgi jak elektronika konsumpcyjna czy samochody to stosunkowo łatwa sprawa- dewaluacja (która trwa) i z głowy- ale jak podkreślałem tu kilkukrotnie najważniejszym problemem jest import podstawowej i najtańszej żywności. Czyli po prostu gwałtowne i wszelkimi możliwymi sposobami dążenie do samowystarczalności żywnościowej. Teoretycznie, w wypadku Egiptu to jest możliwe. Problemem nie jest ani powierzchnia, ani temperatury a woda- której praktycznie jednym dostawcą jest Nil. Szczegółów polityki rolnej tam nie znam, ale bez trudu można sobie wyobrazić taki zestaw działań, który doprowadzi do maksymalizacji produkcji rolnej, przy jednoczesnej minimalizacji zużycia wody- aż do poziomu, kiedy Nil nie będzie dopływać do morza. Obecnie sytuacja nie jest od tego tak bardzo odległa- więc tych rezerw nie pozostało za wiele. Dalszym krokiem musi być zazielenienie pustyni odsalaną wodą. To przy obecnie istniejącej technologii jest jak najbardziej możliwe- tylko.... wymaga olbrzymich ilości energii, której Egipt nie ma, a to co jest będzie musiał w coraz większym stopniu eksportować, aby związać koniec z końcem. Jedynym wyjściem wydaje się odsalanie za pomocą energii słonecznej- co jak najbardziej jest możliwe- tylko wymaga właśnie olbrzymich nakładów inwestycyjnych. Czyli w praktyce połączenia wysiłków i organizacji państwa z możliwie dużymi inwestycjami prywatnymi (w końcu można coś takiego zrobić na niewielką skalę). Tylko to dla odmiany wymaga stabilności- po jaką cholerę inwestować olbrzymie pieniądze w niewielką działeczkę rolniczą w niestabilnym kraju? Lepiej kupić dolary czy złoto i schować pod poduszkę. Aby taka próba (niekoniecznie udana...) w ogóle mogła być możliwa potrzebny jest rząd mający wystarczające zaufanie społeczeństwa i który jakimś cudem przetrwa pierwsze kilka lat, zanim taka polityka zacznie przynosić jakiekolwiek widoczne efekty. Do tego potrzeba zupełnie innego nastawienia społeczeństwa niż robienie rewolucji co roku i głęboki jego podział. Z takiego szamba mogłaby wyjść część społeczeństw północnej Europy (ze Szwajcarią na czele), ale Egipt- nie sądzę. Dlatego mamy okazję obserwować w zwolnionym tempie poligon doświadczalny zawału cywilizacji. Zapewne w następnej rundzie (a może już) wobec problemów lokalnych rolników z zakupem nawozów lokalna produkcja żywności jeszcze spadnie, po kolejnej rundzie greckiego kryzysu Egipt przestanie być już tak bardzo konkurencyjny cenowo w turystyce i będzie po herbacie- bo na spadek cen żywności na światowych rynkach raczej bym nie liczył- w końcu paliwo i nawozy kosztują i mniej kosztować nie będą. A na koniec będzie pytanie- co z tamą w Asuanie. W rozpadającym się państwie nie będzie sił, ani środków aby to utrzymać. I w końcu sie rozpadnie. A za kilkaset lat ktoś odkopie Kair....
I swoją droga ten wpis dedykuję też wszystkim, którzy uważają, że peak oil to coś jak upadek asteroidu- wielkie buuum i nowa rzeczywistość. No nie bardzo. Wiele lat kryzysu i syfu, a potem jeszcze gorzej. Więc chrupki w ręce i przed telewizory oglądać katastrofę....