Feliz Navidad!

Kolejna rocznica narodzin Zbawiciela. I przypomina o najważniejszej rzeczy, jakiej możemy się spodziewać jako Łaski Boskiej i którą Zbawiciel może nam dać- Nadziei.
To są moje życzenia dla czytelników. Starczy. Każdy potrzebuje nadziei, aby żyć godnie. Każdemu jest potrzebna- mając ją można bardzo wiele.
Można dalej żyć, kiedy w faszyzującym się państwie całkiem lubiany przeze mnie zawód prawnika tracił jakikolwiek sens. Bo jest Nadzieja. Dziś pisze te życzenia z miejsca, które łatwo uznałem za nową ojczyznę. Nie dlatego, że przychodzi mi to w ogóle łatwo- ale dlatego, że ten kraj daje nadzieję na normalne życie. Łatwość tego życia- a jednocześnie istnienie do pewnego stopnia prawdziwej demokracji- daje nadzieję- na to, że też będzie dane żyć przyjemnie, zamożnie i bezpiecznie (o demokracji w Argentynie jeszcze się rozpiszę). Choć czasem dziwnie- jak wtedy kiedy świeta Bożego Narodzenia wypadają w najdłuższe i najcieplejsze dni w roku....
Nadzieja daje siłę i ta prawdziwa zmusza do działania. Siedzenia „na dupie” i „manie nadziei”, że coś się zmieni, Nadzieją nie jest. Nadzieja jest początkiem drogi i siłą którą nas po niej prowadzi. Tego wam właśnie życzę, a nie szatańskiej imitacji „bo może coś się zmieni”. Samo nic się nie zmieni- ale do zmiany potrzebujemy Nadziei.

Jak upada imperium

Dla w miarę uważnych obserwatorów widać, że mocarstwowość USA jest u schyłku. Co ciekawe- schemat według którego przebiega upadek jest taki sam, jak zawsze. Naprawdę na świecie nie dzieje się nic nowego. 
Każde imperium zawsze składało się z terytorium bezpośrednio kontrolowanego przez rząd, pewnej ilości struktur politycznych państw klienckich i istotnych wpływów w zasięgu realnych możliwości komunikacyjnych. Poza imperium pozostawały jedynie państwa wystarczająco silne do prowadzenia samodzielnej polityki- co zazwyczaj oznaczało tworzenie sojuszy i szachowanie wpływów imperialnych połączone ze znaczną izolacją własnego terytorium.
Kolejne imperia w przeszłości powstawały i upadały. Utrzymywały w innych krajach swoje wpływy, a ambasador imperium bywał człowiekiem potężniejszym niż lokalne władze.
W fazie upadku- prowincje i państwa klienckie były bezlitośnie drenowane z zasobów, koniecznych dla utrzymania potężnej armii, zmuszonej do coraz częstszych interwencji, zazwyczaj gdzieś na obrzeżach strefy wpływów- tam gdzie lokalni kacykowie, lub gra interesów pretendujących mocarstw wystawiała siłę i możliwości imperium na próbę. Oczywiście wraz z drenowaniem zasobów, samo imperium w swej strefie wpływów, a władze i elita polityczna na własnym terenie są coraz bardziej znienawidzone.
Witanie barbarzyńców jako wyzwolicieli przez wyczerpaną biurokracją i podatkami ludność Zachodniego Cesarstwa- takie samo witanie turków przez mieszkańców Wschodniego Cesarstwa tysiąc lat później, liczne marsze i poparcie dla Gandhiego i reszty w trakcie rozpadania się Imperium Brytyjskiego, czy druzgocąca przegrana PZPR w wyborach w Polsce 1989, Polsce wyczerpanej ekonomiczne wspomaganiem gospodarki i zbrojeń zdychającego Związku Radzieckiego.
Jednym z objawów choroby zdychającego lwa jest też walka z własnymi obywatelami- mniej lub bardziej brutalna. Dziś mamy ruch Occupy Wall Street (and everything else) doskonale wpisujący się w ten schemat- konfrontacji z władzami.
Mamy więc zawsze ten sam przebieg- konflikty na obrzeżach, z którymi potężna (jeszcze) machina militarna sobie jakoś radzi, wewnętrzna protesty, stopniowe uniezależnianie się dalszych i mniej wartościowych państw klienckich i trzymane strachem „bliższe imperium”. Następnym etapem jest implozja. Może pozornie wyglądać jak związana z relatywnie drobną porażką militarną- jak wyczerpanego do cna I w.ś. Imperium brytyjskiego porażka w 3 wojnie z Afganistanem (OK- to z pewnością nie miało większego znaczenia, ale ładnie pasuje do narracji), porażka Związku Radzieckiego w Afganistanie, i jak na razie tylko „brak strategicznego przełomu” Stanów Zjednoczonych w Afganistanie. Zresztą, jak mi się wydaje, ostatnia skuteczna okupacja tego terytorium udała się Aleksandrowi Macedońskiemu, więc i USA nie wróżę sukcesu.
Zwłaszcza, że ostatnie dni przyniosły wiadomości, które są już prawie zwiastunem klęski- Pakistan zabronił tranzytu wojska i materiałów wojskowych przez swoje terytorium, USA odpowiedziały groźbami, Chiny stwierdziły, że „ochrona stabilności władzy w Pakistanie jest ich żywotnym interesem państwowym”, czy coś takiego i zagroziły wojną USA. To już nie są żarty. Teraz USA jest uzaleznione od.... Rosji, nawet dla ewakuacji wojska.
Z bliższego mi obecnie podwórka- czyli państwa, leżącego, zgodnie z doktryną Monroe, w strefie wpływów, ale mającego niewiele ropy, jakąś marynarkę wojenną i solidnych i silnych sojuszników- czyli Argentyny. Otóż tutejszy rząd, jak już pisałem stara się odejść od dolara w handlu, zarówno wewnętrznym, jak też międzynarodowym- co jest dość trudne. Ale- z największymi partnerami handlowymi- czyli Chinami i Brazylii zawarto porozumienia SWAP, na mocy których banki centralne mają trzymać wystarczające rezerwy do handlu bezpośrednio w walutach zainteresowanych krajów, z pominięciem dolara.
Poza tym drobiazg, ale znaczący- rząd Argentyński udzielił azylu politycznego Kurtowi Sonenfeld. Był to oczywiście akt „nieco” wrogi rządowi amerykańskiemu- dla dodania smaczku jeszcze w trakcie wizyty G.W.Busha w Buenos Aires, argentyńskie służby specjalne wywiozły p. Sonenfelda w bliżej nieznane, acz z pewnością odległe miejsce na czas kiedy się tu włóczyły setki agentów SS (znaczy Secret Service) i innych takich z immunitetem dyplomatycznym, a on sam (co wiem od wspólnego znajomego- bezpośrednio go nie miałem okazji poznać) poważnie się obawiał, że zostanie po prostu porwany, a w USA skazany na podstawie zmontowanego oskarżenia o morderstwo.
Więc patrzę- i przyznam, że z przyjemnością kibicuję wszystkim, którzy mogą dołożyć swoją cegiełkę do upadku rządu federalnego USA. Do takich należą ostatnio chyba nawet Szwajcarzy.

A gdyby ktoś sobie chciał poczytać jak amerykańskie elity wysysają własnych mieszkańców- tu jest link do pozwu, który złożył stan Masachusets przeciwko największym bankom. Lista przytoczonych tam nadużyć mnie nie dziwi, ale wierzących w USA jako państwo prawa powinna obudzić.
Upadek USA oznacza stabilność i prosperity w Argentynie- więc też mój własny portfel...


Nie znasz nikogo- jesteś w grobie jedną nogą

Widzę z komentarzy i prywatnych odpowiedzi, że moje posty o Argentynie pisane stąd zalatują hurraoptymizmem i brzmią prawie jak naganianie do przybycia do tego kraju.
Więc, zanim ktoś sprzeda wszystko, pożegna się ze znajomymi i kupi bilet :), niech lepiej przeczyta uważnie. Po pierwsze, to są moje prywatne odczucia. Zawsze czułem się lepiej w krajach południowej Europy i w tej kulturze, niż gdziekolwiek indziej, jak też zwyczajnie- nie znoszę polskiej zimy, braku słońca i szarości do takiego stopnia, że czasem w zimie potrzebowałem w Polsce wybrać się na solarium dla zwyczajnego zachowania zdrowia i nie popadnięcia w depresję. I naprawdę nie myślcie „ja też nie lubię szarej jesieni”, bo ja zwyczajnie lepiej się czuję pod palącym słońcem w 40 st upale niż w 20, czy 25 stopniach. Tak, wiem, że pisanie tego dla czytelników w Polsce na początku grudnia zakrawa na sadyzm, ale cóż....
Dalej- kompletnie mi nie przeszkadza niesłowność i ściemniactwo Argentyńczyków. Po prostu tu nie należy planować na styk, ale akurat ja tego nie lubię i w Polsce też raczej nie robiłem. Wolałem zawsze mieć rezerwę czasową i nawet z klientami porozmawiać o rodzinie, czy ogólniejszych sprawach. Więc znów- tu czuję się lepiej- bo właśnie tak się postępuje i wszyscy tego oczekują.
Ale to są drobiazgi- najważniejsza rzecz- załatwianie wszystkiego (a przynajmniej bardziej skomplikowanych rzeczy) opiera się mniej lub bardziej na znajomościach. Jeśli potrafi się je zawierać, utrzymywać i przekonać do siebie innych ludzi- nie jest źle. Choć zawsze trzeba zacząć od kogoś, kto cię poleci i wprowadzi w towarzystwo. Jeśli nie znasz nikogo- jesteś w grobie jedną nogą. Nie zrobisz w tym kraju dokładnie nic. Znaczy nie aż tak- możesz pracować dla korporacji, jeśli znajdziesz pracę przez rekrutera za granicą....
Wbrew pozorom ten system działa. Nikt nigdzie nie poleci osoby, co do której zachowania ma wątpliwości. Jeśli masz problem, wspomnisz znajomym- rozwiązanie się z czasem znajdzie. Ale jeśli się naciska, spieszy i próbuje zrobić „na siłę”- można zrazić znajomych- a wtedy- patrz na tytuł.
Podsumowując ten kawałek- jeśli jesteś osoba punktualną, słowną, oczekujesz tego od innych i brak ci cierpliwości- zwyczajnie tu zginiesz. Z dużą szansą na zawał, co w tutejszym wyluzowanym społeczeństwie będzie medialnym newsem- tak na pocieszenie....
Dalej idąc- zamiłowanie do ściemniania- do tego niestety ja też się musiałem po prostu przyzwyczaić i uznać za część inwentarza. Argentyńczyk powie co myśli i dotrzyma słowa, tylko wtedy jeśli przez przypadek jest to dla niego korzystne. Trzeba to po prostu brać pod uwagę, dotrzymywanie umów nie leży w tutejszym zwyczaju, a potem z włosko-hiszpańskim wdziękiem pytają się w czym problem. Drobny przykład- wsiadam do taksówki, widać mnie jako turystę z daleka, zresztą rozmawiam z kolegą po polsku- taksówkarz rusza i wiezie nas w dokładnie odwrotną stronę niż podany adres- na pytanie gdzie jedzie odpowiedział: „aaa, pomyliło mi się” i nagle mu się przypomniało gdzie jest podana przeze mnie ulica.
Kolejna rzecz- w Buenos relatywnie sporo osób mówi po angielsku. Co prawda dla imigranta to żadne pocieszenie- są to głównie osoby związane z biznesem turystycznym, tu możliwości pracy i biznesu nie jest wiele- bo konkurencja imigrantów z UK i USA jest spora. Bez hiszpańskiego prawie nic się nie da zrobić (zresztą mówiąc „czystym” hiszpańskim też nie tak wiele- tutejsza odmiana hiszpańskiego się różni od mówionego w Madrycie- choć są wzajemnie zrozumiałe- ale słychać, że się nie jest stąd).
Z lepszych wiadomości- to jest, podobnie jak w USA, społeczeństwo imigrantów, więc relatywnie łatwo w nie wejść i być ocenianym przez to jakim się jest człowiekiem, a nie przez pryzmat faktu, że się skądś przyjechało. Należy też pamiętać o tutejszej dumie narodowej- znów- dla mnie jest to łatwe. Autentycznie doceniam ten kraj, jego osiągnięcia i sposób działania. Nawet- też zupełnie autentycznie, popieram politykę rządu (zresztą kilka dni temu miałem gorąca dyskusję z antyrządowym Argentyńczykiem, upierając się, że polityka ograniczania obrotu dolarowego w kraju jest w rzeczywistości przykładem światłego myślenia o przyszłości, choć wkurza większość zwykłych ludzi).
Kolejny drobiazg- to co lubię- wolność, ale trzeba ją rozumieć. Tu nie interesujesz państwa, państwo się tobą nie interesuje i w większości miejsc biurokracja wygląda na sporą, ale zwyczajnie nie działa. Potrzeba jakichś pozwoleń na prowadzenie biznesu- można bez, tylko trzeba wiedzieć co można, a co nie. Jest to stos niepisanych reguł- jeśli się zrozumie sposób myślenia i działania tutejszych- jest naprawdę łatwo- jeśli nie- cóż, wracamy do tytułu tego postu.... Znów- ja to w miarę chwytam i zdecydowanie bardziej rozumiem niż polski burdel.
I to by było na tyle- przyjemności życia, południowego i latynoskiego braku pośpiechu nic nie zastąpi, ja lubię przedkładanie relacji z ludźmi, doskonałej jakości jedzenie i świetne wina nad jakiś wyścig szczurów, a zresztą pieniądze i tak jakoś same tu przychodzą. Tylko jeszcze raz- przeczytaj uważnie i najczęściej dojdziesz do wniosku, że się tu nie nadajesz.