O rozdziale funduszy

 Wyobraźmy sobie grupę która regularnie imprezuje razem, powiedzmy, że są to przedstawiciele zaprzyjaźnionych rodzin, nie tak łatwo któregoś się z niej pozbyć. Większość tych rodzin ma się naprawdę nieźle, w sumie najbiedniejsi są zaledwie przeciętniakami. Ale względny dystans majątkowy jest spory, bogatsi tak naprawdę nie muszą się przejmować niczym, biedniejsi i owszem.

W tej grupie jest Laszlo. Który ma zwyczaj być wysyłanym po fajki, bo mały, ale przy okazy zwykle "zapomina" powiedzieć ile dokładnie te fajki kosztowały. Że w sumie w towarzystwie nikt się tym tak bardzo nie przejmuje, to nikt go nie ciśnie. Zwłaszcza że przy próbie przyciśnięcia odpowiada tak że nikt go nie rozumie, a właściwie nawet nie wiadomo, czy coś bełkocze szybko czy po prostu beka. 

Laszlo był w sumie tak sprytny, że z kasy zajumanej przy kupnie fajek potrafił wykoncypować to, że daje niezłe kieszonkowe rodzeństwu, które od tego czasu uparcie twierdzi, że tylko on powinien bywać na imprezach. 

Tego układu pozazdrościł mu inny z biedaków na tej imprezie, Mścisław. Że nikt nie potrafi powtórzyć tego imienia, to i tak wszyscy nazywają go Krzysiem, od zamiłowania do picia na krzywy ryj. Tyle że ten ma sporo większą rodzinę, więc sobie wymyślił, że od teraz, jak będzie brał wódę dla wszystkich to im nie pokaże kwitów. No, to trochę ekipę wkurwiło, a nawet ktoś już mu chciał oklepać facjatę. Ale wiadomo, rodziny znają się od lat, nie wypada, etc. 

Więc stanęło na tym, że ma być nowy regulamin zrzutek, że trzeba się uczciwie rozliczyć. Trochę dziwna sprawa jak na taki układ imprezowy, ale cóż, jak ma się takich delikwentów jak Laszlo i Krzysiu to jakoś trzeba to rozwiązać. Oczywiście natychmiast tych dwóch zaczęło się drzeć, że to nie taka ekipa z jaką chcieli chlać i tak nie można. 

Więc reszta ekipy odpowiedziała, że na razie wszystko może zostać, a tak w ogóle to poproszą kwity i potem trzeba będzie oddać jak wyjdzie że Krzysiu dostał na cztery 0.7 a przyniósł jedną półlitrówkę. Tylko najlepsze jest to, że tak to wszystko wykombinowali razem z Krzysiem, że kasę trzeba będzie oddać po tym, jak rodzina Krzysia też go odstawi od kasy. Bo drugi problem Krzysia polega na tym, że ostatnio pierodli takie brednie, że wszyscy myślą, że już nie tylko wóda mu mózg zlasowała, ale że też się przerzucił na cięższe dragi. Więc rodzinka też go chce od kasy odstawić, bo strach, oczywiście. Ale to są procedury, sądy i w ogóle. 

Więc się spryciula tak dogadał, że na teraz może zajebać ile chce kasy, a potem się rozliczy i oddawać będą ci, co go wyrzucą. 


P.S.

Jak komuś się niektóre rzeczy skojarzyły z aktualną sytuację w UE, to ma rację. Tak naprawdę w tym wszystkim chodzi o to, że Orban i jego ekipa zwyczajnie rozkradają fundusze UE na taką skalę, że to jest jedyna jeszcze na poważnie istniejąca gałąż gospodarki węgierskiej. I PiS usiłuje to samo zrobić w Polsce. I mają pozwolenie na powiedzmy 3 lata, a potem tę kasę ma oddać następny rząd. Serio, nic tu nie jest zmyślone. Polską rządzi zwyczajna banda złodziei i może być tylko gorzej.   

Covid- 19 w Uruguwaju, czyli o wzorowym działaniu państwa

 Na świecie dobrze się rozkręca druga fala koronawirusa. świat, poszczególne państwa i społeczeństwa miały miesiące na przygotowanie się. Naukowcy tę drugą falę zapowiadali i ostrzegali. I co? I nic.

Państwa które poważnie i rozsądnie podeszły do pierwszej fali, w perspektywie drugiej też wyglądają dobrze. Te, które sobie nie radziły, w obliczu drugiej wyglądają jeszcze gorzej. 

Polska jest tu ciekawym przykładem, bo co prawda kraj jest z tektury lepionej śliną i ani władza ani administracja nie jest w stanie wykonać żadnych skomplikowanych działań, ale z pierwszą falą się upiekło przez jedną jedną i to prostą do wdrożenia decyzję o szybkim lockdownie. 

To dało czas, że by przygotować się do drugiej, ale do tego państwo już było całkowicie niezdolne. 

Rzeczpospolita nie jest w tej nieudolności specjalnie osamotniona. Jest cała litania państw i społeczeństw, które nie potrafiły dostrzec powagi problemu i/lub zorganizować systemu który by ten problem jakoś rozwiązał. Czy choć ograniczył.

O COVID-19 wiemy coraz więcej, tak o przebiegu choroby jak też o mechanizmach zarażenia. W miarę wiadomo że w odróżnieniu od wielu innych infekcji tu nieproporcjonalnie wielką rolę odgrywają superspreaders oraz, co jest dość przerażającą wiadomością, nawet przebieg bezobjawowy może, i często prowadzi, do nieodwracalnego uszkodzenia płuc, serca i innych narządów wewnętrznych, w tym również mózgu. 

To w skrócie oznacza, że pomysł pozwolenia wirusowi na swobodne działanie i następne nabycie odporności stadnej jest nie za dobrym pomysłem. A jak dołożymy fakt występowania ponownego zakażenia to już całkiem głupim. Ale nie piszę tego dla wykazywania, że takie pomysły były złe w styczniu czy lutym. Tak, były, ale ograniczona ilość informacji mogła spowodować, że wydawały się rozsądne. Za to ktokolwiek promuje je dziś jest zwyczajnym durniem. 

W takim zamieszaniu i braku wiedzy różne kraje zaczęły stosować różne taktyki dla powstrzymania epidemii. Czasem rozsądne, czasem mniej, a czasem łączące się z denializmem samego istnienia problemu. Szkoda klawiatury na opisywanie złego podejścia, bo ono jest typowe, większość rządów sobie nie poradziła. Oczywiście są pewne tendencje- rządy prawicowe są znacznie gorsze, aż gdzieś do granicy ludobójstwa, a rządy kierowane przez kobiety są znacznie lepsze. 

Jest w tym oczywiście związek przyczynowo-skutkowy, a nie tylko korelacja, bo generalnie prawica w takich sytuacjach zastanawia się czy to dobra okazja, aby zakosić trochę kasy (oczywiście, jak każda!) i jak zrobić dobrze kolegom bankierom i oligarchom. Tym ostatnim zależy zasadniczo na tym, aby dalej spalać ropę w jak największych ilościach, więc i taka jest polityka prawicowych rządów- żadnej epidemii działamy normalnie, a te naczepy-chłodnie obok szpitali to po prostu ktoś tak zaparkował. 

I na takim tle możemy spojrzeć na Urugwaj

Sytuacja startowa była taka, że po wyborach w 2019 dotychczasowa koalicja, rządząca przez 15 lat utraciła władzę. Przejęcie jej przez nową koalicją miało nastąpić, jak zawsze 1 marca. 

Czyli akurat ten dość długi okres przejściowy się wkomponował w rozwój pandemii. I na przykład przyszły minister zdrowia z tego skorzystał i poprosił uniwerek o zorganizowanie mu wykładów dotyczących COVID-19. Wiem stąd, że później w wywiadzie lekarz powiedział, że był zdziwiony samą prośbą, a jeszcze bardziej tym, że minister przybył punktualnie i najwyraźniej po to, aby się czegoś nauczyć. Bo i to nie trafiło wtedy do mediów, a wiele miesięcy później. A konkretnie jak media zaczęły się zastanawiać jak to się stało, że epidemia w Urugwaju jest pod kontrolą, a praktycznie nigdzie dookoła nie. 

Sama epidemia dość szczęśliwie omijała Urugwaj w miarę długo, pierwszy superspreading event był dopiero w pierwszych dniach marca, już za kadencji nowego rządu. Jakaś celebrytka przyleciała z Hiszpanii i wybrała się prosto na wesele na 500 osób. 

System od razu zadziałał. Celebrytka wylądowała na kwarantannie, jak też wszyscy z którymi miała kontakt. Sąsiedzi pomogli, w tym sensie, że dzielnie obserwowali i uprzejmie donieśli na policję, że jej syn ją odwiedza codzienne i przesiaduje godzinami. 

I tak wyglądał start epidemii w Urugwaju

W tym momencie się okazało, że władze mniej-więcej wiedza co robią. Napływ zakażeń był widoczny, wiec ogłoszono lockdown. Ale daleki od tak drastycznego jak w wielu krajach europejskich. Zamknięcie nie dotyczyło całej gospodarki a "jedynie" tych sektorów gdzie następuje kontakt miedzyludzki.

Do tego momentu nie różniło się tak bardzo od postępowania w innych krajach. Ciekawie było jednak dalej.

Otóż powstał komisja doradcza przy rządzie dla wsparcia zwalczania epidemii. I co ciekawe składa się ona z dwóch części- medycznej i epidemiologicznej. Pozornie może się wydawać co to za różnica, w końcu to lekarze zajmują się epidemiami? No własnie jest. Lekarze zajmują się objawami i leczeniem chorób. Za to do badania propagowania i rozwoju epidemii ściągnięto matematyków, jak należało. A przynajmniej matematyk kieruje epidemiologiczną częścią komisji. 

I przez cały czas to naukowcy podawali ścieżkę postępowania dla rządu, a politycy robili to co jest ich robotą- przekazywali to społeczeństwu i ubierali w zasady prawne które były możliwe do wyegzekwowania. Zauważmy, jak bardzo to się różniło od działań państw z dykty, już w tym momencie. Następnie komisja opracowywała zasady dla kolejnych działów gospodarki. Zasady, znaczy procedury, których należy przestrzegać w pracy i przy obsłudze klientów. Czyli maski, dystans, etc. Ubrane w dokładne opisy dostosowane do każdej branży. Opracowywano kolejne procedury i wraz z nimi zezwalano na otwieranie kolejnych sektorów gospodarki. Od najważniejszych do najmniej istotnych i od łatwych do wdrożenia do trudniejszych. Lub niemożliwych i to pozostaje zamknięte. 

W taki sposób dość szybko, po jakiś 2 tygodniach otwarto budowlankę, potem kolejne branże, aż doszli do kościołów, w tym kraju mało istotnych. 

Następnie plan polegał na tym, aby był system pozwalający na śledzenie wszystkich zakażeń i można było wygasić każde powstające ognisko. Co ciekawe, wcale nie było i nie jest planowane całkowite powstrzymanie epidemii. A może od razu uznano, że jest to w sytuacji Urugwaju kompletna mrzonka. 

Mrzonka, bo obok są Brazylia i Argentyna. Argentyna, gdzie jest właściwie kompletny brak komunikacji w społeczeństwie, bo media zajmują głównie autentycznym zmyślaniem wiadomości, odpowiednio pro- i anty- rządowych, wobec czego żaden istotny przekaz nie jest w stanie dotrzeć do całego społeczeństwa, które w ten sposób nie może działać wspólnie w żadnej sprawie. Nawet takiej jak pandemia. Więc niezależnie od tego co rząd by chciał i jak planował, nie jest w stanie tego przekazać społeczeństwu, a zresztą słaba i dysfunkcjonalna administracja i tak prawdopodobnie by nie mogła zrobić żadnego rozsądnego planu. Więc w Argentynie COVID ma się dobrze, ludzie trochę gorzej....

Brazylia organizacyjnie jest silniejszym krajem, ale podzielonym między władze federalne i stanowe, co już utrudnia skoordynowaną politykę, do tego rządem federalnym kieruje kompletny świr i negacjonista epidemii, na to się nakładają relacje post-niewolnicze w społeczeństwie, czytaj patologiczny rasizm i przekonanie elit, że jak coś zabija głównie czarnych to jest to w sumie pozytywna rzecz. Więc epidemia w Brazylii jest już od dawna poza jakąkolwiek kontrolą. 

I o ile Urugwaj może zamknąć granice w portach, na lotniskach oraz lądową z Argentyną, bo ta przebiega wzdłuż dwóch wielkich rzek, tak granicy z Brazylią zamknąć się nie da, bo ona właściwie fizycznie nie istnieje. Wszystkie miasta przygraniczne mają po prostu dzielnice w obu krajach, wewnątrz ich nie ma przejść granicznych, a nawet są budynki z wejściami po obu stronach. 

I przyznam, że z tego poziomu trudności utrzymanie epidemii pod kontrolą to nie nie jest to samo co w Nowej Zelandii czy Islandii, to jest dużo poważniejsza sprawa. I wymagająca stałej mobilizacji społeczeństwa, utrzymania w stanie alertu, a jednocześnie nie zmęczenia ludzi nadmiernymi wymaganiami, czy destrukcją gospodarki. Nic z tego nie jest proste i wszystko wymaga wyważenia mnóstwa sprzecznych interesów. I to nie interesów kolegów, a interesów kraju. I urugwajski rząd robi to dobrze. 

Ilość wykrywanych zakażeń utrzymuje się na stałym poziomie 20-50 dziennie, przy 2-3 tys testów dziennie (na 3,5 mln mieszkańców). Ale co ważniejsze, w praktycznie każdym przypadku władze mogą prześledzić większość kontaktów i zatrzymać ewentualne niekontrolowane rozprzestrzenianie.

Mogą prześledzić kontakty, bo w miejscach anonimowego gromadzenia się ludzi (komunikacji publicznej, mallach, kościołach, etc., jest obowiązek noszenia masek i jest on całkowicie przestrzegany. Bo inaczej po prostu nie jest się wpuszczonym, czy po prostu wypraszają. Za to sytuacje, gdzie później można te kontakty zidentyfikować są względnie bezproblemowe. Maski są powszechne, i jest społeczna presja, ale nie do końca wszyscy ich używają, w mniejszych sklepach bywa różnie, etc.

Kolejna sprawa- poważną częścią gospodarki Urugwaju jest turystyka, a głównie plaże pełne Argentyńczyków. I rząd już zapowiedział, że tego lata (które się zaraz zaczyna), granice zostaną zamknięte. Pewnie się zastanawiali nad decyzją i taką podjęli. I trudno z nią dyskutować. Ponieważ niektórzy Argentyńczycy mogą wjechać- oczywiście mający prawo pobytu w Urugwaju, ale też za jednorazowymi pozwoleniami dla załatwiania różnych spraw. Mają tylko na granicy przedstawić test z wiarygodnej instytucji albo go zrobić na granicy. Jeśli robią na granicy, to muszą zostawić numer telefonu i adres pobytu. 

I o ile z kierowcami ciężarówek ponoć nie ma żadnego problemu, przestrzegają procedur, maski i nie zbliżają się do tubylców, odbierają telefony od władz, etc., tak wjeżdżający w interesach mają wszystko w nosie, jak u siebie. Zwykle nawet nie odbierają telefonów które mają poinformować o wyniku testu. 

O przestrzeganiu kwarantanny nawet nie ma co wspominać. Ale warto w jednym przypadku. Kilka dni temu jakaś Argentynka przyjechała do Punta del Este (taki luksusowy kurort), sprzedać swoją nieruchomość. Zameldowała się w hotelu w dniu przyjazdu i po krótkiej chwili wychodziła na miasto. W recepcji zapytano się ją o kwarantannę, naściemniała, że miała jakich dokument zwalniający. Szef hotelu zadzwonił do stowarzyszenia hotelarzy i zapytał się co robić, ci odpowiedzieli, że żadnych zwolnień nie ma i może robić co uważa. Więc kobieta jak wróciła, dowidziała się że jest wymeldowana i ma się natychmiast zabierać. Stowarzyszenie poinformowało inne hotele i nie przyjęto jej w żadnym- cóż, tak działa wolny rynek, nieprawdaż? Jakąś kwaterę pewnie znalazła, ale w newsach się to pojawiło i może dotrze do Argentyny. Choć bardziej podejrzewam, że to któraś z gazet wymyśliła te "genialne" porady o wjeździe do Urugwaju i już nic nie dotrze. Przynajmniej do tej połowy Argentyńczyków, która wierzy w akurat te media. 

A w kwestii gospodarczych skutków- od razu na początku wprowadzono ciekawe rozwiązanie "częściowego zasiłku dla bezrobotnych", znaczy firmy mogły zmniejszyć ilość godzin dla pracowników, płacą im stosownie mniej, a co do tego co ubyło z etatu przysługuje zasiłek dla bezrobotnych, znaczy jego stosowna część. Więc przy zmianie z całego na pół etatu, dostajemy połowę dotychczasowej pensji i dodatkowo chyba 30% jako zasiłek dla bezrobotnych. Wszyscy zaciskają pasa, wszyscy jakoś mogą przeżyć. Oczywiście teraz rząd namawia ludzi do wybrania się na wakacje gdzieś w kraju, bo przecież i tak nigdzie dalej nie wyjadą, a tak może pomogą przetrwać branży turystycznej. Która na sezon została zwolniona z praktycznie wszystkich podatków, zupełnie rozsądnie. Subsydiów poza tym raczej nie ma, bo nie ma z czego ich rozdawać. 

To oczywiście nie wszystko, ale mam nadzieję, że pokazałem, że można, że się da i można mieć epidemię pod kontrolą nawet w bardzo trudnych warunkach. Problem polega na tym, że u władzy muszą być ludzie, którzy to chcą zrobić i którzy potrafią zaufać fachowcom, ale sami podejmują decyzje. I są to decyzje, które wzmacniają zaufanie dla nich i dla społeczeństwa nawzajem. Aż do stopnia, gdzie prywatne podmioty, same z siebie najpierw pomagają społeczeństwu i władzy zanim spojrzą na własny interes. Ale tego się nie da uzyskać w tydzień.....

Trudne chwile przedwyborcze

W USA zostało półtorej miesiąca do wyborów, a właściwie dużo mniej, bo w niektórych miejscach głosowanie korespondencyjne już się zaczęło lub zacznie się wkrótce. 
Sondaże pokazują 9-procentową przewagę Bidena i jest ona stabilna i rosnąca od miesięcy, co w normalnym kraju by oznaczało, ze wybory są właściwie rozstrzygnięte.
Ale problem polega na tym, że nie mówimy o normalnym kraju. I jak najbardziej Trump może te wybory wygrać. I wtedy to ja naprawdę radzę zastanowić się nie gdzie byłoby fajnie żyć, a gdzie będzie bezpiecznie przeżyć.
Osiągnięcia Trumpa z pierwszej kadencji są naprawdę epickie. Doprowadził jednocześnie do największej epidemii w historii USA oraz do największej zapaści gospodarczej. I w tym samym czasie do największej ekspansji monetarnej w historii oraz największego deficytu budżetowego w czasach pokoju. 
I ostatnie taśmy pokazują, że był w pełni poinformowany o sytuacji, a nawet jakby ją rozumiał. I zignorował. 
Ale z drugiej strony trzyma nieletnich uchodźców w klatkach oraz są przeprowadzane masowe przymusowe sterylizacje kobiet. A konkretnie to histerektomie- usuniecie macicy i jajników. Czyli trwałe okaleczeni również systemu hormonalnego. To ostatnie w zupełności wypełnia chyba każdą definicję ludobójstwa i mam szczerą, choć pewnie płonną nadzieję, że za to odpowie on i jego pomocnicy. A tak dokładnie to tą bandę należy ścigać jak Mengele i resztę, wszędzie aż do śmierci. 
Ale na razie udało mu się wepchnąć na stołek nowego szefa poczty. Który rozpoczął urzędowanie od bardzo intensywnego demontażu maszyn do sortowania przesyłek. A zupełnie po drodze zwyczajnie ukradł 55 lub 70 milionów dolarów. O ile nie wyjdzie coś więcej, oczywiście. Tak, ukradł. Po prostu jego prywatna firma wystawiła fakturę za nic, poczta zapłaciła. 
I tu się zbliżamy do sedna. Tym którym może się wydawać, że wybory w USA wygrywa się większością głosów, potwierdzę, że tak, ale z jednym zastrzeżeniem. To zastrzeżenie jest takie, że głosy rasistów są warte więcej. To nie żaden wymysł, to jest zapisane w samej Konstytucji USA.
A że rasiści nie tylko głosują na Trumpa, ale go wręcz ubóstwiają to głosy na niego są warte więcej. Nie z dokładnie tych powodów co w samej konstytucji (choć też), mechanizmy się zmieniają, istota rządów pozostaje ta sama. I to jest pierwsza część tego jak Trump może wygrać.
Druga część została już przetrenowana w 2000 roku. Wtedy głosów po prostu nie policzono. Co nie jest niczym dziwnym, w USA się bardzo często nie liczy głosów, tylko ogłasza zwycięzcę kiedy jego kontrkandydat przyzna się do porażki. Albo ogłasza przypadkowy wynik a potem media i sponsorzy zmuszają mniej lubianego przez oligarchów do przyznania porażki. Ale w 2000 na Florydzie był wyższy etap. Al Gore prawie na pewno wygrał i żądał policzenia głosów. Czego republikański gubernator Florydy po prostu nie zrobił. Przez jakiś czas trwało udawanie, a potem w końcu Gore odpuścił. 

To jest Floryda. Przetrenowane, sprawdzone, mogą powtórzyć i obecny gubernator się na pewno nie zawaha.

I następnym czynnikiem jest to, że mnóstwo głosów w tych wyborach będzie oddanych korespondencyjnie. I ma je dostarczyć państwowa poczta, dokładnie ta sama, która jest w tej chwili rozmontowywana. Dosłownie i w przenośni. O złodziejstwie nie ma co wspominać, bo to nie są duże pieniądze. Ale pokazują, że ten facet nie cofnie się przed niczym i nie ma już nic do stracenia. Chyba że jest po prostu tak pewny ułaskawienia. Ale rozsądnie rzecz biorą musiałby liczyć na drugą kadencję Trumpa. Albo ja załatwić. Bo tak się składa, że sondaże pokazują większą preferencję do głosowania korespondencyjnego u wyborców Bidena. I nie tylko to. Sam Trump intensywnie namawia do głosowania osobistego i nie ufania poczcie. Sort of. Bo ostatnio poprosił swoich zwolenników o głosowanie dwa razy- korespondencyjnie i osobiście. To jest przestępstwem chyba nawet w USA. Ale może tak jak wiele, tylko wtedy gdy sprawca jest czarnym lub latynosem. 
Tak czy inaczej- na Trumpa dziś już głosują tylko zapiekli rasiści. Ale jest ich całkiem sporo. I normalnie nie miałby żadnych szans. Ale to jemu pomoże zwyczajowe fałszowanie wyników i do tego można dołożyć spory koncert nadzwyczajnego fałszowania, które jest organizowane. 
Oraz niewyjaśnione kwestie hakowania spisów wyborców i być może dostępu do zliczania głosów w poprzednich wyborach- to już przez ruskich. 

Roger Stone, kryminalista praktykujący u Nixona i potem wieloletni działacz Partii Republikańskiej, blisko kolejnych prezydentów, ostatnio ułaskawiony, wprost proponuje wprowadzenie stanu wyjątkowego gdyby Trump przegrał. On ma taką manierę przesadzania, ale w klimacie orientuje się dobrze. W końcu nie spędził ani jednego dnia w więzieniu, a uzbierał sobie na dziesiątki lat. 

Za to jeśli Trump wygra, to będziemy mieli to samo tylko bardziej. Jeszcze więcej ludobójstwa, jeszcze więcej zapaści gospodarczej, jeszcze więcej kasy dla oligarchów i tym razem na deser poważna inflacja. I tak dookoła świata. A razem ze swoimi bratnimi duszami- Kimem, Władimirem i Jairem zrobią co tylko się da dla dołożenia kasy dla naftowych oligarchów i maksymalnego możliwego zdemolowania klimatu. I jeśli dać mu na to następne 4 lata, to naprawdę nie będzie czego zbierać. 

Ale jest w tym wszystkim trochę optymistycznych wiadomości. Trump jest nie tylko oszustem, złodziejem i zbrodniarzem, ale również leniem i durniem. Dzięki temu prowadzi kampanię jak prowadzi i jeśli wybory zostaną sfałszowane w zaledwie umiarkowanym stopniu to je przegra.

Gerrymangering

Tytułowe zjawisko jest dość interesujące. A dokładniej powinno nas teraz interesować bo moze mieć ciekawe konsekwencje dla świata.

Dla przypomnienia gerrymangering to procedura zmiany granic okręgów wyborczych w taki sposób, aby zapewnić zwycięstwo w wyborach jednej z partii, nawet jeśli jest daleka od osiągnięcia większości. 
Robi się to tak, że przez te manipulacje granicami okręgów "pakuje" się wyborców przeciwnika w jeden/kilka okręgów, gdzie osiąga on powiedzmy 90% poparcia, a pozostałe tak konstruuje aby nasza partia zdobyła tam nieco ponad połowę głosów. W ten sposób, jeśli na danym obszarze wybieramy powiedzmy 10 posłów w jednomandatowych okręgach po 1000 wyborców każdy i dwie parte, A i B, to możemy te okręgi podzielić tak:
W 4 okręgach zwycięża partia B. Zdobywając wszystkie głosy, po 1000. Razem 4000 na partię B, 0 głosów na partię B.
W 6 okręgach zwycięża partia A. Zdobywa po 501 głosów w każdym, partia B po 499. Razem 3006 na partię A i 2994 na partię B.

Łącznie partia A zdobyła 3006 głosów z 10 tys., a partia B 6994 z 10 tys. Partia A otrzymuje większość mandatów przy 30% głosów. Pytanie- zwolennikiem której partii był człowiek odpowiedzialny za ustalenie granic okręgów wyborczych?

Po chwili refleksji koniecznej na przemyślenie powyższych wyników możemy łatwo się domyślić, że granice okręgów ustalał zwolennik partii A. Ale wybory nie są aż tak precyzyjnie przewidywalne. A przynajmniej nie w każdym kraju. Zresztą w tych, gdzie są doskonale przewidywalne, nie potrzeba sztuczek z granicami okręgów. 
Więc potrzeba do tego dość solidnych badań wyborczych, ale też określonej geografii wyborczej. Podziału społeczeństwa na bloki wyborcze zależne od miejsca zamieszkania. Albo na miejsce zamieszkania zależnie od preferencji wyborczych. Albo zamożności wpływającej na jedno i drugie. W podanym przykładzie te dane musiały być nieskończenie precyzyjne. Takich danych nie ma. W rzeczywistości mówimy o głosowaniu w pierwszych 4 okręgach w powiedzmy 70-80% na partię B i 55% w pozostałych na partię A. Partia A nadal wygrywa zdobywając mniejszość głosów, ale różnica nie jest aż tak drastyczna jak w pierwszym przykładzie. 

Oprócz orientacji z geograficznych preferencjach wyborców i stabilności tych preferencji potrzeba solidnej dozy cynizmu u stosownych decycentów, przez co partie bliższe ideałom demokracji rzadziej stosują takie metody. I oczywiście działają one jedynie w przypadku ordynacji większościowej. Co przy okazji zaleca patrzenie z jeszcze większą podejrzliwością na promotorów takich rozwiązań.

Po tym skrótowym przedstawieniu problemu, drodzy Czytelnicy, kto z Was zauważył gigantyczną słabość tego rozwiązania?
Tak, może zapewnić długoletnie rządy mniejszości. Ale tylko pod warunkiem stabilności. Jeśli sytuacja się naprawdę posypie, partia A zacznie być postrzegana jako prawdziwa banda, której należy się pozbyć za wszelką cenę, to nawet zwyczajowy margines tych 5 czy 10% nie pomoże. Stracą 10% poparcia, ale też wszystkie mandaty. Jak ktoś nie zauważył jak to możliwe- partia B zbiera swoje 4 miejsca, jak zawsze. Ale potem uzyskuje nieco ponad większość w pozostałych 6. I tak uzyskując powiedzmy 60% głosów zdobywa 100% mandatów. Przez pazerność partii A.

A teraz możemy rozszyfrować tej nazwy partii. Masowy gerrymangering w USA uprawiają Republikanie, a Demokraci raczej nie. Miejscami, sporadycznie, ale zasadniczo prawdziwym byłoby twierdzenie że to Republikanie opierają swój biznes polityczny na utrzymywaniu władzy mniejszości wszystkimi możliwymi metodami, a Demokraci, jeśli w ogóle starają się walczyć o władzę, to robią to odwołując się do głosu większości. 
I ten proceder zupełnie dobrze działał z punktu wiedzenia Republikanów, a zwłaszcza sponsorującej ich oligarchii. Od czasu przejęcia rasistów przez Partię Republikańską, w przededniu wyboru Nixona, to ta partia dominowała w polityce USA. 
I dominuje do dziś, między resztą swoich polityk, kultywując też rasizm. 

Ale zanim wrócimy do USA, możemy jeszcze pokazać przykład manipulacji okręgami z polskiego podwórka. Otóż szalona reforma samorządowa w wykonaniu AWS m.in. powołała nowe województwa. I w tym przypadku te województwa nadal były okręgami wyborczymi, ale o kształcie tych okręgów mógł zdecydować rząd. I zdecydował, Województwa stały się bardzo dziwne z punktu widzenia sieci powiązań gospodarczych, poziomu rozwoju, sieci transportowej, czy rozwoju przemysłowego. 
Ale za to stały się zupełnie nie dziwne, jeśli uznamy, że główną cechą jest poparcie dla AWS. Z pewnym marginesem, oczywiście.
Ale potem się okazało, że Polska tych reform wybitnie nie lubi, a duet 4 neoliberalnych reform i Balcerowicza to było dużo za dużo. AWS i tak się w ogóle nie dostał do parlamentu, ale gdyby uzyskał wynik trochę lepszy niż kompletnie katastrofalny, to i tak by się przejechał na swoich rachubach senackich.
Bo nie zapominajmy, że cała ta zabawa może działać tylko w wyborach większościowych, a takie są w Polsce do Senatu. Ale implozja AWS miała minimalne znaczenie dla Polski i żadnego dla świata. 
Za to polityka w USA ma podstawowe znaczeni dla świata. 
I dlatego nadchodzące wybory są ważne. I ja bardzo, bardzo chciałbym zobaczyć ten efekt zemsty gerrymangeringu. Bo to może zatopić kompletnie Partię Republikańską. 

Katastrofa o biblijnych proporcjach

Epidemia to jest jedna rzecz. Druga to jej efekty ekonomiczne. I tu było olbrzymie miejsce do popisu dla władzy, która mogła rozsądnie przezimować gospodarkę, albo udawać, że nic się nie dzieje, czy wręcz w imię neolibskich durnot dać ludziom ochłap na chwilę, ale pogłębić problemy z płaceniem za nieruchomości.
I to ostatnie przyjęto jako drogę postępowania w USA. I wszyscy za to zapłacimy. Drogo.
Mianowicie w ramach tarczy antykryzysowej wysłano tam po czeku na 1200 usd, zawieszono eksmisje i dołożono całkiem sporo do zasiłków dla bezrobotnych.
I teraz: czek był jeden, był i znikł, nie ma. Epidemia, nawet w przypadku sprawnych działań i tak by trwała dłużej niż się na początku spodziewano. A z działalnością rządu Trumpa, po pół roku jest znacznie gorzej niż ktokolwiek mógł przewidywać.

Co to wszystko oznacza?

Otóż to, że ludzie chowają się w domach, nie konsumują i nie pracują. Czyli ekonomia stoi. Jednorazowy czek był i znikł, teraz w wielu amerykańskich domach zaczęło się szukanie jakichkolwiek pieniędzy. I ich nie ma. Bo gospodarka dalej stoi i bez pokonania epidemii stać będzie. 
I nie wchodząc w szczegóły mechanizmu, już jest chyba jasny czas podać liczbę:

32%

Tyle amerykańskich gospodarstw domowych w lipcu nie zapłaciło przynajmniej części swoich zobowiązań za nieruchomość. A 19% nie zapłaciło nic. 

Powiedzmy to jeszcze raz. Co 3 gospodarstwo domowe nie miało pieniędzy na czynsz lub ratę kredytu za mieszkanie. A to są przecież wydatki ponoszone zaraz po jedzeniu.
Co 5 gospodarstwo domowe nie zapłaciło nic. Tam prawdopodobnie jest głód, być może łagodzony przez food stamps lub banki żywności. 

To nas prowadzi do uzasadnionego wniosku, że co 3 gospodarstwo domowe nie ma środków na nic poza żywnością, a co 5 nie ma nawet na żywność. Być może te liczby są gorsze, lepsze raczej nie. 
I mamy właśnie kończący się zakaz eksmisji. 
1/3 gospodarstw domowych jest zagrożona eksmisją. Zapewne część z nich się dogada, ale to cokolwiek da jedynie w przypadku wzrostu dochodów takiego gospodarstwa. Co oczywiście może nastąpić, w sytuacji wyjątkowego fuksa lub wzrostu gospodarki. Obie te rzeczy mogą się oczywiście zdarzyć, ale rozsądnie rzecz biorąc nie należy się spodziewać żadnej z nich, przynajmniej na masową skalę.

To oznacza, że już zaraz będziemy świadkami największej akcji pozbawiania ludzi dachu nad głową od czasu nalotów dywanowych. 
A zaraz potem wielkiej jak lej po bomie dziury w budżecie każdego kto żył z najmu lub finansowania nieruchomości. Co w dużym skrócie oznacza cały system finansowy USA. 

Teraz zabawniejsza część historyjki: do końca czerwca obowiązywał zakaz eksmisji i dodatkowy zasiłek dla bezrobotnych w wysokości 600 USD tygodniowo. To nie było mało. I tego już też nie ma.

Jest za to olbrzymie bezrobocie oraz rozpoczyna się fala obniżek płac. Jednym firmy obniżają po prostu, choć to nie jest popularne w USA, w końcu kraju mentalności sukcesu, więc takich sytuacji jest prawdopodobnie zaledwie ok. 4 mln. Innym po prostu ubywa godzin pracy i takich sytuacji jest znacznie, znacznie więcej. 

To są tylko liczby, ale za nimi są prawdziwe ludzkie tragedie. Oraz, co ważniejsze, kompletny brak alternatyw dla większości. Nawet jeśli dziś jest się wśród szczęśliwców, gdzie całe gospodarstwo domowe utrzymało dochody, to nie ma żadnej gwarancji, że za pół roku nadal tak będzie. I nawet jeśli ma się niezłe kwalifikacje, to bezrobocie w danej branży może być zbyt wysokie, aby znaleźć jakąkolwiek nową pracę (halo, piloci?). 

To już jest największy kryzys w historii współczesnej ekonomii, a rozpoczęcie egzekucji i zakończenie dopłat do zasiłków go bardzo, bardzo szybko pogorszy. 
A przecież nic się nie poprawia, wręcz przeciwnie, sytuacja epidemiologiczna się pogarsza. I obecnie wszystko wskazuje na to, że co najmniej do czasu objęcia urzędu przez nowego prezydenta to będzie się nadal pogarszać. 

Pogarszać. Z poziomu 140 tys zgonów i 1/3 społeczeństwa bez pieniędzy na podstawowe opłaty. 
W tym tempie USA prawdopodobnie przebiją liczbę zgonów z epidemii grypy z 1918-19, a być może też ofiar 2 w.ś. Już teraz liczba zgonów przekroczyła wszystkie pozostałe wojny toczone poza terytorium USA. 
Za to tempo hamowania gospodarki przebiło wszystkie powojenne recesje o głowę, w tym również kolaps 2009 roku. Teraz pozostaje kwestia czy poziom załamania będzie podobny czy znacząco gorszy jak w Wielkiej Depresji. 

I nie będzie tak "łatwo" jak w 2009, kiedy światowa ekonomia została dość szybko podniesiona przez gigantyczny program inwestycyjny w Chinach. Nic takiego tym razem nie będzie. Będzie rachityczne kilkaset miliardów w UE, i kompletny rozkład w USA co najmniej do 21 stycznia przyszłego roku. A Chiny są skoncentrowane na sobie i wprowadzaniu zamordyzmu aby ratować swoją klasę oligarchów. Światu już nie pomogą. 


Ciekawe czasy

Otóż raz mam dobrą wiadomości w tych ponurych czasach. Jeśli ktoś lubi fabułę katastroficzo- dystopiczną to już nie musi szukać beletrystyki. Wystarczy że się podłączy do wiadomości z USA.
Ale żadnych więcej dobrych wiadomości nie ma.

W tym dystopijnym obrazie na pierwszy plan nie wysuwają się powszechnie znane kwesti, czyli epidemii, ekstremalnej liczby bezrobotnych, nie działającego systemu opieki zdrowotnej ani braku siatki bezpieczeństwa na złe czasy. To wszystko byłoby ponure, ale dalekie od pełnego opisania dzisiejszej rzeczywistości. Dziś, i z każdym nowym dniem to zamienia się coraz bardziej w ponury teatr bezdusznego okrucieństwa, ale też absurdu.

Na rozgrzewkę drobny, przypadkowy news: w Brooklynie sąsiedzi skarżyli się na smród dobiegający z U-Haula. Znaczy takiej ciężarówki z wypożyczalni, zwykle używanej do przeprowadzek. Przyjechała policja, otworzyła. W środku załadowana ludzkimi zwłokami, które zaczynały się poważnie rozkładać. W drugiej takiej- to samo, łącznie 40-60 ciał.
Jak się tłumaczył właściciel krematorium przy którym to się działo, nie wie dlaczego jego pracownicy tego nie rozładowali. Cóż...
Ale mam jedno zasadnicze pytanie- dlaczego mógł znaleźć więcej naczep chłodniczych? Znaczy więcej, bo tam stały już dwie, też wypełnione zwłokami. Może już brakuje chłodni do wynajęcia w okolicy Nowego Jorku? W końcu to jest jedyna część transportu która jeszcze prawie normalnie pracuje.
Jak ktoś chce bliższy opis to jest tu

A następnie mamy taki ładny obrazek, który właściwie opisuje dzisiejsze USA
Tak, to jest protest w USA. Tak, to są hasła protestu.
I nie, wygląda na to, że nikomu nic się nie pomyliło. Otóż odbywają się protesty przeciwko ograniczeniom kwarantanny. I tak, jak najbardziej pod hasłami wysłania ludzi do obozów pracy, gdzie mają realną szansę nie przeżyć tego doświadczenia.
I tak, rasiści mówią to otwartym tekstem.
A tak dokładniej chodzi o zakłady mięsne, niezupełnie rzeźnie, ale takie firmy, gdzie się rozbiera półtusze lub kurczaki. Praca tam wygląda tak, że jest linia produkcyjna i wzdłuż niej stoją, najczęściej ramię w ramię pracownicy i każdy odcina jeden, zawsze ten sam kawałek.
I tak przez całą zmianę, nawet bez możliwości zasłonięcia ust przy kichaniu czy kaszlu, bo by pomięli kawałek do odcięcia.
Po opisie można się domyślić, że praca ta nie cieszy się specjalnym powodzeniem u ludzi mających jakąkolwiek alternatywę.
I dość oczywiście takie miejsce jest dość dobrym rozsadnikiem wszelkich infekcji. A COVID-19 bardzo dobrym.
Oczywiście, jak większość miejsc pracy także i to można zrobić nieco bezpieczniejszym: zrobić większy dystans pomiędzy stanowiskami pracy, dać środki ochrony osobistej, pilnować dystansu w szatniach, etc. Ale nie zrobiono w tym zakresie nic, przynajmniej w olbrzymiej większości tych zakładów. Które zresztą należą w tejże olbrzymiej większości do zaledwie kilku koncernów.

Nie zrobiono nic, więc w kolejnych zakładach wybuchają epidemie i kiedy sytuacja już jest nie do opanowania, to są zamykane. Więc na inne zakłady w koncernach jest nakładana presja szybszej pracy, w większym zagęszczeniu. I tak to się rozwija. I żeby było śmieszniej, w wielu z tych miejsc oficjalnie nie ma żadnej epidemii, bo z jednej strony większości z tych ludzi i tak nie stać aby pójść do lekarza czy szpitala, zresztą może żadnego nie być w okolicach gdzie są takie zakłady. Bo ludzie co prawda są, ale i tak ich nie stać na opiekę medyczną w żadnych czasach. A lepszej pracy nie ma, bo gdyby była, to zakłady mięsne by nie mogły działać z braku pracowników.
A zresztą to są zazwyczaj bezpiecznie Republikańskie okolice i administracja stanowa się nie przejmuje żadną epidemią i po prostu nie ma testów. A rząd federalny nie przejmuje się okręgami bez znaczenia dla wyniku wyborów, więc nie ma żadnych testów.
Za to przejmuje się tym, aby tego typu firmy mogły działać. Więc republikański (oczywiście) gubernator Iowa zadeklarował, że kiedy firma ogłosi że pracuje, to kto nie zgłosi się do pracy ten traci prawo do zasiłku dla bezrobotnych. I nieważne jaka jest sytuacja epidemiczna.
Kolejni republikańscy gubernatorzy robią to samo. W Teksasie ogłoszono po prostu uruchomienie gospodarki, kto się nie stawi, traci zasiłek.

Oczywiście nie ma tam żadnych przesłanek, że epidemia się kończy, nie ma żadnego powszechnego testowania, ani weryfikacji kontaktów, kwarantanny, niczego. Za to w stanach, gdzie gubernatorzy starają się panować nad epidemią i rozsądnie ją przetrwać oraz uruchamiać wszystko jak się będzie dało, to odbywają się manifestacje jak na obrazku. I choć hasło jest wybitne, to jedna rzecz jest nietypowa- protestująca ma maseczkę, to akurat jest mało spotykane w tym towarzystwie. No, chyba że to prowokacja i pani przyszła ich trollować. To IMO jej wyszło.

I zacząłem od opisu dystopii, to mogę i tak skończyć. Otóż żona gubernatora Massachusetts jest Koreanką. Nic nadzwyczajnego, ale w tej sytuacji ona użyła swoich kontaktów i stan kupił w Korei 500 tys testów. Ale zabawniejszy był transport. Mianowicie na polecenie Jareda Kushnera (zięcia Trumpa, jakby ktoś nie pamiętał) federalni jeżdżą po kraju i konfiskują należące do stanów transporty rzeczy przydatnych do zwalczania epidemii. Nikt nie wie co się z nimi dalej dzieje, bo rząd ich nie rozdaje nikomu. Może sprzedaje kolegom, a może po prostu niszczy.
Więc tenże gubernator jest Republikaninem, więc wie na co stać to towarzystwo, ale najwyraźniej nie ma ochoty w tym uczestniczyć. Więc zorganizował to tak: ładunek przyleciał koreańskim samolotem (aby był poza jurysdykcją federalną) i to bezpośrednio na lotnisko w Massachusetts , aby nie przekraczał granic stanowych (bo wtedy może paść w łapy federalnych. A na lotnisku czekała zmobilizowana na te okazję stanowa Gwardia Narodowa. Tak, stan musiał wysłać swoje siły zbrojne, aby chronić się przed rządem federalnym.
A zakup tak wyglądał, bo wcześniej rząd federalny zrobił to tak, aby stany i miasta się wzajemnie licytowały o ochłapy dostępnych testów i środków ochronnych. A potem i tak przejmował ten kupiony towar.

To znaczy od słabszych. Bo po pierwszych takich przypadkach gubernator Kalifornii publicznie przypomniał federalnym ile kasy płynie z Kalifornii do Waszyngtonu. Tonem sugerującym, że wcale nie musi płynąć.

Czy może być gorzej? Oczywiście, że tak!!!

W USA Donald Trump najpierw rozmontował system ochrony epidemiologicznej w USA i zamknął amerykańskie laboratoria monitorujące potencjalne nowe epidemiczne wirusy. Jedno z tych laboratoriów było w Wuhan, tak, tym samym. Zamknięte w kwietniu zeszłego roku. Potem, poinformowany przez wywiad w listopadzie 2019 o nowym wirusie po prostu to zignorował, a obecnie sposobem zarządzania pomógł doprowadzić do światowego załamania gospodarczego oraz prawdopodobnie jesteśmy na początku najbardziej śmiertelnej epidemii w historii USA. 
Wzrost bezrobocia pobił wszystkie rekordy i przy okazji dowiedzieliśmy się jaka jest łączna pojemność systemów zgłaszania się po zasiłek dla bezrobotnych we wszystkich stanach. Jest to 6,6 mln tygodniowo. Z wyjątkiem pierwszego tygodnia, tylu ludzi się rejestruje. Inni nie mogą się dodzwonić i próbują w następnym tygodniu.

Kongres przegłosował bailout. Zresztą nie jedyny, bo faktycznie już go prowadzi FED. Który nazwał żabę rybą i uznał, że obligacje które miały poziom inwestycyjny przed kryzysem, nadal go mają i choć wprost nie może kupować obligacji śmieciowych to to robi. Dzięki temu ostatni miesiąc przetrwał Ford Motor Company, parę firm naftowych i im podobnych.
W legalnym bailoucie dano obłędną ilość kasy dla wielkich korpo, część Tump wyda bez żadnej kontroli, ale był też fundusz dla małych firm i 1200 usd na głowę dla obywateli. I zgadnijcie co? Kasa dla małych firm się już skończyła. I właściwie nie wiadomo dlaczego, bo nikt nic nie dostał i nikomu jeszcze nic nie zatwierdzono. 
Ale z tymi 1200 usd jest jeszcze śmieszniej. Najpierw Trump powiedział, żeby wstrzymać druk czeków, bo on chce, żeby był na nich jego podpis. Totumfackie, ale niegroźne. Oprócz oczywiście tego, że dziesiątki milionów ludzi czeka na tą kasę aby mieć co do garnka włożyć i nie wylądować na ulicy. Otóż nie. To bydle by nie było sobą, gdyby oprócz tego nie odwaliło jeszcze jakiego świństwa. Otóż jednocześnie zdecydował, że banki przez które przejdą te czeki mogą je zatrzymać na poczet długów. Efektywnie opóźnieniem tej wypłaty wpędził ludzi w długi i potem pozwolił na zatrzymanie ostatniej kasy na przeżycie za te długi. W skrócie zrobił to tak, aby w miarę możliwości nic nie trafiło do potrzebujących. 
Do tego Partia Demokratyczna już wygrała wybory. Udało się pozbyć Sandersa. Teraz mogą spokojnie poczekać do zaprzysiężenia Trumpa na drugą kadencję. 

Zwykle Republikanie do ciężkiej recesji doprowadzali dopiero w drugiej kadencji, ale tu Trump też przebił wszelkie rekordy. Z głupoty, nienawiści, rasizmu i chciwości doprowadził do ruiny swój kraj i zapewne do nędzy i cierpienia większą część świata. Czy może być cokolwiek gorszego niż jego druga kadencja? 

Otóż odpowiedź jest. I niestety, ale jest ona pozytywna.

Pamiętacie jak po wyborze Bolsonaro na prezydenta Brazylii napisałem, że teraz to wszyscy będziemy mieli przej.....? No to mamy. 
Trump zniszczy tylko ekonomię i światowy system wymiany towarów, krążenia pieniądza, etc. i doprowadzi do nędzy setki milionów ludzi dookoła świata. Bo tyle może jako prezydent USA. Niestety prezydent Brazylii może więcej. Może zniszczyć dużą część światowego ekosystemu. 
I to robi. Od czasu objęcia urzędu rozmontował większość nie tylko hamulców, ale nawet monitorowania stanu wylesiania. Chodzi przede wszystkim o Amazonię, ale nie tylko. To się dzieje w całym kraju.

I wszędzie proces jest ten sam. Jeśli wytniesz las, to drastycznie spada parowanie i jest mniej wilgoci do kondensacji i następnych opadów. Kiedy robi się to na skalę kontynentu, to i klimat się zmienia na skalę kontynentu. I w tym względzie Bolsonaro osiągnął już sukces porównywalny z ekonomicznymi i epidemiologicznymi osiągnięciami Trumpa. Tylko w ważniejszej kwestii.
Otóż to parowanie z Amazonii i centralnej części Brazylii jest poważnym, czy może prawie jedynym źródłem opadów i wody w dorzeczy Parany. Jednej z największych rzek świata, której dorzecze w tej chwili żywi setki milionów ludzi. Głupim i złym przemysłowym rolnictwem i destrukcją gleb soją i glifosatem, ale żywi. 
Albo żywił. Sytuacja jest teraz taka, że tam po prostu nie pada. Wody nie ma.  W na większości biegu Parany jest rzeka ma około metra głębokości, a w wyższym biegu, nieco poniżej wodospadów Iguacu, ale już jako Parana ma dziś oszałamiające 10 cm głębokości. Od wczoraj spadło o 5. Opadów nadal nie ma, nic ich szybko nie zapowiada. Nic ich szybko nie zapowiada bo właśnie się tam kończy pora deszczowa i zaczyna się sucha. Nie nie pomyliłem się. Pod koniec pory deszczowej w jednej z największych rzek świata praktycznie nie ma wody. 

Nie ma co panikować, to nie cała Argentyna ani Brazylia. Nawet Paragwaj, najbardziej narażony mimo wszystko miał względne opady. Co prawda dotyczy to większości terytorium Brazylii, ale tej mniej zagospodarowanej. W końcu chodzi o to że jest właśnie karczowana. A w Argentynie to jest region lasów i tylko częściowo pampy, gdzie woda idzie raczej bezpośrednio znad oceanu. 
Ale Bolsonaro nie powiedział jeszcze ostatniego słowa. Ma prawie 3 lata do końca kadencji i może być ponownie wybrany. 
Jeśli Trump wygra reelekcję to zniszczy do szczętu amerykańską i światową gospodarkę. Ale jeśli wygra Bolsonaro to zniszczy światowy ekosystem. I będziemy się zastanawiać jak mogliśmy się przejmować takimi drobiazgami jak jakaś ekonomia. I wtedy będziemy mieć naprawdę przej...

Wybory w USA, przełomowy dzień

Minęły już trzy prawybory, w Iowa, New Hampshire, Newadzie oraz Południowej Karolinie . W pierwszych trzech największą liczbę głosów zdobył Sanders. Dla pokazania perspektywy- to się nigdy nie zdarzyło. To, znaczy zdobycie największej liczby głosów we wszystkich trzech pierwszych prawyborach przez kandydata. Z którejkolwiek partii. To pokazuje skalę poparcia dla Sandersa.

Ale ciągle w Iowa nie zdobył największej ilości delegatów. I to w ogóle były bardzo ciekawe prawybory. Ciekawe, ponieważ aplikacja, która miała pomagać w liczeniu zawaliła się. 
Zanim przejdę do szczegółów, to trzeba podkreślić skalę wyzwania. Otóż tam było zorganizowanych nieco poniżej 2 tys. obwodów głosowania. I z każdego miano przesłać wyniki pierwszego ustawienia wyborców, ostatniego oraz ilość delegatów. Czyli trzy rekordy, każdy po 4-7 zestawów liczb, zwykle dwucyfrowych. Licząc ze sporym zapasem, 8 liczb 16-bitowych każda, razy 3, razy 2048 (dla okrągłego rachunku) to daje .. z całego stanu. Tyle danych w ogóle trzeba było zebrać. Zajęło to.... tydzień. Aplikacja specjalnie zaprojektowana do tego zadania wysypała się od razu. Zapasowy kanał, czyli telefony były tak zorganizowane, ze nie dało się dodzwonić i przekazać informacji. Co w sumie nie miało aż tak wielkiego znaczenia, ponieważ reguły głosowania były tak sformułowane, że wiele z osób organizujących te głosowania sama ich nie rozumiała. A szkoleń wcześniej zaniedbano. 
Dla uzupełnia obrazu, ten soft kosztował coś ponad 150 tys usd., zapłaciła za niego oczywiście Partia Demokratyczna Ohio. Ale tylko w części. Resztę dorzuciła partia z Newady i...... sztab wyborczy Buttegiega. Prawie zaraz po rozpoczęciu liczenia, jak już się okazało, że cały system się zawalił, nikt nie zna wyników i nie wiadomo kiedy będą, co zrobił kandydat Buttiegieg? Ogłosił że wygrał. WTF?

I żeby było śmieszniej, po tygodniu, jak już czegoś tam się względnie doliczono (choć dokładnie tego chyba w ogóle nie zrobiono) okazało się, że najwięcej głosów zdobył Sanders, ale najwięcej delegatów Buttegieg. Prorok jaki czy co?

Południowa Karolina to następny interesujacy przypadek. Podobnie jak na całym Południu, Partia Demokratyczna tam prawie nie istnieje, czasem ma jakieś lokalne sukcesy, ale w polityce stanowej nigdzie tam się nie liczy. Nie ma członków, nie ma działaczy, jest garść ludzi wspominających dawne sukcesy, czyli czasy, kiedy rasiści byli związani z Demokratami, a nie Republikanami, jak dziś. Ale głosy delegatów na konwencji są tak samo ważne jak z Kalifornii. 
W 2016 roku w stanach, gdzie Partia Demokratyczna faktycznie istnieje, działa i liczy się w polityce to Sanders otrzymywał olbrzymie poparcie. Ale głosy z Południa poszły w całości na Clinton, podobnie jak aparatu partyjnego. 
Dziś mamy podobną sytuację. Z drobnymi poprawkami- poparcie dla Sandersa jest wyższe niż wtedy, a aparatczycy głosują dopiero w drugim podejściu. Czyli jeśli na konwencji będą delegaci przynajmniej 3 kandydatów i nikt nie uzyska większości w pierwszym głosowaniu. 

Ale Buttegieg już zrezygnował, Warren się nie liczy, reszta tym bardziej. Jest Biden, na którego stawia aparat partii, który, jak już pisałem, zdecydowanie woli przegrać wybory z Bidenem niż wygrać z Sandersem. 
I jest republikański miliarder, rasista i kolega Trumpa. Zaraz, zaraz, przecież mówimy o prawyborach w Partii Demokratyczej. No tak... Skoro Clinton mogła najpierw doprowadzić do bankructwa partię, a potem faktycznie ją przejąć, to dlaczego miliarder nie może sobie jej kupić?
Na szczęście jeszcze była debata, na którą go zaproszono. Zresztą tylko dzięki zmianie regulaminu w ostatniej chwili, czyli też pewnie za drobną dotacją. Ale Bloomberg, bo tu o nim mowa w debacie wypadł tak doskonale arogancko i niekompetentnie, że to akurat zostanie zapamiętane na długo. 

Tu wypada przypomnieć o jeszcze jednym drobiazgu: próg wyborczy do podziału delegatów wynosi 15%. I obowiązuje zarówno w hrabstwach jak też całym stanie, więc kandydat, który otrzymuje pomiędzy 15 a ok. 20% ma szansę dostać nieproporcjonalnie mały udział. 
Więc aby mogła być konwencja z trzema kandydatami, każdy z nich musi regularnie uzyskiwać przynajmniej te 15-20%. Biden tyle na Południu uzyska, często dużo więcej. Ale aby powstrzymać Sandersa, ktoś musi dostać głosy i mandaty poza Południem. I co więcej, bezpieczne 20% głosów, bo jeśli to będzie mniej niż 15%, to faktycznie przypadną najsilniejszemu. Czyli Sandersowi.

I w tej, niesamowicie ciekawej sytuacji, czekamy na wtorek. Wtedy 3.03 odbędą się prawybory w kilkunastu stanach. W tym Kalifornii i Teksasie. W Kalifornii wygra Sanders, na Południu Biden. I po raz pierwszy będzie też Bloomberg, który nie startował w ogóle w pierwszych czterech. 
Jeśli Bloomberg dostanie swój solidny udział delegatów, to gra jeszcze potrwa, będzie ciężka dla wszystkich, ale w końcu wygra pewnie Biden. 
 Następne pytane zależy czy ktoś wyraźnie wygra w Teksasie. Jeśli Biden, to gra trwa dalej, ale nadal ze wskazaniem na Sandersa. Jeśli Sanders, to prawybory można uznać za zakończone. Jeśli będzie coś w okolicach remisu, to Biden i tak jest na straconej pozycji. 
Ale wiecie co może być najśmieszniejsze? Że Bloomberg i Biden wzajemnie sobie poodbierają głosy i w kilku stanach mogą nawzajem się pozrzucać poniżej 15%

I zupełnie serio. Niezwykle rzadko się zdarza, że można powiedzieć, że zaraz będzie dzień, który zadecyduje o losach świata. Ale właśnie taki będzie. Stawką jest demokracja i socjalizm lub wyzysk przez oligarchię i zamordyzm. I kolejne 4 lata przyspieszonej erozji instytucji w USA może być nie do odrobienia przez wiele dziesięcioleci. 
Wam życzę obgryzania chipsów we wtorek, bo ja chyba będę obgryzać paznokcie....

Prezydent Bernard Sanders

Kiedy to piszę, prawybory się jeszcze nie rozpoczęły. Ale jest sporo sondaży z kluczowych stanów.
Jeszcze z pewną dozą niepewności, ale bym zaryzykował twierdzenie że jest posprzątane.
To znaczy ta doza niepewności to jest kwestia utrzymania trendów. Tyle że nic minimalnie prawdopodobnego nie wskazuje aby mogły się odwrócić.
Sanders od początku kampanii jest w pierwszej trójce, ostatnimi czasy zwykle jest remis. Ale co ciekawe w niektórych ze stanów głosujących w pierwszej kolejności to jest remis z Bidenem, a w innych z Butegiegiem. 

Można zadać pytanie dlaczego to prawybory w Partii Demokratycznej są w takim centrum zainteresowania. Odpowiedź jest prosta: Donald Trump przegra prawie z każdym. I tak samo byłoby w 2016, ale Partia demokratyczna została przejęta przez jednego z najbardziej niepopularnych polityków w historii oraz uosobienie establishmentu. W sytuacji w której nierówności społeczne dochodzą do rewolucyjnego poziomu jedna z partii prezentuje kandydata będącego synonimem polityki umacniającej te nierówności, a druga kandydata który deklaruje, że idzie "oczyścić bagno". W miarę oczywiste kto wygrywa, pomimo tego, że ten od czyszczenia jest zawodowym oszustem z długą historią kłamstw wszelkiego rodzaju. 

Ale mamy następne wybory.  I w Partii Demokratycznej prowadzi kandydat, który jest również spoza elit, od dawna je krytykuje i w tym jest wiarygodny. Drobny problem polega na tym, że właściwie cały układ biznesowo-polityczny zbudowany wokół Partii Demokratycznej straci sens w momencie przejęcia władzy przez Sandersa i nie ma to żadnego związku z wynikiem samych wyborów prezydenckich. A jeśli komuś się ta teza wydaje dziwną to już ja śpieszę wyjaśnić: otóż w USA to kandydat na prezydenta decyduje o kształcie całej partii i nie ma znaczenia czy obejmie urząd czy nie. Dziś w Partii Demokratycznej rządzi Hilary Clinton i tak pozostanie do końca prawyborów. 
Jeśli Sanders zostanie nominowany, nawet jeśli przegra wybory, to układ milionowych dotacji za usługi polityczne zostanie po prostu przecięty, a partia zwróci się w stronę masowego wolontariatu i drobnych dotacji, czyli efektywnie wpływu ludu na politykę. Dokładnie tak jak robi to Sanders w swojej kampanii. Oraz większość progresywistów w samej partii. Przy okazji w najlepszym przypadku ignorowanych i zostawianych bez wsparcia, a często aktywnie zwalczanych przez Partię Demokratyczną aka sitwę Hilary Clinton.

Teraz już zaczyna być jasnym o co chodzi. O utrzymanie dotychczasowego modelu władzy. I to wcale nie władzy Partii Demokratycznej. Po głosowaniu w Senacie w sprawie impeachmentu (jak to piszę jeszcze go nie było, ale wynik znamy) widać, że USA jest w tej chwili po prostu dyktaturą, i to w stylu trzeciego świata. Prezydent ordynarnie kradnie, za co nie dotknie go nawet prasa, a przy ekstremalnym użyciu aparatu i finansów państwa do prywatnego celu parlament służy wyłącznie do zacierania śladów. 

W tym układzie pozostaje jedno pytanie- czy jeszcze jest możliwa zmiana tej i takiej władzy przez wybory? 

To wydaje się kolejnym głupim pytaniem, przecież wybory w USA odbywają się regularnie, co 2 i 4 lata od dobrze ponad 200 lat. To by było niewyobrażalne, aby prezydentem został ktoś nie wybrany, albo wybory się po prostu nie odbyły. 

Ale to nie jest scenariusz bez precedensu.
Przypominam, że w reelekcji Georga W. Busha, w 2004 roku, głosów W OGÓLE NIE POLICZONO i ogłoszono zwycięzcą Busha, choć jest prawie pewnym że przegrał wybory. Nie, że uzyskał mniej głosów, jak Trump, po prostu przegrał zgodnie z zasadami wyborczymi USA. 

Tak samo jak trudno sobie było wcześniej wyobrazić cyrk jaki Republikanie w Senacie zrobili z impeachmentu. A jednak to się stało. Ostatnie konstytucyjne zabezpieczenie przed dyktaturą zostało po prostu wyrzucone do kosza. 

Ale na teraz mamy sytuację, taką, że Sanders jest na najprostszej drodze do uzyskania nominacji Demokratów. Dla drobnego przypomnienia- wybory odbywają się w taki sposób, że partia w każdym stanie wybiera swoich delegatów i wysyła na konwencję krajową. Ale w przydziale delegatów uczestniczą tylko ci kandydaci, którzy uzyskają ponad 15% w danym stanie. I jak na razie wygląda na to, że Sanders jest jedynym kandydatem, który uzyska delegatów z każdego stanu. I to właściwie zamyka sprawę, nikt inny w tych warunkach nie jest w stanie uzyskać większości. Ale nie jest to niemożliwe. Są jeszcze superdelegaci, którzy mogą się włączyć do gry jeśli na konwencji nadal będzie 3 kandydatów (przy 2 nie mogą, to są nowe reguły po 2016). I potencjalnie przepchnąć Bidena lub innego konserwatystę.

Bo pamiętajmy o jednej rzeczy- rządy Trumpa są bardzo złe dla USA i świata, ale w sumie zupełnie OK dla obecnej Partii Demokratycznej. Pieniądze na opozycję płyną szerokim strumieniem, Trump robi to co i tak jest korzystne dla oligarchów, itd. 
To zwykli ludzie mają w tym systemie przechlapane i obecnie podnoszą bunt. Który jest skierowany przeciw systemowi partyjno-korupcyjnemu, czyli też obecnej Partii Demokratycznej, ale jego trybunem i przywódcą jest Berni Sanders. 

Z tej układanki wyłania się dość prosty obraz: Sanders jest śmiertelnym zagrożeniem dla obecnej Partii Demokratycznej. 

I na teraz są nieco zaskoczeni, bo to towarzystwo jest cały czas przekonane że im się należy. Ale wkrótce (może już jutro) rzeczywistość się z nimi spotka i zapanuje panika.

Już teraz są głosy wewnątrz establishmentu mówiące, że Biden się nie nadaje i niepotrzebnie konkuruje z Sandersem, że potrzeba prawdziwej mobilizacji zasobów (znaczy kasy) i mocnego kandydata. Problem polega na tym, że ludzie nie chcą nikogo kojarzącego się z obecnymi elitami, nawet najbliższych współpracowników przyzwoitego faceta jakim jest Obama. 

W takiej sytuacji pojawił się Michael Bloomberg. Już wcześniej zapowiedział, że nie będzie kandydować, ale cóż, Sanders jest wystarczającego kalibru koszmarem dla Wall Street, ze można zmienić zdanie. I zmienił, w ciągu mniej niż miesiąca wpompował w kampanię w prawyborach ponad 250 mln usd własnej kasy. To są kompletnie niesłychane sumy. I większe niż w podobnym czasie wydawane w samych wyborach. Za taka kasę uzbierał kilka procent, ale co ważniejsze, może dotrze do końca jako 3 kandydat i pozwoli przepchnąć kogokolwiek byle nie Sandersa z pomocą superdelegatów.

Albo sobie otwiera drogę do innego scenariusza, całkiem prawdopodobnego. Otóż jeśli nominację uzyska Berni Sanders, to wystartuje trzeci kandydat. Z poparciem całego zaplecza biznesowego obecnych Demokratów. Wall Street i Silicon Valley.  I oczywiście, że nie wygra. Nie o to chodzi. Ale zdobędzie w wyborach 5-10% głosów i to głównie obecnych wyborców Partii Demokratycznej. Co może wystarczyć do tego aby wtedy kandydat Sanders przegrał. Czyli efektywnie do zapewnienia reelekcji Trumpa. Dzięki czemu wszystko zostanie po staremu. 

Prawybory w USA i niewidzialna rewolucja

Popularność Donalda Trumpa trzyma się w okolicach 40%. W miarę od początku kadencji. Po dość przypadkowo wygranych wyborach, dość szybko spadła do tego poziomu i się trzyma. Więc dla zrozumienia sytuacji w USA trzeba się nieco pochylić nad tym wynikiem.
Donald Trump jest z zawodu oszustem, od wielu lat współpracownikiem rosyjskich służb i co za tym idzie człowiekiem zawsze działającym na korzyść lobby naftowego, które i w USA jest silne.
Ale do tego jest zatwardziałym rasistą. Nie od wczoraj, tu jest długoletnia historia jego decyzji politycznych i biznesowych. I nienawiść rasowa jest jedyna rzecz, co do której z całą pewnością można stwierdzić, że ceni bardziej niż pieniądze. Bo podejmował decyzje biznesowe, które były ekonomicznie bez sensu i przynosiły tylko straty, ale przynajmniej mogły upadlać osoby o innym kolorze skóry. Jak prezydent kontynuuje tę linię, codziennie udowadnia, że w kategorii niszczenia życia, upadlania i mordowania hiszpańskojezycznych, Indian i czarnych nie ma dla niego hamulców ani kosztów nie do poniesienia.

I to gwarantuje mu około 20% elektoratu, w tym wygraną w większości południowych stanów. To jest elektorat, którego nie interesują żadne inne sprawy i Donald Trump jest dla tej grupy jednym z najlepszych prezydentów w historii. Prawie porównywalnym z Andrew Johnsonem. Który swoją drogą też był podmiotem impeachmentu i też mu się udało (też, bo zakładam, że Trump zostanie uniewinniony).

Jak widać ma jednak jeszcze jakiś zwolenników w reszcie elektoratu. Co też nie jest niczym dziwnym, patrząc na to, że największa stacja telewizyjna nie zatrzyma się przed żadną manipulacją, aby tylko go wybielać. Oraz na to, że tak naprawdę to Partia Republikańska istnieje w całych USA i w sporej części ma monopol na władzę, bo Partia Demokratyczna zwyczajnie się wycofała i w dużej części jej nie ma, ani na Południu, ani na Midweście, na południowym Zachodzie istnieje częściowo. Wobec tego, ludzie są otoczeni przez zwolenników jednej partii i zmonopolizowanego przekazu medialnego.

I w takich warunkach Trump buja się w okolicach 40% poparcia. Przy amerykańskiej ordynacji wyborczej, w końcu przygotowanej po to, aby zwiększyć wartość głosów właścicieli niewolników to jest sporo, ale jednak za mało aby wygrać wybory.

W USA jest dość łatwo zdobyć reelekcję, ale akurat Trump ma sporą szansę być wykopanym z urzędu po pierwszej kadencji. I dołączyć do sporej części swoich współpracowników w federalnych zakładach odosobnienia, bo właściwie całe jego towarzystwo już tam jest i to jest największe nagromadzenie kryminalistów w administracji od czasów Reagana. Choć akurat część tych którzy siedzą to są prominenci z czasów Reagana, których wtedy zapomniano zamknąć.

Tak wygląda sytuacja. Na to się nakłada poziom nierówności społecznych rosnący już powyżej komicznego do rewolucyjnego i skala korupcji w gospodarce i polityce zabijająca innowacyjność i spójność społeczną. W skrócie- bogaci się dalej bogacą, biedni biednieją, a klasa średnia jest w fazie przyspieszonego zaniku. I to powoduje zanik mobilności społecznej, perspektyw dla dzieci i wzrost pospolitej przestępczości.

W takiej sytuacji społecznej polityka kontynuacji i popierania status quo jest po prostu niepopularna. Spotyka się w najlepszym przypadku z apatią. I właśnie apatia jest najważniejszym uczestnikiem wyborów w USA. Która jest jeszcze wspomagana przez manipulacje wyborcze. Jedno i drugie to są po prstu dwie częsci tej samej akcji politycznej, czyli zmniejszania liczby głosujących. Co bardzo starannie, od lat robi Partia Republikańska.  Konkretnie był to pomysł Richarda Nixona, aby przekonać do zmiany szyldu białych rasistów z południa USA i za wierne głosowanie pozwolić im pozbawiać praw wyborczych czarnych. To zadziałało i zostało twórczo rozwinięte w reszcie USA. W międzyczasie wielki biznes naciskał (po prostu nie finansując) na Partię Demokratyczną aby ta wycofała się z mniejszych stanów. Farmerskie regiony Środkowego Zachodu i tak były zawsze matecznikiem Republikanów, więc łatwo poszło. Ale konsekwencją tego było oddanie Senatu już właściwie na stałe w ręce Partii Republikańskiej.
Która była oczywiście częścią establishmentu i jako taka straciła poparcie i legitymację polityczną po 2009 r.
Więc w 2016 roku starła się kandydatka zadowolonego centrum i kontynuacji, co powodowało zwycięstwo apatii i kandydat obiecujący zmianę, a jednocześnie powrót do polityki rasizmu.

Najbliższe wybory będą trochę inne, ale tylko trochę. Trump zachowa swoje 40% poparcia i ma całą machinę partyjną do dyspozycji. Wygra wybory na Midwescie i na Południu. Jeśli nawet na Południu by nie wygrał, to jego partyjni koledzy tam liczą głosy, a mianowani przez niego sędziowie rozpatrują odwołania. Do tego wystarczy, że wyborcy kontrkandydata po prostu będą mieli tak dość, że nie pójdą na wybory. W zaledwie kilku kluczowych miejscach.

W takim zarysie odbywają się prawybory w Partii Demokratycznej. Tam trwa dokładnie taki spór- czy szukać stabilności, kontynuacji i stopniowej poprawy, czy jednak jest czas na poważną zmianę zarówno w partii jak też reorganizację państwa i społeczeństwa w stronę modelu europejskiego, dość ewidentnie lepiej działającego.

Oczywiście kontynuacja dotychczasowego jest zawsze łatwiejsza, a przede wszystkim każda większa organizacja broni się przed zmianą rękami i nogami, bo nawet jeśli cała działalność organizacji straciła jakikolwiek sens, to comiesięczny przelew dla jej pracowników ma nadal całkowity sens, przynajmniej z ich punktu widzenia.

Więc biurokracja Partii Demokratycznej tak intensywnie jak może wyciąga i promuje kandydatów Wielkiej Kontynuacji. W pierwszej kolejności to jest Joe Biden, na początku przedstawiony jako oczywisty zwycięzca prawyborów, które powinny być wyłącznie formalnością. Same wybory pewnie też by były formalnością, bo Trump mógłby bez trudu przedstawić Bidena jako promionentnego członka elit, które doprowadziły przeciętnego Amerykanina do dziadowskiego miejsca gdzie się obecnie znajduje. Choć to akurat byłaby narracja zupełnie niepodobna do Trumpa, bo w dużej części prawdziwa.

Widząc żałosną słabość Bidena, dość szybko zleciało się całe stado różnych kandydatów, wszystkich z nich chyba nikt nie zna, a pewnie mało kto nawet ich dokładną liczbę. I całkiem istotna część z nich stała się w jakimś stopniu rozpoznawalna, mogła mniej lub bardziej podjąć walkę. Choć mimo wszystko raczej skazaną na porażkę. Ale uzyskując poważny wynik w podzielonym konwencie wyborczym zawsze można coś utargować.

Na deser do tej zabawy włączył się Bernie Sanders. I wywrócił stolik. Bo z grubsza rzecz biorąc zaproponował, aby po pierwsze zrobić normalny system opieki zdrowotnej, taki jak w Europie. Po drugie wszystkich ludzi traktować jak ludzi, w tym zlikwidować niewolnictwo i po trzecie rozpocząć program inwestycji w celu odstawienia paliw kopalnych, czyli Green New Deal.

To w dość oczywisty sposób szkodzi bardzo wielu interesom, w szczególności ekstremalnie skorumpowanemu i wpływowemu lobby medycznemu, ale przecież nie tylko. Nafciarze, lobby zbrojeniowe, tradycyjni producenci samochodów, a nawet monopoliści z Krzemowej Doliny. W skrócie prawie cały biznes. Czyli przy okazji media też.

Co według tradycyjnych zasad polityki w USA oznacza, że Sanders nie ma żadnych szans i nie jest poważnym kandydatem. Tyle że ta dawna Ameryka, ze swoimi regułami gry poszła w p... w 2009 roku i jej nie ma. Istnieje jako wyobrażenie, bo brak jest nowego systemu i wszyscy próbują się jakoś orientować, więc udają, że stary świat się nie zawalił.

Sanders doskonale zdaje sobie z tego sprawę i działa stosownie do tego. Jest więc zwolennikiem odcięcia dopływu wielkich pieniędzy do polityki. Oczywiście zwolennikiem można sobie być wszystkiego, tu kwestia polega na tym, że nie tylko nie przyjmuje pieniędzy od biznesu (których i tak by nie dostawał), ale przede wszystkim zorganizował alternatywny sposób finansowania. Rozpoczął to już w 2016, ale po zakończeniu kampanii wyborczej nie zaprzestał tworzyć organizacji. W dużej części alternatywnej wobec Partii Demokratycznej.
I to jest absolutnie najważniejsza rzecz w całych tych prawyborach, będzie w wyborach i bym zaryzykował twierdzenie, że:


 zdefiniuje politykę na najbliższe dziesięciolecia

Tak, dziesięciolecia.

Organizacja Berniego Sandersa robi całkiem sporo, ale nie na darmo oligarchia tak modyfikowała system polityczny i wyborczy, aby liczyło się tam cokolwiek innego niż pieniądze. Do pewnego stopnia można pieniądze uzupełnić pracą wolontariuszy, ale tak naprawdę liczy się kasa.

I to co ma prawdziwe znaczenie, to to, że Sanders zhakował ten system. Jego nie finansuje oligarchia, ale ma pieniądze. I istnieje realna szansa, że będzie mieć ich wystarczająco. Pod względem ilości zebranych środków na kampanię jest pierwszym miejscu i reszta stawki daleko za nim. Nawet Biden.

Jak to zrobił?

Prosto- jest sobą, proponuje wprowadzić niesamowicie popularne pomysły do organizacji państwa, jest w tym wiarygodny, nie negocjuje idei, polityki, ani ustaw za forsę i buduje dokładnie taką markę.
Nazywa to rewolucją (ach, ten amerykański przesadyzm na każdym kroku) i prosi o drobne wpłaty. Znaczy naprawdę drobne. Średnia wielkość wpłaty na kampanię w 2016 wynosiła 27 USD. W tej kampanii wynosi obecnie 18 USD i jeszcze ma szansę spaść.
Ale za to w obecnej kampanii wpłaciło około 5 milionów ludzi. 5 milionów!! Jest to ilość dość spektakularna. I raczej się nie pomylę, jeśli powiem, że nigdy w historii, żadna kampania polityczna nie była finansowana przez taką ilość darczyńców. A to jest dopiero etap prawyborów!

I właśnie ten sposób finansowania, bezpośrednio przez klasę średnią/robotniczą definiuje tę kampanię i zdefiniuje politykę amerykańską najbliższych lat.

Ponieważ Sanders już teraz wprowadził do oceny kandydatów kryterium liczby sponsorów i ich średniej kontrybucji. To zostało zaakceptowane przez same władze partii i jest prezentowane jako wyznacznik popularności kandydatów wśród szerokiego elektoratu. 

Co ma ten zabawny efekt, że Pete Buttigieg ogłosił "konkurs" dla wpłacających. Jego warunki są tak ustawione, aby uzyskać jak najniższe wpłaty. Oczywiście to jest absurdalne, ale pokazuje siłę już dziejącej się zmiany i chęć mimikry przez dotychczasowy system. Burmistrz Pete, jak się go nazywa, jest całkiem poważnym kandydatem, trzymającym się na mocnym czwartym miejscu i ma sporo zalet. Pierwsza z nich do niedawna byłaby wadą: nie był i nie jest ani senatorem ani gubernatorem, a to normalna odskocznia do Białego Domu. Ale dziś tradycyjni politycy są "trochę" skompromitowani jako klasa i oligarchia, jeśli chce znaleźć kogoś kto będzie robił to co zawsze, to przynajmniej musi mieć trochę inne pochodzenie. Pete jest młody, sympatyczny i jest burmistrzem małego miasta na zadupiu, więc wygląda jak przeciętny Amerykanin, a nie jak oligarcha. 
I jeśli o oligarchach mowa, do wyścigu włączył się też Michael Bloomberg, obecnie 9-ty najbogatszy człowiek świata, a wcześniej burmistrz Nowego Jorku. Na tle Giulianiego niewątpliwie przyzwoity i kompetentny, ale jest oczywistym, że reprezentuje interesy swoich kolegów z Wall Street, co nie jest ani tym, czego USA i świat potrzebują, ani tym, czego wyborcy oczekują. I pomimo wywalenia 200 mln USD w miesiąc na reklamy, sondaże nie odbiły od zera.

I to już prawie wszyscy istotni. Został Andrew Yang, bardzo ciekawa postać. Też milioner sam finansujący kampanię, kompletnie bez doświadczenia politycznego. Jednak prezentujący program który można streścić jako egalitaryzm we współczesnej techno-wersji. Powszechny dochód gwarantowany i te okolice. Niekoniecznie dokładnie właściwe rozwiązanie problemów, ale na pewno bardzo, bardzo ciekawy głos w dyskusji. Czy o tym i o nim słyszymy w mediach? Ta..... W amerykańskich mediach, a za mini i światowych, słyszymy o Bidenie Buttegiegu i Bloombergu, choć żaden z nich nie ma nic konkretnego do przekazania.

Uważni Czytelnicy zauważą że pozostał jeden kandydat. Elisabeth Warren. Bardzo ważna osoba w tej układance, choć politycznie jest to całkiem prosta. Jest to po prostu Sanders-light. 
Powszechne ubezpieczenie zdrowotna- raczej tak, ale może nie od razu, polityka zagraniczna- trzeba poprawić, ale właściwie to kontynuujmy, etc. 
Efekt takiego kandydata jest bardzo, bardzo ciekawy. Otóż przez jakiś czas była pompowana przez media, zapewne w nadziei, że może złagodzić przekaz Sandersa, albo jednocześnie przejąć jego zwolenników, trafić do centrum i dogadać się z oligarchią. Cóż, oligarchia przejechała się na tym pomyśle koncertowo. Warren nie tylko nie przejęła wyborców Sandersa, ale dołożyła nowych, kiedy centrum przekonała do skrętu w lewo. Jednocześnie licząc na wypromowanie zamiast Sandersa nie wystawiali swoich kolegów i pozostał nieudolny Biden.
Trudno to ocenić, ale ja sądzę, że start Warren był i jest częścią jej porozumienia z Sandersem, miał na celu odwrócenie uwagi wielkiego kapitału i to zadanie wykonał. W części, bo jeśli Warren uzyska dobry wynik, to będzie świetnym pretekstem do mianowania jej jako wiceprezydenta, albo odwrotnie, z jej nominacją wice będzie Sanders.

A tymczasem schemat finansowania lewicowej (na warunki europejskie to byłaby centrowa) polityki zapoczątkowany przez Sandersa rozprzestrzenia się jak pożar i już w 2018 spowodował znaczny dopływ ludzi nie finansowanych przez korporacje do polityki i to się na pewno pogłębi, to jest po prostu rozpoczęty proces, na razie bez możliwości spowolnienia ani odwrócenia.

I to już wygrał Berni Sanders i jego ruch. Niezależnie od wyniku wyborów w tym roku, jeśli następne się w ogóle odbędą w mniej-więcej wolny sposób to po prostu wygra je europejskiego stylu zielony-socjalista. A może już te.